Wczorajszy, jakże fajny dzień, wcale nie skończył się wraz z napisaniem notki, lecz miał swój ciąg dalszy.
Moje konto w banku zostało zasilone o jeszcze jeden, bardzo niespodziewany, przelew, a koleżanka z klasy - na spontanie - rzuciła hasło wieczornego spotkania na ciachu. Byłyśmy we trzy i wspólnie degustowałyśmy to, co zamówiłyśmy, a że każda z nas miała co innego, więc i kubki smakowe miały co robić.
Potem, tuż przed zamknięciem lokalu, dołączył do nas Mąż wracający z firmowej wigilii. Koleżanka rozwiozła drugą koleżankę i nas do domu, w którym byliśmy około dwudziestej trzeciej.
W nocy spałam jak dziecko, a obudziłam się po siódmej rano wyspana i zrelaksowana.
Za to dzisiaj miałam dzień patentowanego lenia. Dwa prania, złożenie wczorajszego, kąpiel, wyjście po biedronkowe zakupy, nieudana próba przejażdżki młynem (za dużo ludzi i za głośno) - tylko na tyle miałam ochotę, ale wcale nie żałuję.
Dyrektor Wykonawczy pojechał rano do Mamy. Zawiózł jej robione w czwartek śledzie oraz kawałek kupionego w piątek makowca. Wrócił z deską w pęczki lawendy, którą zawieziemy do Wrocławia.