Ilekroć wybieram się do sklepu z Mężem mam nieodparte wrażenie, że uprawiamy pewnego rodzaju partyzantkę. Najpierw - jeszcze w domu - się maskujemy. W kieszeniach, oprócz płynu dezynfekującego, mamy również lateksowe rękawiczki, które zakładamy przed supermarketem. Bierzemy wózek, wchodzimy do środka i jak najszybciej odhaczamy kolejne pozycje z ułożonej wcześniej listy.
Kiedyś, jeszcze przed pojawieniem się koronawirusa, lubiłam sobie popatrzeć na półki - może coś wpadnie mi w oko albo na coś będę mieć ochotę. Teraz wyjście do sklepu nie jest dla mnie przyjemnością, lecz koniecznością. Dlatego kupujemy hurtowo (oczywiście co się da), żeby jak najrzadziej przekraczać próg supermarketu.
A tak poza tym, sprawdza się nagrana przez Dyrektora Wykonawczego moja obietnica o zaprzestaniu nabywania rzeczy (oprócz jedzenia i leków), bo odkąd się wyprowadziliśmy z tamtego mieszkania trwam w swoim postanowieniu. I okazuje się, że można nie kupować i wcale nie cierpieć z tego powodu.
Teraz najbardziej życzyłabym sobie oraz innym, żeby przeżyć i przetrwać.