Wyszłam z domu około dziewiątej, wróciłam po szesnastej - zupełnie jakbym spędziła dniówkę w pracy - w pracy nad własnym zdrowiem na onkologii i nie tylko.
Zajęłam sobie kolejkę pod gabinetem ginekologa i udałam się na intensywną terapię do doktorka od portu, żeby usunął mi szwy. Z nimi problemu nie było. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, iż wczoraj wieczorem zaczęło puchnąć i boleć miejsce po usunięciu tamtego ustrojstwa. W nocy budziłam się kilkakrotnie z bólu.
Lekarz, po dokładnym obejrzeniu, stwierdził, że prawdopodobnie znowu wdało się zakażenie. W środku zrobił się krwiak, z którego doktorek pobrał próbkę zhemolizowanej krwi na posiew. Wypisał receptę na kolejny antybiotyk (to już trzeci od końca września) i lek osłonowy.
Jak już będzie wynik posiewu, lekarz do mnie zadzwoni i powie co wyszło. Wtedy też będzie wiadomo czy przepisany przez niego antybiotyk wystarczy, czy trzeba będzie go zmienić na inny.
Trochę mi zeszło na intensywnej terapii, więc jak wróciłam pod gabinet ginekologa, okazało się, że kobieta, która była przede mną, weszła wcześniej, a ja automatycznie wypadłam z kolejki. I tak sobie siedziałam (dobrze, że było na czym) i czekałam trzy godziny.
Lekarka rewelacyjna - w przeciwieństwie do poprzedniej. Zbadała mnie dokładnie na fotelu, zrobiła na miejscu USG transwaginalne, obejrzała wszystkie dokumenty od ostatniej ginekolog, które miałam ze sobą. Z jajnikami, a zwłaszcza z tym lewym, wszystko jest w porządku.
Mam się do niej zgłosić na początku nowego roku, żeby dostać skierowania na badania przed usunięciem przydatków, gdyż w przypadku mojego typu raka jest to zabieg jak najbardziej zalecany. Operacja mogłaby się odbyć już w maju 2020. Ale najpierw trzeba oczywiście zająć się rakiem piersi.
Pani doktor, na moje pytanie o dolegliwości związane z menopauzą, doradziła zażywanie dozwolonych przy hormonozależnym raku tabletek. Przekonam się czy zadziałają i na mnie.
Wyszłam z gabinetu po czternastej. Na dworze lało jak z cebra, a ja miałam się przemieścić na drugi koniec miasta do chirurga na prywatną wizytę. Na szczęście koleżanka z licealnej klasy zaproponowała, że mnie tam zawiezie.
Doktora i jego rodzinę znam od ponad dwudziestu lat. Wtedy kilkakrotnie zrywał mi wrastające paznokcie u stóp. Dzisiaj miał okazję obejrzeć je po raz kolejny. Bardzo dobra wiadomość jest taka, że nie ma konieczności usuwania trzech problematycznych płytek. W domu mam robić "przymoczki" (określenie lekarza) z sody oczyszczonej rozpuszczonej w wodzie. Okazało się bowiem, że ropa nie zbiera się przy macierzy, lecz wyżej.
Doktor nie wziął ode mnie ani złotówki, jak to zgrabnie ujął "po dawnej znajomości" (kiedyś uczyłam angielskiego jego syna oraz żonę), więc na pożegnanie zamiast podać mu rękę, uściskałam go na przysłowiowego misia. On zawsze był nie tylko świetnym chirurgiem, ale przede wszystkim dobrym człowiekiem i - jak widać - pozostał takim do dzisiaj.
Koleżanka czekała aż wyjdę z gabinetu i podwiozła mnie pod pobliską aptekę, w której wykupiłam wszystkie przepisane tego popołudnia lekarstwa.
W domu wreszcie zjadłam ugotowany przed południem przez Męża krupnik, bo od rana poza śniadaniem i kawą, z braku możliwości, nic nie jadłam i nie piłam.