Mieliśmy wyjechać o ósmej, potem o dziewiątej, a ostatecznie wyruszyliśmy po dziesiątej. Po drodze zatrzymywaliśmy się dwa razy na stacjach benzynowych, a do Szklarskiej Poręby dotarliśmy po siedemnastej - jako przedostatnia ekipa.
Rudzielec siedział sobie na tylnym siedzeniu, pomiędzy mną a Mężem i całą podróż w większości grzecznie i spokojnie przespał. Ideał nie pies. Najlepsza koleżanka żartowała pytając czy aby na pewno go zabraliśmy, bo siedział cichutko jak mysz pod miotłą.
Warunki lokalowe i żywieniowe pozostawiały wiele do życzenia - ciasno, duszno, nie za czysto (eufemizm) i większość rzeczy w pokojach popsuta. Jak zobaczyłam "nasz" pokój miałam ochotę zrobić w tył zwrot i uciekać. Dyrektor Wykonawczy podobnie, ale koniec końców zostaliśmy.
Tamten wyjazd zawsze będzie mi się kojarzył z mnóstwem różaneczników, które rosną praktycznie gdzie się da. Takiej ich ilości nigdy nigdzie wcześniej nie widziałam. Będą się one przewijać jeszcze przez kilka kolaży.
Właścicielka olbrzymiej kwatery (ta ostatnia ładna z zewnątrz, w środku pozostawiająca wiele do życzenia) przypominała panią Hankę Bielicką - zarówno z wyglądu, jak i w sposobie bycia. Za dużo gadała, była za głośna i wszędzie jej było pełno.
Mieliśmy wykupioną opcję ze śniadaniami oraz obiadokolacjami. Pani oszczędzała (kolejny eufemizm) na wszystkim - chleb był nieświeży, brakowało podstawowych produktów - cukru, soli, musztardy, a kawy to już w ogóle nie można było dostać.
Pierwszy wieczór spędziliśmy przez chwilę w "salonie" z barkiem na rozmowach, ale i ja i Dyrektor Wykonawczy byliśmy zmęczeni, więc jako pierwsi opuściliśmy towarzystwo i poszliśmy spać, co nie do końca się nam udało, gdyż jeszcze przez kilka godzin dochodziły do nas donośne imprezowe głosy.
W piątek rano, po śniadaniu, wybraliśmy się na wędrówkę, która dla mnie skończyła się bardzo szybko, bo jeszcze w lesie. Byłam tak zmęczona i słaba, a do przejścia było w sumie ponad dwadzieścia kilometrów. Nie zdecydowałam się kontynuować tej wyprawy i - jak się okazało wieczorem gdy cała grupa wreszcie dotarła taxi busem (bo nie mieli już siły iść) - podjęłam słuszną decyzję o powrocie na kwaterę.
Posiedzieliśmy z Mężem w "salonie", obfotografowaliśmy jadalnię oraz widok z okna na pozbawione wody oczka wodne (bo za drogo) i zeszliśmy do miasta. Może nie postawiliśmy stopy na żadnym górskim wierzchołku, ale przynajmniej odpoczęliśmy, zjedliśmy pyszny obiad, wypiliśmy mrożoną kawę, skosztowaliśmy lodów i wróciliśmy tylko odrobinę zmęczeni.
Piątkowego wieczoru w ogóle nie przyłączyliśmy się do nocnego imprezowania tylko udaliśmy się na spoczynek, bo naprawdę byliśmy niewyspani.
W sobotę rano, razem z jednym małżeństwem, podjechaliśmy pod kolejkę linową na Szrenicę. Mąż zadzwonił tam rano i - ku mojej ogromnej radości - mogliśmy wjechać na górę z Psiakiem, który grzecznie siedział na kolanach Dyrektora Wykonawczego.
Po wejściu na samą górę, obejrzeniu widoków oraz odpoczynku (strasznie było upalnie) zeszliśmy z powrotem do stacji kolejki, by zjechać do Szklarskiej Poręby i zdążyć przed zapowiadaną burzą.
Mieliśmy szczęście, bo ulewny deszcz przeczekaliśmy pod dachem sklepu, a potem - pomiędzy kolejnymi opadami - udało się nam zjeść obiad, a później jeszcze wstąpić na mrożoną kawę i ciacho.
Na kwaterę wróciliśmy zamówioną przez kelnera taksówką, bo lało tak, że nie było szans na dojście na własnych nogach. Do tego Rudzielec panicznie boi się burzy i aż cały się trząsł ze strachu.
Kiedy reszta grupy dotarła na miejsce (ze Szrenicy wracali innym szlakiem), po przeczekaniu burzy i deszczu, samochodami pojechaliśmy do Świeradowa obejrzeć uzdrowisko i okazałe agawy, zjeść lody o smaku różanym oraz czarnego sezamu, a także pogłaskać cztery żaby (na szczęście, na miłość, na bogactwo i na zdrowie).
Wieczorem mieliśmy pożegnalny "grill" (cudzysłów jak najbardziej wskazany). Gospodyni "uraczyła" nas resztkami zupy pomidorowej, resztkami kwaśnicy, resztkami kapusty oraz kaszanką i jedną kiełbaską na głowę. Dla koleżanki wegetarianki były trzy cienkie plasterki cukinii.
Posiedzieliśmy trochę z towarzystwem, ale po dwudziestej drugiej zerwała się tak gwałtowna ulewa i burza, że czym prędzej pobiegliśmy do pokoju, gdzie biedny Rudzielec schował się ze strachu pod umywalkę w "łazience".
W niedzielę rano, po zjedzeniu resztek na śniadanie i rozliczeniu się z właścicielką, spakowaliśmy bagaże i wsiedliśmy do samochodów, by - we mgle - dotrzeć do świątyni Wang w Karpaczu.
Potem trafiliśmy jeszcze do Siruwii, czyli japońskiego ogrodu w Przesiece. Tam zachwycaliśmy się bujną roślinnością, różanecznikami oraz drzewkami bonsai.
Do domu dojechaliśmy w niedzielę około 21:30, ale najważniejsze, że cali i zdrowi, bo samochód najlepszej koleżanki odmawiał współpracy i aż do rogatek naszego miasta byliśmy pilotowani przez małżeństwo kolegi radioterapeuty i jego żony radiologa.