Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 28 listopada 2019

2911. Szpital

Dzisiaj czwartek. Wczoraj wróciłam ze szpitala. Mam wrażenie, że zamiast dwóch dni, nie było mnie ze dwa tygodnie. Tyle się wydarzyło w ciągu tamtych kilkudziesięciu godzin, a ja czuję się skołowana i oszołomiona.

W poniedziałek wstaliśmy około 5:30. Zjedliśmy śniadanie, umyliśmy się, ubraliśmy się, zabraliśmy torbę i tym razem nie autobusem, lecz taksówką pojechaliśmy do szpitala. 

Tuż po siódmej zameldowałam się w rejestracji PET, zostawiłam skierowanie, wypełniłam zgodę na badanie, dostałam jednorazowe ochraniacze i czekałam przed drzwiami na swoją kolej. Razem ze mną kilka innych kobiet.


Po dość długim oczekiwaniu poproszono nas do środka. Zamknęli nas w małym i ciasnym pokoju, który do złudzenia przypominał kabiny z teleturnieju "Wielka Gra" (tylko słuchawek brakowało). Dobrze chociaż, że mogłyśmy skorzystać z WC.

Chcąc nie chcąc, zaczęłyśmy się integrować, czyli kto, po co, dlaczego, kiedy, jak i gdzie. To był chyba największy plus odosobnienia i bycia skazanymi na siebie.

Siedziałyśmy tam i czekałyśmy na panią doktor, która miała się zjawić nie wiadomo kiedy. Po ponad godzinie wreszcie coś się ruszyło. Dwójkami wchodziłyśmy do innego pomieszczenia, gdzie kazano nam się rozebrać do pasa i położyć na łóżku. 

Po kilkunastu minutach zamiast lekarki przyszedł lekarz, którego praca trwała mniej więcej minutę. Każda z nas miała trzy wkłucia igłą insulinówką (celem podania izotopu) w obrębie brodawki chorej piersi, po czym mogłyśmy udać się na recepcję szpitala.


Kolejne upoważnienia i zgody, imienny identyfikator na rękę i można było się przebrać w czymś, co szumnie zwało się "przebieralnią", a tak naprawdę wyglądało jak składzik gospodarczy z przepierzeniem i plastikową zasłonką.


Przebrana w spodnie od dresu i T-shirt oraz plastikowe klapki i skarpetki, razem z Mężem, udałam się na dobrze mi już znany oddział chirurgiczny, którego korytarz przemierzałam przecież codziennie w długi listopadowy weekend.


Oczekiwanie w świetlicy na wywiad pielęgniarski, a potem przydział sali i wybór łóżka. Rozpakowałam się i poszłam na intensywną terapię na spotkanie z doktorkiem anestezjologiem, który obejrzał ładnie gojącą się ranę po usunięciu portu i zlecił zmiany opatrunku u pielęgniarek na chirurgii.

Dyrektor Wykonawczy upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, pojechał do domu zawieźć moją kurtkę, buty i spodnie, a potem odwiedził Mamę, żeby odkurzyć jej mieszkanie, wypastować i wyfroterować podłogi.

Po dwóch godzinach od wstrzyknięcia izotopu musiałyśmy ponownie pokazać się na PET, gdzie każdej z nas zrobiono scyntygrafię położenia węzła wartownika. Jego miejsce zaznaczone jest markerem pod pachą.

Po powrocie z badania załapałyśmy się na przysługującą nam tego dnia zupę. Onkologia ma własną kuchnię, więc jedzenie jest gorące i smaczne.


Byłam głodna jak wilk, a że zabrane z domu banany zdążyłam zjeść jeszcze przed przyjęciem do szpitala, pożyczyłam pieniądze od koleżanki z sali, żeby kupić bułkę z parówką oraz słodką bułkę z wiśniami. Okazało się bowiem, że możemy jeść do godziny osiemnastej, a pić do dwudziestej drugiej.

Mąż przyjechał jeszcze do mnie tego popołudnia, posiedzieliśmy trochę w poczekalni. Odwiedziła mnie też koleżanka z klasy (ta sama, która pomaga mi z transportem). Przywiozła pyszną kanapkę, którą niejako na zapas zjadłam na korytarzu.

Po powrocie do sali na swoim łóżku zastałam kolację, którą podzieliłam się z Dyrektorem Wykonawczym, bo czułam się jak przysłowiowy bączek.

