Mimo iż bardzo sprawnie poszło mi dzisiaj załatwienie kilku rzeczy na onkologii, i tak spędziłam tam ponad trzy godziny. Bo tu trzeba poczekać, tam trzeba poczekać, a czas biegnie nieubłaganie.
W sekretariacie chirurgii odebrałam oficjalny i papierowy wynik badania histopatologicznego guza oraz węzła wartownika.
Pokazałam się chirurgowi w gabinecie zabiegowym, gdzie pielęgniarka, choć próbowała w trzech różnych miejscach, nie ściągnęła ani jednego mililitra chłonki, więc pełen sukces.
Byłam także na konsylium, na którym ten sam, co w maju lekarz nie powiedział mi nic innego, czego bym do tej pory nie wiedziała, czyli jak będzie wyglądać dalsze leczenie.
Z moim serdecznym kolegą radioterapeutą telefonicznie umówiłam się na wizytę w najbliższy wtorek. Tego samego dnia mam również spotkanie z panią doktor rehabilitant, która da mi skierowanie na konkretne zabiegi.
Na korytarzach natknęłam się na jedną znajomą poznaną na chemii oraz na trzy inne, z którymi leżałam na oddziale.
Dostałam bieżącą dokumentację medyczną, a w niej szczegółowe informacje dotyczące pobytu w szpitalu - opis operacji, Okołooperacyjną Kartę Kontrolną oraz Kartę Znieczulenia. Dzięki nim wiem, że zabieg trwał pięćdziesiąt minut (od 16:30 do 17:20).
Przede mną radioterapia, kontynuacja zastrzyków Herceptyny (zostało ich jeszcze dwanaście) oraz dziesięcioletnia hormonoterapia Tamoxifenem. W międzyczasie rehabilitacja, a najprawdopodobniej w maju 2020 - o ile nic się nie zmieni - laparoskopowe usunięcie jajników.