Przed listopadową operacją zjawiłam się na onkologii tuż po siódmej rano, a i tak spędziłam tam prawie siedem godzin. Już wtedy postanowiłam sobie, że nigdy więcej - lepiej przyjść później, bo i tak trzeba swoje odczekać.
Dzisiaj przyjechałam około wpół do dwunastej. Najpierw odebrałam wyniki badań krwi z gabinetu na ginekologii. Potem poszłam na EKG i zajęłam sobie kolejkę do internisty - byłam chyba siódma. Na koniec wróciłam na ginekologię, skąd wyszłam ze skierowaniem do szpitala - mam się stawić na recepcji o godzinie dziesiątej 6. maja.
Póki co wszystkie operacje odbywają się planowo - takie informacje uzyskałam w czterech niezależnych od siebie źródłach. Wygląda więc na to, że chirurg, który odwołał mastektomię mojej znajomej, nie powiedział jej całej prawdy. Nawet domyślam się dlaczego - kilkanaście tygodni wcześniej koleżanka dostała od lekarza propozycję - jeżeli wyrazi zgodę na operację pokazową (w obecności kilku innych medyków), doktor przyspieszy jej termin. W związku z pandemią o pokazówce nie może być mowy, więc i zabiegu nie będzie.
W drodze powrotnej do domu, po dwóch tygodniach oczekiwania oraz kilku monitujących telefonach, odebrałam wreszcie z paczkomatu zamówione w sieci maseczki. Dobrze, że w ubiegłym tygodniu znajoma przez swoją córkę podała mi dziesięć sztuk z zasobów sprzedażowych ich firmy, bo w przeciwnym razie zostalibyśmy tylko z trzema maseczkami, które podarowała mi najlepsza koleżanka z licealnej klasy.
Następna wizyta na onkologii dopiero za równiutkie dwa tygodnie, kiedy to zawitam do swojego chemioterapeuty na kolejny - już trzynasty - zastrzyk Herceptyny.