Głos Rozsądku pojechał do domu. Na chwilę wpadł jak po ogień młody rezydent, żeby przeprowadzić ze mną wywiad anestezjologiczny. Potem był obchód lekarski, podczas którego poprosiłam o jakąś tabletkę nasenną. 

Od pielęgniarek dostałyśmy też w kubeczku specjalne mydło dezynfekujące, którym miałyśmy się dokładnie umyć następnego dnia rano. Każdej z nas zrobiono też zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch.



Po zażytej wieczorem pigułce Estazolamu usnęłam bez problemu. Obudzono nas o szóstej rano. Mierzenie ciśnienia, temperatury i dyspozycja, że do godziny siódmej wszystkie mamy być umyte, bo kolejność operacji może ulec zmianie, więc mamy być gotowe. Był też u mnie przemiły pan pielęgniarz, który bez problemu pobrał mi krew z prawego nadgarstka.

Podczas porannego obchodu sam ordynator każdej z nas namalował strzałkę ze wskazaniem na właściwą pierś. Jako że nie wolno nam już było ani jeść, ani pić, po podpisaniu kolejnej zgody, poszłyśmy na założenie haczyka pod kontrolą USG. Weszłyśmy od drugiej strony, czyli od strony pokoju pobiopsyjnego, w którym znowu czekałyśmy ze dwie godziny na swoją kolej.

Haczyk (kotwiczka) to nic innego jak wystający z piersi cieniutki drucik. Po nim (jak po nitce do kłębka) chirurg w trakcie operacji trafia do guza, którego usuwa wraz z założonym wcześniej znacznikiem. Gdyby guz zniknął całkowicie albo się zmniejszył, operator właśnie dzięki haczykowi (kotwiczce) wie ile marginesu zdrowych tkanek powinien usunąć. Kotwiczka trzyma z kolei znacznik, który również musi zostać usunięty z piersi.


Kiedy my czekałyśmy na założenie haczyka, na oddziale pierwsze pacjentki pojechały już na operacje. Pierwsze w kolejności były kobiety z mastektomią i rekonstrukcją. Chirurdzy operowali na dwie sale i każdy z nich miał po cztery kobiety do zabiegu.

W międzyczasie kolejność uległa zmianie i zamiast jako trzecia, miałam pojechać na blok jako ostatnia. Ale wcześniej trzeba było założyć wenflon. I tu się zaczęło...

Najpierw jedna sfochowana pielęgniarka obejrzała moją prawą rękę, pokręciła głową, ponarzekała, wbiła igłę i oczywiście żyłka pękła. Cała w pretensjach wyszła, rzucając na odchodne, że nie będzie się tym zajmować.

Za chwilę przyszła następna, rozwaliła mi drugą żyłkę i - podobnie jak jej poprzedniczka - zrezygnowała z następnego wkłucia. Zdążyła mnie jeszcze nastraszyć, że bez wenflonu nikt mnie nie zawiezie na blok i operacja się nie odbędzie.

Potem przyszła trzecia z informacją, że jeśli na oddziale nie wkłują się w żyłę przedramienia, na bloku będą musieli mnie kłuć w szyję.

Nie ma to jak profesjonalne, pełne empatii, poświęcenia i pasji pielęgniarki... Leżałam na łóżku i płakałam - z nerwów, ze stresu, z bezsilności. W międzyczasie przyszedł Mąż, który stał za drzwiami, nie wiedząc zupełnie co się dzieje.

W końcu któraś założyła mi wenflon, ale na lewej dłoni. Byłam tak roztrzęsiona, że gdyby nie obecność Dyrektora Wykonawczego, nie wiem co by się stało. Płakałam i nie mogłam się uspokoić. Posiedzieliśmy trochę na korytarzu, przez który przechodził doktorek od portu. Jak mnie zobaczył, od razu zareagował:

- A co Pani tu jeszcze robi? Miała Pani być operowana jako trzecia - stwierdził zdumiony.
- Miałam, ale wszystko się pozmieniało - odpowiedziałam.

Wróciłam z Mężem na salę. Niedługo potem zabrali mi łóżko, a przywieźli to, którym transportują na blok operacyjny. Mniej więcej na pół godziny przed kazano mi iść do toalety, a później miałam założyć na siebie specjalną "sukienkę" zawiązywaną z tyłu. Dostałam też pół tabletki Dormicum jako premedykację. Po jej zażyciu miałam leżeć i nie wstawać.

