Z zupełnie niezaplanowanego i niespodziewanego nadmiaru czasu zabrałam się w domu za rzeczy, których od dnia przeprowadzki (21. marca) unikałam jak diabeł przysłowiowej święconej wody, czyli porządki w szafach, szafkach i pawlaczach.
Wtedy, będąc i w stanie szoku, ale też paniki spowodowanej koronawirusem, rozpakowywałam kartony, a ich zawartość układałam i wieszałam bez jakiegokolwiek przymierzania.
Teraz okazało się, że od czasu chemioterapii przytyłam około sześciu kilogramów i w pewne ubrania się nie mieszczę. Liczenie na to, że schudnę raczej nie ma sensu, bo z tego, co mi wiadomo od swoich rakowych znajomych, które borykają się z tym samym problemem, utrata wagi w trakcie leczenia hormonalnego to mrzonka.
Żebym za bardzo się nie zniechęciła, od trzech dni codziennie przeglądam jedną półkę lub jeden pawlacz. Tym sposobem mam już z głowy bieliznę, wszelkiego rodzaju spodnie i spodenki oraz wszystkie rzeczy z wieszaków. Zostały mi jeszcze T-shirty i bawełniane bluzki z długim rękawem oraz torebki.
Zakończyłam również segregację dokumentów onkologicznych oraz tych związanych z nową pracą - rozrosły się one w sumie do pełnych sześciu teczek. Siódma czeka w kolejce.