Kiedy wczoraj tuż przed ósmą rano zadzwonili do mnie z onkologii myślałam, że chcą mnie poinformować o odwołaniu dzisiejszego rezonansu magnetycznego piersi. Na szczęście pani przeprowadziła ze mną wywiad epidemiologiczny, a ja potwierdziłam swoją obecność.
Pojechałam autobusem, a przed wejściem do budynku stałam w kilkunastoosobowej kolejce - oczywiście zachowując bezpieczny odstęp. Po sprawdzeniu temperatury przez żołnierza z WOT i zdezynfekowaniu rąk oddałam kurtkę do szatni. Chciałam pójść pod właściwe drzwi, ale korytarz był zastawiony parawanem, na którym wisiała kartka, że przejścia nie ma.
Za chwilę zjawiła się pielęgniarka i wyczytała moje nazwisko. Odsunęła parawan, żebym się zmieściła. Znowu musiałam zdezynfekować dłonie. Rozebrałam się do pasa, założyłam zieloną fizelinową "koszulę" z długim rękawem zawiązywaną z przodu na kokardkę. Potem klasycznie - wywiad, pytanie o wagę i wzrost oraz założenie wenflonu - udało się za drugim razem.
W pomieszczeniu pokazała się doktor radiolog - ta sama, która wykonywała powtórne USG, zleciła dzisiejszy MR oraz opisywała poprzednie dwa. Poprosiłam ją i o ten opis, gdyż raz, że jest w temacie, a dwa, że darzę ją ogromnym zaufaniem. Zgodziła się bez problemu.
Mniej więcej kwadrans leżałam na brzuchu, z rękami wyciągniętymi przed siebie, a piersiami wsadzonymi w specjalne otwory, mając założone na uszach słuchawki. Aparat był szerszy, więc moje żebra nie ucierpiały jak miało to miejsce ostatnim razem na innym modelu.
Potem się przebrałam i grzecznie siedziałam na krzesełku na korytarzu czekając aż pielęgniarka uzna, że nadszedł czas, by wyjąć mi wenflon.
To był mój trzeci rezonans w ciągu roku.