Dziś rano powiedziałam do Męża, że jestem już zmęczona tym codziennym jeżdżeniem na onkologię. Od początku tego roku prawie codziennie odwiedzam tamten budynek. Mam prawo mieć przesyt.
Wizyty u radioterapeuty i chemika przebiegły pomyślnie. Ten pierwszy tylko obejrzał moją pierś. Ten drugi, poza oglądaniem, wystawił zlecenie na dziesiąte już podanie Herceptyny. Wyznaczyłam też sobie terminy na marzec, kwiecień oraz maj. Okazało się, że operacja usunięcia jajników nie koliduje z zastrzykiem, który będę mieć trzy dni wcześniej.
Obu panów spytałam o to, co mnie najbardziej interesowało, a mianowicie - od kiedy liczy się statystyczne pięcioletnie przeżycie? Radioterapeuta stwierdził, że od diagnozy. Chemik powiedział, że od czasu skończenia chemioterapii. Chirurg pewnie liczyłby od operacji - szkoda, że zapomniałam wczoraj zadać mu to samo pytanie.
Z jedną ze swoich koleżanek nie widziałam się wcale, gdyż - ze względu na ryzyko koronawirusa - osobom towarzyszącym nie wolno było przebywać na oddziale. A że Herceptynę dostałam na górze, a znajoma tankowała na dole, więc tym razem z nią nie posiedziałam.
Z drugą koleżanką widziałam się dosłownie w przelocie. Spieszyła się do ginekologa, a ja w tym samym czasie czekałam na radioterapeutę. Kiedy wyszła z gabinetu, byłam na zastrzyku. Pojechała do domu, a ja musiałam odczekać obligatoryjną godzinę, żeby dopiero potem móc legalnie się odmeldować.
Mam tydzień urlopu od onkologii. Zjawię się tam dopiero w następny piątek, żeby ustalić termin rehabilitacji. Ale to nie oznacza, że nie będę odwiedzać lekarzy - na przyszły tydzień mam zaplanowane trzy wizyty u stomatologa i jedną u okulistki (oczy czerwone jak u królika, łzawią na wietrze, pieką i szczypią).
Jutro jadę z Dyrektorem Wykonawczym poszukać wiosennych butów dla niego. To dopiero jest wyzwanie i zarazem lekcja cierpliwości dla mnie.
Wciąż zapominam o tym napisać - przedwczoraj minęły już TRZY miesiące od operacji. Ale ten czas leci...