W piątek wracam normalnie do pracy, co mnie cieszy, bo ileż można siedzieć w domu? Szczególnie jeśli w nowym miejscu spędziłam zaledwie parę godzin. W ciągu tych kilku dni mojej nieobecności rozwiązały się niektóre sprawy - dostałam orzeczenie o niepełnosprawności, dwa garniturki oraz identyfikator czekają na odbiór, a mam jeszcze nadzieję na kluczyk do służbowej szafki oraz login i hasło do systemu. Tak więc czasem absencja nie jest taka zła jak się na początku wydawało.
W piątek mam też umówiony termin wizyty u chemioterapeuty, więc nie będę nawet musiała wychodzić z pracy - wystarczy, że przejdę kilkoma korytarzami i znajdę się w gabinecie lekarza. A po pracy pojadę do MOPR złożyć wniosek o przyznanie zasiłku pielęgnacyjnego.
Gdyby nie pandemia, moja radość ze spełnienia swojego czwartego marzenia byłaby trudna do opisania, a tak koronawirus - chcąc nie chcąc - kładzie się na niej cieniem. Chyba nawet nie potrzebuję pisać dlaczego, bo pewnie prawie każdy obecnie doświadcza różnych niefajnych stanów z tym związanych.
W trakcie półtorarocznego leczenia odwiedzałam wiele gabinetów i pokoi. Patrzyłam na siedzące w nich osoby i bardzo chciałam (już po wszystkim) dostać pracę na onkologii. Paradoksalnie - gdyby nie rak - nawet nie wpadłabym na taki pomysł. Żartuję nieraz, że wychodziłam sobie tę robotę.
Miałam pewien plan A, ale okoliczności zewnętrzne przeszkodziły mi w jego realizacji. Koniec końców, uważam, że dobrze się stało jak się stało. Ja szukałam pracy, mój szef szukał sekretarki medycznej, a łącznikiem pomiędzy nami był nasz wspólny kolega z liceum. Aczkolwiek i tak czynnikiem decydującym okazało się moje CV, bo to dzięki niemu jestem tu, gdzie jestem.
Nie pisałam o tym wcześniej, ale już 26. sierpnia zadzwonił do mnie szef z pytaniem, czy mogę zacząć już 1. września. Nie chciałam rezygnować z wyjazdu nad morze, on nie chciał zatrudnić nikogo innego, więc ja pojechałam, a on poczekał na mnie i oboje dostaliśmy to, co chcieliśmy.
Olbrzymim plusem jest poczucie bezpieczeństwa, jakiego doświadczam, bo wszyscy wiedzą, że jestem po raku piersi. Dzięki jasnej i klarownej sytuacji nie żyję w stresie o wizyty, czy badania kontrolne, na które - w godzinach pracy - będę wychodzić. Mam na to zgodę przełożonego, który rozumie, bo sam jest lekarzem.
Dobrze mieć marzenia, ale one nie wystarczą. Marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia.
Gdybym nie zaniosła CV i listu motywacyjnego do kadr, gdybym nie porozmawiała z kilkoma osobami i gdybym ich nie spytała o możliwość pracy, pewnie dalej siedziałabym w domu i marzyłabym o zatrudnieniu.
Świadczenie rehabilitacyjne ZUS przyznał mi do 4. listopada. Potem zostałabym bez środków do życia. O rentę nie mogłam, ale też i nie chciałam się ubiegać - nie czuję się na tyle chora, żebym nie była w stanie pracować na takim, a nie innym stanowisku.
Jeśli chodzi o czas, trafiłam idealnie - równo miesiąc przed końcem świadczenia, z którego - zgodnie z przepisami prawa - zrezygnowałam. Jeśli chodzi o pandemię, może nie jest to za dobry moment, ale wierzę niezmiennie, że wszystko dzieje się po coś i dokładnie wtedy, kiedy ma się dziać.