Jak to dobrze, że tym razem rehabilitację zaczynam dopiero o dziesiątej. Dzięki temu nie wstaję kiedy jest jeszcze ciemno i zimno. Zanim dotarłam na onkologię dokonałam pewnego rodzaju wymiany - serce za serce, dobro za dobro. Zobaczyć miłe zaskoczenie na czyjejś twarzy - cudowne uczucie.
Zajęcia w grupie odbywały się na sali gimnastycznej. Z wykorzystaniem drążka, materaca oraz piłeczki. Całkiem intensywne pół godziny ćwiczeń. Dałam radę i nic mnie nie bolało.
Później spotkanie z kolegą radioterapeutą, podpisanie zgody i oczekiwanie na swoją kolej.
Kabina numer osiem była moją przebieralnią przed pierwszą radioterapią. Dwie panie szybciutko i sprawnie ułożyły mnie na stole, a samo napromieniowanie trwało o wiele krócej niż sądziłam. Oczywiście nie obeszło się bez niespodziewanych zwrotów akcji - na samym początku kwadratowe ramię urządzenia uderzyło mnie w prawy łokieć. Zdarzenie zgłosiłam komu trzeba i jutro mam się jeszcze w tej sprawie przypomnieć.
Radioterapia sama w sobie absolutnie nic nie boli. Maszyna się powoli obraca, wydaje jakieś dziwne dźwięki i tyle. Nic nie czułam. Tylko ruszać się nie wolno. Trzeba leżeć z ugiętymi nogami, a ręce trzymać na drążku nad głową. Pod tą ostatnią, a także pod kolanami i ramionami są "ułatwiacze", żeby nic nie ścierpło.
Jak się okazuje, poniedziałek może być fajnym dniem - nawet jeśli od kilku godzin jest na naszym osiedlu awaria i kaloryfery nie grzeją tak, jak powinny.