Byłam tak zmęczona, że chciałam tylko spać, spać i jeszcze raz spać, dlatego bardzo odpowiadało mi to leżenie. Za dużo tych wrażeń jak na tak krótki okres czasu. Za dużo tego stresu i nerwów związanych z wenflonem.

Jako że "moja" sala była naprzeciwko konsoli pielęgniarek, widziałam swojego chirurga, który pytał czemu mnie jeszcze nie zabierają na blok. Za chwilę przyszedł miły pan pielęgniarz oraz pielęgniarka i pojechaliśmy. Za nami szedł Mąż, który dał mi całusa na pożegnanie zanim łóżko wraz ze mną wjechało do windy.


W śluzie zostałam przekazana personelowi z bloku. Zmieniłam też łóżko na to, na którym byłam już na sali operacyjnej numer dwa. Czekał tam na mnie doktorek oraz kilka innych osób. Uwijali się bardzo sprawnie. Ktoś wziął jedną moją rękę, ktoś drugą, ktoś jeszcze podpinał mi elektrody, obwiązał mi czymś głowę... Działo się tak wiele w jednym czasie, że nie byłam w stanie wszystkiego zarejestrować i zapamiętać.

Popatrzyłam na swojego doktorka i powiedziałam:

- Dzień dobry, doktorze. W niebieskim też doktorowi ładnie.
- Ale to jest zielony - odparł uśmiechając się do mnie.

W sztucznym świetle i po tabletce niebieski i zielony pewnie były podobne. Potem widziałam jak usiadł sobie przy stoliku i coś tam notował. Kątem oka zauważyłam, że zegar na ścianie wskazywał godzinę 16:10.

Jakaś kobieta pytała mnie o stan po reanimacji, który zaznaczyłam w ankiecie. Odpowiedziałam, że reanimowano mnie po próbie samobójczej. Stwierdziła, że pewnie cieszę się, że żyję, a ja jej odpowiedziałam, że nie wiem.

Potem ktoś trzymał mi nad twarzą maseczkę i mówił, żebym sobie oddychała. Czułam też jak ktoś inny próbował się wkłuć w prawe przedramię.

Pamiętam, że było mi bardzo zimno i że bolała mnie lewa pierś. Trzęsłam się z tego zimna, a potem chyba znowu usnęłam.

Obudziły mnie głosy - jakieś piski, wrzaski. Otworzyłam oczy i zobaczyłam przed sobą konsolę pielęgniarek siedzących za szybą, które jazgotały jak przekupy na targu o fryzjerach, fryzurach i cenach. Chciałam im powiedzieć, żeby były cicho, bo chcę spać, ale na twarzy miałam maseczkę. Zaczęłam się dusić i kasłać, ale one w ogóle nie patrzyły w moją stronę.

Rozejrzałam się na boki. Nad głową, z lewej strony, miałam monitor. Widziałam swoje ciśnienie, puls oraz inne parametry. Na prawej ręce miałam założony rękaw, który co jakiś czas mierzył mi ciśnienie. Byłam szczelnie opatulona kołdrą i kocem, a przy łóżku stało coś, co wyglądało jak odkurzacz z wielką rurą. To dzięki tej rurze było mi ciepło, bo to ona mnie ogrzewała.

Oprócz mnie na sali wybudzeniowej było jeszcze pięć albo sześć innych osób. Na każdym łóżku była nazwa oddziału - urologia, ginekologia, chirurgia. Za parawanem, po prawej stronie, leżała koleżanka z sąsiedniej sali. Zegar pokazywał godzinę dziewiętnastą.

Jako że zaczęłam ruszać głową i kasłać, w końcu któraś pielęgniarka łaskawie wyszła zza szyby. Powiedziałam, żeby zdjęła mi maseczkę, bo się duszę i żeby podniosła mi oparcie łóżka, bo jest mi niewygodnie. Potem zrobiło mi się strasznie gorąco i chciało mi się pić.

Wierciłam się w tym łóżku niemiłosiernie. Chciałam nawet z niego wyjść, ale nie bardzo mogłam ruszać rękami. Korzystając z okazji spytałam tylko o której mnie przywieziono z sali operacyjnej. Podobno była 17:30, więc wygląda na to, że sam zabieg trwał niewiele ponad godzinę.

