Dwie wizyty lekarskie w jeden dzień to nie jest dobry pomysł, choć rozwiązanie (na pozór) wydaje się być wygodne - bo przyjeżdżam tylko raz, a załatwiam dwie sprawy.
Największym problemem jest kwestia kart, które z jednego do drugiego gabinetu powinny zostać przeniesione przez rejestratorki. Pacjent do ręki swojej historii choroby nie ma prawa dostać (wyjątkiem jest dzień wizyt przedoperacyjnych, kiedy odwiedza się kilka gabinetów).
Siedzenie i czekanie w kolejce uczy cierpliwości, ale siedzenie i czekanie na przyniesienie karty, która powinna być na biurku lekarza powoduje, że krew się w żyłach gotuje. Bo trwa to niejednokrotnie o wiele dłużej.
Podobnie ze zmianą wizyty z "zarezerwowanej" na "zarejestrowaną". Wystarczy że rejestratorka nie zmieni tej pierwszej na tę drugą, a lekarz nie jest w stanie otworzyć historii choroby w komputerze.
Gania się więc pacjenta w tę i z powrotem - z jednego piętra na drugie (albo na parter), z jednego okienka do drugiego, a że budynek ogromny, można się zgubić. Czasem nawet myślę, że może o to właśnie im chodzi - żeby pacjent sobie poszedł i już nie wrócił.
Mimo wszystko, choć trwało to ponad cztery godziny, udało mi się załatwić to, co do załatwienia było. Pani doktor specjalista rehabilitacji wypisała skierowanie na zabiegi, a pani przy konsoli na rehabilitacji wyznaczyła ich terminy. Zaczynam 2. stycznia.
Mój serdeczny kolega radioterapeuta dał mi kartkę z konkretnymi datami dotyczącymi jego działki. Radioterapię rozpoczynam 27. stycznia, ale 3. i 24. mam się jeszcze zjawić na poprzedzającej ją tomografii oraz symulacji.
Najmilszym akcentem dzisiejszego pobytu na onkologii było spotkanie z poznaną tam podczas leczenia koleżanką. Posiedziałyśmy chwilę, wypiłyśmy kawę, podotykałyśmy z czułością swoje włosy i brwi, a także porozmawiałyśmy na tyle, na ile nasze "pracowe" zobowiązania nam pozwoliły.