W ubiegły czwartek wybrałam się do stomatologa na coroczny skaling, piaskowanie, polerowanie oraz fluoryzację. Ponoć nigdy do tej pory nie miałam tak mało kamienia i osadu.
Wczoraj odwiedziłam swoją fryzjerkę, która znacznie podcięła mi włosy, bo z dłuższą grzywką nie czułam się komfortowo.
Dzisiaj byłam w zakładzie optycznym, gdzie wybrałam oprawki. Obiecałam sobie, że jak przedłużą mi umowę o pracę, będę mieć nowe okulary do czytania i komputera.
A potem pojechałam na wizytę do pani dietetyk. Od ostatniej, która miała miejsce 12. grudnia, schudłam 1,6 kg. Od pierwszej (czyli od 7. listopada) aż do teraz jest mnie mniej o 6,6 kg. Zostało mi jeszcze 4,2 kg do zrzutu, żeby osiągnąć zaplanowany cel 72 kg.
W obwodach straciłam po kilka centymetrów - w talii trzy, w pępku cztery, w biodrach pięć, w udach na górze trzy, powyżej kolana pięć, w bicepsie trzy. BMI z 25 spadło do 23.
Przyznam szczerze, że podczas świąt, Sylwestra i długiego noworocznego weekendu trochę sobie pofolgowałam jeśli chodzi o ilość spożytych kalorii oraz godziny posiłków (szczególnie podczas spotkania z koleżankami z pracy), więc dzisiejsze wyniki nie są aż tak spektakularne jak dotychczas, ale dietetyczka i tak była bardzo zadowolona z tego jak wyglądam. Ja również - zwłaszcza że od pewnego czasu mieszczę się w dżinsy sprzed choroby.
W tak zwanym międzyczasie, czyli dokładnie wczoraj, skończyłam 52 lata. Gdyby nie PESEL, który o wieku przypomina, nie dałabym sobie aż tyle, bo dusza wciąż młoda - jedynie ciało czasem się buntuje, lecz wcale się tym nie martwię.