W ubiegłym tygodniu byłam na EKG i kontrolnej wizycie u pani kardiolog, która zrobiła mi znowu echo serca. Obejrzała też wyniki pomiarów ciśnienia i tętna - na ich podstawie stwierdziła, że jest dobrze, bo nadciśnienie zostało opanowane, a przepisane przez nią leki mi służą. Z sercem wszystko w porządku, więc moje osłabienie i zmęczenie nie są z nim związane. Dostałam zapas tabletek na cztery miesiące, a na kontrolną wizytę mam przyjść za pół roku.
Zarówno kardiolog, jak i dietetyk doszły do tego samego wniosku - że poziom TSH powinien oscylować u mnie w okolicach 1-1,5 - tymczasem w ostatnim badaniu wyniósł 3,7. Jutro mam spotkanie z endokrynolog - być może zwiększy mi dawkę Euthyroxu. Najprawdopodobniej za moje złe samopoczucie odpowiada właśnie tarczyca - wszystkie problemy zaczęły się bowiem tuż przed operacją usunięcia jajników, kiedy to drastycznie spadł mi poziom TSH.
Co do diety - jest ciężko. Od niedzieli do wczoraj codziennie bolała mnie głowa. Byłam zła, rozdrażniona i głodna - wciąż myślałam o jedzeniu, a od picia wody z cytryną i herbatek owocowych robiło mi się niedobrze. Jestem w stałym kontakcie z dietetyczką, która uważa, że to syndrom odstawienia cukru, białej mąki i picia dużej ilości płynów - organizm się odtruwa i stąd powyżej opisane objawy. Jedyna rada to przetrwać.
Polecaną książkę dostałam wczoraj. Mam nadzieję, że dzięki niej uda mi się zmienić swoje dotychczasowe nawyki żywieniowe. Od zawsze jedzenie było dla mnie rozkoszą dla podniebienia, rajem dla zmysłów, ogromną przyjemnością, ale i - niestety - sposobem na zajadanie emocji. Nie jest łatwo się przestawić na inne myślenie, ale ja się tak łatwo nie poddam - nawet jeśli teraz mam czasem ochotę rzucić tę dietę i zjeść coś "normalnego".
Weterynarza, który operował Psiaka, wciąż nie ma w pracy - może pojawi się po dwudziestym. Przepadła nam jedna wizyta cztery tygodnie po zabiegu, nie odbędzie się też druga w osiem tygodni po. Zamiast tego, Mąż pojedzie z Rudzielcem w piątek do innego lekarza, bo nie wiemy co robić - jak długo Miziak ma siedzieć w klatce, kiedy będzie mógł chodzić po schodach i biegać. Poza tym, znowu śmierdzi mu z pyszczka - obawiamy się, że z powodu zęba, który był do obserwacji. Trzeba zrobić Łachudrze RTG i - ewentualnie - wyrwać winowajcę.
W pracy daję radę. Wczoraj na koncie zobaczyłam przelew z pierwszą od kilkunastu miesięcy pensją - co prawda niecałą, gdyż potrącono mi za dwa tygodnie kwarantanny i cztery pierwsze dni października - umowę mam od piątego. Jestem z siebie dumna i bardzo zadowolona, że pracuję i zarabiam pieniądze.
Koronawirus zbiera swoje żniwo w coraz bliższych kręgach. Pozytywny wynik testu ma koleżanka z mojego pokoju, kilka pielęgniarek z oddziału, koleżanka z sekretariatu. Wczoraj mieli robić wymazy wszystkim z poradni, ale w końcu zrezygnowali. Bezpieczniej bym się czuła, gdyby mnie wymazali - przecież miałam kontakt ze wszystkimi zakażonymi osobami.
W poniedziałek byłam sama w pracy - jedna dziewczyna z COVID-em w domu, druga na pogrzebie. Ogarnęłam co mogłam i nie było źle - nawet do nikogo nie dzwoniłam po pomoc - choć obie były pod telefonem.
Jak czytam te głupoty, że nie ma żadnego wirusa, że to spisek i tak dalej, to zastanawiam się co trzeba mieć w głowie, żeby tak myśleć. Spisuję przebieg wizyt u naszych lekarzy i widzę ilu pacjentów ma zmiany w płucach po przechorowaniu. Rozmawiałam z koleżanką radiologiem, która jest przerażona wyglądem płuc pacjentów, które opisuje - COVID sieje w nich prawdziwe spustoszenie. Na dodatek, dowiedziałam się, że po trzytygodniowym pobycie w szpitalu pod respiratorem, zmarła przedwczoraj cudowna pielęgniarka z chemioterapii, która niejednokrotnie podłączała mi chemię...