Ten przypadający raz na cztery lata nadprogramowy dzień lutego zaczął się dla nas dość wcześnie, gdyż Mąż krzywo spał i podczas snu nadwerężył sobie prawy bark, co zaowocowało pobudką, stękaniem, kwękaniem i narzekaniem. Oczywiście od razu posądziłam go o sabotowanie wyjścia w poszukiwaniu nowych butów.
Ale nie byłam taka zła na jaką wyglądam i telefonicznie skonsultowałam jego przypadek z zaprzyjaźnioną panią doktor, która zaleciła konkretne leki. Jeden miałam w apteczce, a po drugi Dyrektor Wykonawczy pojechał do Mamy.
Jak już łyknął oba medykamenty, poczuł się na tyle dobrze, że wyraził chęć udania się do galerii handlowej. Mierzył jedną parę, drugą, chyba (?) trzecią (w pewnym momencie straciłam rachubę). Znalazłam mu jakąś ostatnią parę w pięćdziesięcioprocentowej promocji i to było to - zdecydował się!
W nagrodę pojechaliśmy do kolejnej galerii. Tam przymierzył tylko jedne buty, które w poprzednim sklepie były za małe, a które bardzo mu się spodobały. Pasowały jak ulał, więc wzięliśmy i te. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek nabyli dla Męża dwie pary butów za jednym zamachem. Teraz przynajmniej wiosna mu niestraszna.
Obiad zjedliśmy w galerii, w bufecie, w którym byliśmy (jak dobrze pamiętam) na samym początku mojej choroby. Płacisz 25 złotych i jesz ile chcesz. Czego myśmy tam nie skosztowali... Istny raj dla łakomczuchów takich jak my. Ledwo stamtąd daliśmy radę wyjść.
Wróciliśmy do kawalerki, zostawiliśmy buty i pojechaliśmy po lidlowskie zakupy jedzeniowe. A potem jeszcze wstąpiliśmy do apteki po maść do smarowania na moją napromienioną pierś, zaleconą przez kolegę radioterapeutę.
Włosy rosną. Jak to określiła znajoma w kolorze "pieprz i sól". Z tym, że - jak widać na załączonym obrazku - u mnie więcej pieprzu. We wtorek fryzjerka nada im jakiś kształt - szczególnie z tyłu, bo tam są prawdziwe góry i doliny. Jedynie przy uszach sama je przycinałam.