Wczoraj byłam tak zajęta, że prawie nie było mnie w domu. Ot - wpadłam, wypadłam i tak do samego wieczora.
Przed południem klasyka gatunku, czyli kierunek onkologia, a więc kolejne spotkanie z doktorkiem od portu, który chce mnie jeszcze zobaczyć w poniedziałek (pomimo faktu, iż będę wtedy na oddziale chirurgicznym szpitala) oraz comiesięczna wizyta u pani psychoonkolog.
W drodze powrotnej obiad w barze, dosłownie chwila spędzona w domu i znowu w autobus, którym dojechałam do miejsca, gdzie przyjmuje, znajomy od ponad dwudziestu lat, chirurg. Ten sam, który oglądał moje paznokcie u stóp.
Pokazałam mu miejsce po usunięciu portu, opowiedziałam całą historię od początku jego implantacji poprzez wszystkie problemy, jakie z nim miałam. Lekarz obejrzał, przeciął wystające śródskórne szwy, oczyścił ranę, posmarował Argosulfanem i zakleił małym plasterkiem.
Będzie dobrze, potrzeba tylko cierpliwości. Mam się normalnie myć pod prysznicem (najlepiej mydłem Biały Jeleń), ranę moczyć wodą, żeby ładnie się z niej wypłukiwały, jak to doktor określił "żółte gluty", potem smarować wspomnianą maścią. Może to potrwać nawet kilka tygodni, ale w końcu wszystko się wygoi.
Pieniędzy za wizytę prywatną znowu nie chciał ode mnie wziąć pod żadnym pozorem, więc na odchodne powiedziałam (wiedząc, że jest osobą wierzącą), że będę się za niego modlić. Ucieszył się bardzo, bo chyba nie spotkał się z taką formą "zapłaty".
Wpadłam do domu znowu tylko na moment, by się przebrać i pójść odwiedzić swoją fryzjerkę w jej nowym mieszkaniu. Trzy godziny rozmowy minęły jak z bicza strzelił. Do kawalerki wróciłam razem z Mężem, który podjechał pod blok znajomej, bym sama nie chodziła po ciemku.