A potem przyszła moja znajoma pielęgniarka, którą dzień wcześniej spotkałam na intensywnej terapii. Dostałam od niej malutką ampułkę wody do picia. Poprosiłam ją też, żeby zadzwoniła do Dyrektora Wykonawczego. Wpisała numer i dała mi telefon do ręki, ale Mąż nie odbierał.

Tuż po dwudziestej pojechałam na oddział. Głos Rozsądku siedział przy windzie i czekał. Ochrzaniłam go strasznie i byłam na niego obrażona.

Z wybudzeniówki zawieźli mnie na salę z kroplówką na łóżku oraz drenem. Potem dostałam jeszcze jedną kroplówkę, a Mąż zrobił mi zdjęcie. Siedziałam taka upaprana na żółto, umęczona, zaspana i obolała. Dopiero potem poprosiłam pielęgniarkę, żeby pomogła mi założyć bluzkę od pidżamy i żeby trochę obniżyła oparcie łóżka.


Dyrektor Wykonawczy, czekając na mój powrót z bloku, spytał chirurga o operację. Tamten stwierdził, że wszystko przebiegło pomyślnie, tylko był problem, bo okazało się, że jestem uczulona na jakiś środek znieczulający i konieczne było odczulenie.

Z tamtą wiedzą zostałam po przywiezieniu z operacji. Ponoć odbył się jeszcze wieczorny obchód, ale ja go nie pamiętam. Mąż pojechał potem do domu, a ja usnęłam i spałam do szóstej rano, czyli do czasu pobudki w celu zmierzenia ciśnienia i temperatury.

W trakcie porannego obchodu ordynator spytał jak się czuję, obejrzał miejsce po operacji i stwierdził, że wyjmujemy dren i wypisujemy do domu, bo w domu lepiej się goi. Trzeba było widzieć moją radość...

Niedługo potem pielęgniarka poprosiła mnie do gabinetu zabiegowego. Usunęła dren, zakleiła plastrem. Zmieniła też opatrunek. W międzyczasie zjawił się tam "mój" chirurg, który sprawdził jak to wszystko wygląda.

- Ma Pani szczęście, bo gdyby nie moja żona, operacja by się nie odbyła - usłyszałam.
- Jak to? - spytałam.
- Ma Pani uczulenie na (tu padła jakaś nazwa, której nie zarejestrowałam) i trzeba było Panią odczulić i znieczulić ponownie - dodał.
- Czym się to objawiło? - spytałam.
- Dostała Pani wysypki i zaczął się Pani zwężać przełyk. To był przypadek, że moja żona akurat tam była - odpowiedział.
- To pani anestezjolog nie umiała tego zrobić, co Pana żona? - drążyłam temat.

Doktor tylko się uśmiechnął znacząco.

- To nie był przypadek, doktorze. To przeznaczenie. Proszę bardzo podziękować żonie - dodałam.

Małżonka "mojego" chirurga jest anestezjologiem. Nie wiem jakim cudem była wtedy w pracy, ale wiem, że to jej zawdzięczam nie tylko fakt, iż operacja się odbyła, ale - być może - zawdzięczam jej życie.

Po takich informacjach ciężko było mi wrócić do rzeczywistości. Poszłam na salę, zjadłam przywiezione śniadanie, wysłuchałam krótkiej pogadanki pani rehabilitantki, pożegnałam się z koleżankami niedoli, poczekałam na Męża, przebrałam się, spakowałam rzeczy i z ogromną ulgą wróciłam do domu.


Podczas rozmowy z chirurgiem w gabinecie zabiegowym dowiedziałam się jeszcze, że moje węzły chłonne były wybarwione na granatowo - od tatuażu, który mam na lewym ramieniu.

- To w czymś przeszkadzało? - spytałam.
- Nie, ale nas to bardzo zdziwiło - odparł z uśmiechem.

Dostałam jeszcze od niego receptę na dwadzieścia zastrzyków przeciwzakrzepowych (wszystko w rękach Męża) oraz na lek przeciwbólowy. Spotykamy się za tydzień na wizycie opatrunkowej.


W domu, na spokojnie, kiedy obejrzałam swoje ręce zobaczyłam, że na grzbiecie lewej dłoni miałam jeden ślad po wenflonie. Za to na prawej było aż siedem wkłuć - jedno po pobraniu krwi (na nadgarstku z lewej strony), dwa po pękniętych żyłkach (na nadgarstku z prawej strony i na grzbiecie dłoni), a cztery inne musiały powstać na sali operacyjnej.