Weekend zaczął się dla mnie w piątek tuż przed trzynastą, bo właśnie o tej godzinie wszyscy wychodzą do domu. Warto więc było wstać o 5:30 i z uśmiechem na ustach pójść na przystanek autobusowy.
Niezmiennie zdumiewa mnie atmosfera panująca w pracy - że można sobie pomagać, być miłą i uczynną, żartować i wspólnie pałaszować przynoszone na zmianę słodycze. Wciąż nie dowierzam - czy to aby na pewno nie jest sen.
Przez cały tydzień funkcjonuję wyłącznie na zasadzie praca - dom. Nie chodzę do sklepów, poza onkologią oraz komunikacją miejską unikam kontaktów z ludźmi - wszystko po to, by minimalizować ryzyko ewentualnego zarażenia.
Coraz więcej osób spośród współpracowników i znajomych ma pozytywny wynik testu. Już nie jest tak, jak na wiosnę - że gdzieś tam, ktoś tam, tylko tu - blisko, tuż obok mnie.
Po terenie szpitala poruszam się tylko wtedy, kiedy jest taka potrzeba - podpisać listę obecności w sekretariacie, kupić sałatkę w sklepiku, zrobić sobie herbatę i kawę, udać się do toalety. Jemy w pokoju, we trzy - każda przy swoim biurku, żeby nie robić tłoku w malutkim socjalnym, z którego korzystają rejestratorki, pielęgniarki i lekarze.
Uważam na siebie, dbam o innych. Tylko tyle mogę zrobić.