Dzisiaj - na moją wyraźną prośbę - Mąż ogolił mi głowę maszynką. Co prawda nie na przysłowiowe zero, ale na dwa milimetry, więc w sumie prawie na jedno wychodzi. Denerwowały mnie nierówno rosnące włosy, a że za tydzień będę się szykować na operację, chciałam jako tako wyglądać.
Korzystając z ładnej (i wcale nie listopadowej) pogody wybraliśmy się na spacer. Trochę pochodziliśmy, trochę posiedzieliśmy na ławce, wygrzewając się w słoneczku. Poobserwowaliśmy też łabędzia podczas toalety.
Nie wiem co, ale ewidentnie coś z jedzenia mi nie posłużyło, bo już podczas spaceru czułam się dziwnie. Po powrocie do domu położyłam się na sofie w pokoju, ale potem wstałam, zjadłam obiad, wypiłam zieloną herbatę i było w miarę dobrze.
Dyrektor Wykonawczy poszedł do kościoła, a ja odpaliłam sobie Mszę Świętą z laptopa. Kiedy Głos Rozsądku wrócił, czułam się coraz gorzej. Przede wszystkim było mi niedobrze, miałam rozwolnienie i straszne dreszcze. Leżałam przykryta dwoma kocami, ubrana w spodnie, sweter, bluzę i koszulkę, a na stopach miałam grube skarpety, a i tak się trzęsłam. Termometr pokazał 35,2 stopnia.
Na szczęście po którymś tam z kolei pójściu do toalety i wypiciu dwóch gorzkich herbat, poprawiło mi się na tyle, że teraz spokojnie mogę siedzieć i pisać tę notkę. Mąż się śmieje, że przeszło mi, kiedy zaproponował, że zadzwoni do mojego klasowego kolegi po radę.