Żyję, żyję i mam się całkiem nieźle, lecz - jak widać - coraz rzadziej tu goszczę. Z jednej strony (tej systematycznej i uporządkowanej) mam z tego powodu wyrzuty sumienia, a z drugiej nie narzekam na brak zajęć i rozrywek.
Mogłabym co prawda obiecać, że się poprawię, że będę częściej pisać, ale jak nie dotrzymam, tym bardziej będę czuła się winna, więc nic nie obiecam, a wyjdzie jak wyjdzie.
Po tygodniowym urlopie, który właściwie był substytutem zwolnienia lekarskiego, wróciłam do pracy. Wciąż na tyle słaba, że jeden z lekarzy zlecił pobranie mi wymazu w kierunku COVID. Na szczęście wynik był negatywny.
Kart pod sufit, bo w żadnym wypadku nawet trzy osoby (nie mówiąc o dwóch) nie są w stanie na bieżąco napisać około stu pięćdziesięciu pacjentów przyjmowanych każdego dnia i zwolnić potrzebne dyktafony.
We wtorek miałam urlop, który wykorzystałam na wizytę u weterynarza z Psiakiem. Pojechaliśmy razem z Mężem, bo nowy doktor ma siedzibę niedaleko miejsca pracy Dyrektora Wykonawczego, który zaraz po udał się do roboty.
Miziak miał tak zwany 'full service' (albo 'all inclusive') - jak kto woli, czyli obcinanie pazurów, coroczne szczepienie przeciwko wściekliźnie i chorobom zakaźnym, profilaktyczne echo serca oraz USG jamy brzusznej, badania krwi (morfologia i biochemia) oraz dostał tabletkę na odrobaczenie. Przed nami jeszcze tylko badanie kału i moczu z posiewem, ale te wykonamy w gabinecie w pobliżu naszego miejsca zamieszkania, bo ceny są identyczne, a siuśki trzeba dostarczyć maksymalnie w ciągu dwóch godzin od chwili ich "złapania".
We środę Mąż wraz z Mamą przyjechali na onkologię, gdyż tego dnia przypadał termin pierwszego szczepienia Rodzicielki na COVID. Przeszła je łagodnie, z umiarkowanym bólem ręki, który pojawił się po południu, ale zniknął już następnego dnia.
Doczekałam się także na ostatnią część mojej rakowej historii opublikowanej w wydawanym przez pracodawcę kwartalniku.
Przez ostatnie trzy soboty tuż po dziesiątej rano odwiedzaliśmy tę samą galerię handlową - bynajmniej nie z powodu zaspokojenia potrzeby zakupowej, ale by podpisać umowę w banku, na mocy której Mąż stanie się wreszcie współposiadaczem mojego (fizycznie i na papierze, gdyż praktycznie i tak ma pełny dostęp) konta.
Raz Dyrektor Wykonawczy nie kliknął w link przesłany w mailu, bo nawet nie sprawdził poczty, a bez tego centrala nie mogła przygotować umowy. Za drugim razem pracownik banku o minutę za późno zaakceptował operację i nasz wniosek został odrzucony. Dzisiaj wreszcie się udało i najprawdopodobniej od poniedziałku Głos Rozsądku będzie figurował obok mnie jako współwłaściciel.
A od wczoraj świętujemy urodziny Dyrektora Wykonawczego - okrągłe, bo czterdzieste. Ich obchody potrwają aż do najbliższej środy, gdyż oboje wzięliśmy sobie z tej okazji trzy dni urlopu. Ale o tym w następnej notce.