Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 17 marca 2020

3018. Na tysiąc kawałków

Zwolnienie Męża pokazało się w systemie wczoraj dopiero po dwudziestej. Trochę się martwiliśmy, żeby wszystko było dobrze. I jest.

Po prawie czterech tygodniach od złożenia deklaracji podatkowej na konto wpłynął dziś przelew z Urzędu Skarbowego. Mieliśmy te pieniądze przeznaczyć na klasowy wyjazd w Karkonosze w czerwcu, ale teraz nasze plany nie sięgają aż tak daleko.

Telefonicznie kontaktuję się ze znajomymi i w większości przypadków nie zauważyłam zmiany w ich podejściu do życia. Głośno się zastanawialiśmy z Dyrektorem Wykonawczym, że może to my jesteśmy przewrażliwieni?

Nie da się zamknąć w mieszkaniu na najbliższe dwa, trzy miesiące. Ja potrzebuję się leczyć, a Mąż nie może przez tak długi okres czasu nie pracować. Poza tym, jak rozwiązać kwestię zakupów i śmieci?

Głos Rozsądku zaproponował, że może przeniosłabym się do Mamy, a on by nam dostarczał jedzenie. Powiedziałam, że ślubowałam mu, że go nie opuszczę aż do śmierci, więc opcja przeprowadzki bez niego absolutnie nie wchodzi w grę.

W piątek, razem ze mną, Mąż pojedzie na onkologię. Jak mamy się zarazić, to we dwoje. W naszych rozważaniach posunęliśmy się nawet o krok dalej - gdybyśmy wiedzieli, że żadne z nas nie umrze, wolelibyśmy jak najszybciej złapać wirusa, żeby mieć to już za sobą.

Autobusy kursują prawie puste, niektóre linie są zawieszone, inne jeżdżą według sobotnich rozkładów. Ryzyko zarażenia jest chyba (?) mniejsze niż w taksówce. Sama nie wiem jaki środek transportu wybrać. Na piechotę za daleko i też nie mam gwarancji, że bezpiecznie.

Mam takie wrażenie, że siedzę i czekam na to, co nieuniknione i co mnie nie ominie. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że nie każdy kto zachoruje, umiera; że nie każdy musi być hospitalizowany; że nie każdy ma ciężkie objawy i powikłania.

Z tego panicznego lęku od ubiegłego piątku zaczęłam odczuwać - jakże znajomą, choć od lat nieobecną - duszność w piersiach. Raz jest silniejsza, raz słabsza. Wszystko zależy od moich myśli, które kłębią się w głowie. Pracuję nad ich zmianą, ale różnie mi to wychodzi. 

Nie wiem jak wygląda moja odporność. Nie wiem na ile chemioterapia, operacja i radioterapia ją osłabiły, a obecne leczenie anty-HER2 Herceptyną oraz hormonoterapia Tamoxifenem ją osłabiają. Nikt mi na te pytania nie odpowie, bo nie przeprowadza się takich badań.

Może lepiej dla mnie byłoby myśleć jak jedna z moich koleżanek poznanych podczas leczenia - że my już jedną chorobę mamy, więc nam wystarczy. W sumie całkiem niezłe podejście do tematu.

Jak sobie - póki co - radzimy?

Gramy w Scrabble (pozycja lidera wciąż niezmienna), jemy (zajadając stres), odświeżamy wiadomości w sieci i odreagowujemy je śmiejąc się z internetowych memów.

Ogromne wzruszenie chwyta mnie za gardło kiedy gdzieś tam, pomiędzy złymi wiadomościami, zobaczę, że restauracje dowożą do szpitali darmowe posiłki; że ludzie zanoszą personelowi medycznemu jedzenie; że firmy szyją maseczki; że część z tych, co zachorowali, wraca do sił.

Wczoraj wsadziliśmy do doniczek cebulki szczawików. Czekam aż wykiełkują, żeby mieć taką osobistą namiastkę wiosny na parapecie.