Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 18 grudnia 2019

2932. Nadzieja

Wczoraj poryczałam się tak porządnie, że jeszcze do teraz (pomimo zażycia dwóch różnych medykamentów) boli mnie głowa.

Zaliczyłam zjazd związany z bezsilnością, brakiem informacji, byciem piłeczką odbijaną od drzwi do drzwi oraz bezwolną masą, w którą jeden lekarz wlewa chemię, drugi kroi i wycina, a trzeci naświetla.

Nazbierało mi się tego trochę i akurat traf chciał, że właśnie wczoraj czara goryczy się przelała. I nie chodzi tu tylko o mnie, ale generalnie - o pacjentów, których (wciąż) traktuje się przedmiotowo.

I jedno i drugie konsylium, w których uczestniczyłam, wyglądało dokładnie tak samo. Gdybym miała użyć tylko jednego słowa, powiedziałabym głośno i dobitnie: "kpina".

W swojej naiwności myślałam (i pewnie nie byłam sama w tym myśleniu), że wejdę do gabinetu, gdzie za stołem będzie siedział chirurg, chemioterapeuta i radioterapeuta, a przed nimi historia mojej choroby. Miałam nadzieję, że każdemu z nich będę mogła zadać nurtujące mnie pytania, a oni wszystko precyzyjnie i przystępnie mi wyjaśnią.

Zamiast powyższego wyimaginowanego obrazka oraz scenki sytuacyjnej zastaję dyżurnego radioterapeutę, który zaprasza mnie, bym usiadła na leżance, a sam (stojąc nade mną jak kat nad martwą duszą) w tempie błyskawicznym wyrzuca z siebie słowa: "czeka panią radioterapia, poza tym kontynuujemy leczenie Herceptyną oraz włączamy hormonoterapię Tamoxifenem". I tyle w temacie. Następny proszę.

Jestem w miarę świadoma, czytam, interesuję się, dowiaduję sporo o swojej chorobie i rodzaju raka, jaki przypadł mi w udziale. A co mają zrobić osoby, które z racji na wiek, wykształcenie, pochodzenie społeczne nie mają bladego pojęcia o większości kwestii związanych z rakiem? Bo na dobrą sprawę nawet nie muszą go mieć.

Lekarze, którzy migają się od odpowiedzi na konkretne (ale niewygodne) dla nich pytania. Nie wiedzą, nie chcą, nie umieją, nie potrafią rozmawiać z pacjentem jak człowiek z człowiekiem - bez uderzania w ten swój, jakże charakterystyczny, medyczny żargon.

Pacjenci, którzy są pozostawieni samym sobie. Jeśli próbują pytać, a są zbywani; jeśli mają wątpliwości, a nie ma ich kto rozwiać czują się lekceważeni i niepotrzebni, często popadają w czarnowidztwo i snują najgorsze scenariusze.

Im dalej w las, tym ciemniej. Im dłużej się leczę, tym bardziej dostrzegam co (i jak) można zmienić, usprawnić, polepszyć, żeby pacjent czuł się człowiekiem, a nie zbędnym przedmiotem, którego trzeba się pozbyć jak najszybciej, żeby nie przeszkadzał.

Coś czuję, że jutro opowiem o tym wszystkim na spotkaniu z panią psychoonkolog.