Wstałam dopiero po dziewiątej. W nocy było różnie - nerwy przed pójściem do szpitala dają o sobie znać. Obcięłam Męża, bo strasznie szybko rosną mu włosy, a nie wiem czy byłabym w stanie zrobić to za tydzień.
Naszykowałam chyba wszystkie (?) niezbędne rzeczy. Niewiele tego, ale dobrze - przynajmniej w tej kwestii mogę być minimalistką. Zjadłam ostatni obiad, wypiłam ostatnią kawę, przede mną jeszcze ostatnia kolacja.
Jutro tuż po siódmej melduję się na onkologii. Najpierw wstrzyknięcie izotopu w pierś, potem przyjęcie na oddział, a po dwóch godzinach badanie scyntygraficzne położenia węzła wartowniczego. Powrót na oddział, zupa na obiad, spotkanie z anestezjologiem i nuda do wieczora. A we wtorek ten dzień, czyli operacja. W środę powrót do domu.
Znajoma, którą poznałam podczas chemii, dokładnie zrelacjonowała mi swój pobyt. Wyprzedza mnie o cztery tygodnie w leczeniu, więc niejako przecierała szlak. U mnie będzie podobnie, gdyż procedury są takie same.
Wczoraj chciałam poszukać w sieci informacji na temat narkozy, bo nigdy w życiu jej nie doświadczyłam. Poza różnymi artykułami, znalazłam TO. Obejrzeliśmy razem z Dyrektorem Wykonawczym. Chłopaki naprawdę dają radę.
Czy się boję? Pewnie, że tak. Boję się samej operacji i jej wyniku. Boję się, że się nie wybudzę z narkozy. Boję się, że się obudzę na stole podczas operacji. Boję się bólu fizycznego.
Ale żaden lęk mnie nie powstrzyma przed leczeniem, przed zdrowieniem, przed życiem.
Mam nadzieję wrócić tu już w środę. Będę wdzięczna za Wasze ciepłe myśli, kciuki, modlitwę - co kto chce i co kto może. Wszystko, co dobre i płynące prosto z serca, jest mi teraz bardzo potrzebne.