Wczoraj poryczałam się tak porządnie, że jeszcze do teraz (pomimo zażycia dwóch różnych medykamentów) boli mnie głowa.
Zaliczyłam zjazd związany z bezsilnością, brakiem informacji, byciem piłeczką odbijaną od drzwi do drzwi oraz bezwolną masą, w którą jeden lekarz wlewa chemię, drugi kroi i wycina, a trzeci naświetla.
Nazbierało mi się tego trochę i akurat traf chciał, że właśnie wczoraj czara goryczy się przelała. I nie chodzi tu tylko o mnie, ale generalnie - o pacjentów, których (wciąż) traktuje się przedmiotowo.
I jedno i drugie konsylium, w których uczestniczyłam, wyglądało dokładnie tak samo. Gdybym miała użyć tylko jednego słowa, powiedziałabym głośno i dobitnie: "kpina".
W swojej naiwności myślałam (i pewnie nie byłam sama w tym myśleniu), że wejdę do gabinetu, gdzie za stołem będzie siedział chirurg, chemioterapeuta i radioterapeuta, a przed nimi historia mojej choroby. Miałam nadzieję, że każdemu z nich będę mogła zadać nurtujące mnie pytania, a oni wszystko precyzyjnie i przystępnie mi wyjaśnią.
Zamiast powyższego wyimaginowanego obrazka oraz scenki sytuacyjnej zastaję dyżurnego radioterapeutę, który zaprasza mnie, bym usiadła na leżance, a sam (stojąc nade mną jak kat nad martwą duszą) w tempie błyskawicznym wyrzuca z siebie słowa: "czeka panią radioterapia, poza tym kontynuujemy leczenie Herceptyną oraz włączamy hormonoterapię Tamoxifenem". I tyle w temacie. Następny proszę.
Jestem w miarę świadoma, czytam, interesuję się, dowiaduję sporo o swojej chorobie i rodzaju raka, jaki przypadł mi w udziale. A co mają zrobić osoby, które z racji na wiek, wykształcenie, pochodzenie społeczne nie mają bladego pojęcia o większości kwestii związanych z rakiem? Bo na dobrą sprawę nawet nie muszą go mieć.
Lekarze, którzy migają się od odpowiedzi na konkretne (ale niewygodne) dla nich pytania. Nie wiedzą, nie chcą, nie umieją, nie potrafią rozmawiać z pacjentem jak człowiek z człowiekiem - bez uderzania w ten swój, jakże charakterystyczny, medyczny żargon.
Pacjenci, którzy są pozostawieni samym sobie. Jeśli próbują pytać, a są zbywani; jeśli mają wątpliwości, a nie ma ich kto rozwiać czują się lekceważeni i niepotrzebni, często popadają w czarnowidztwo i snują najgorsze scenariusze.
Im dalej w las, tym ciemniej. Im dłużej się leczę, tym bardziej dostrzegam co (i jak) można zmienić, usprawnić, polepszyć, żeby pacjent czuł się człowiekiem, a nie zbędnym przedmiotem, którego trzeba się pozbyć jak najszybciej, żeby nie przeszkadzał.
Coś czuję, że jutro opowiem o tym wszystkim na spotkaniu z panią psychoonkolog.