Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 7 sierpnia 2019

2801. Implantacja portu

Tuż przed siódmą zjawiliśmy się z Mężem na recepcji. Na krzesełkach siedziało już kilkanaście osób, ale wiedziałam, że i tak zarejestrują mnie jako pierwszą, gdyż pacjenci z chemioterapii (poprawnie jest to Klinika Onkologii Klinicznej) są przyjmowani w pierwszej kolejności.

Podpisałam upoważnienia i zgody, dostałam opaskę na rękę i wraz ze wszystkimi skierowaniami udałam się na Oddział Intensywnej Terapii. Po drodze spotkałam "swojego" doktorka od portu i w sumie dalej podążałam jego śladem. A za mną Głos Rozsądku.


Torebkę oraz zegarek i biżuterię zostawiłam Dyrektorowi Wykonawczemu, który musiał czekać przed wejściem na oddział.

Za chwilę przyszła po mnie pielęgniarka i w gabinecie zabiegowym przeprowadziła wywiad. Zmierzyła mi ciśnienie, puls oraz temperaturę. Przyniosła gustowny niebieski komplecik - kubraczek i spodnie. Przebrałam się w nie i założyłam zabrane z domu klapki, a ubrania oddałam do izolatki.

Miałam siedzieć i czekać na fotelu, a że fotel znajdował się blisko drzwi, otworzyłam je i dzięki temu mam zrobioną przez Głos Rozsądku pamiątkową fotkę.


Pielęgniarka zaprowadziła mnie na blok operacyjny, a tam, jeszcze przed wejściem (w tak zwanej śluzie - nic innego jak kawałek korytarza), miałam oddać klapki i położyć się na łóżko, które dwóch panów powiozło prosto na salę operacyjną. Jechałam, a po drodze widziałam tylko kwadratowe lampy w suficie i czułam się jak w amerykańskim serialu.

Na klimatyzowanej sali czekał już doktorek (który pokazał mi przeznaczony dla mnie sterylnie zapakowany port), dwie instrumentariuszki oraz technik radiolog. Przymocowali podłokietnik pod moją prawą rękę (dla wygody pacjentki), zaczęli dezynfekować pole operacyjne, obkleili je wokoło - jak to lekarz określił - "niebieskimi szmatkami", założyli przezroczystą maseczkę na nos i usta (znowu dla wygody pacjentki) i przykryli mi głowę podobnymi "niebieskimi szmatkami", a pod nią podłożyli silikonową poduszeczkę (oczywiście dla wygody pacjentki).

Znieczulenie bolało odrobinę (ukłucie plus uczucie rozpierania), ale nie aż tak, żeby robić z tego powodu raban. Co prawda w trakcie zabiegu doktorek dostrzykiwał je jeszcze dwa razy (ponoć jestem rekordzistką, bo w sumie wyszło na to, że dostałam potrójną dawkę), ale miałam mieć komfort - kolejne stwierdzenie (i telefoniczna obietnica) lekarza.

Co się działo potem, wiedzieć nie chciałam, bo szczegóły techniczne są dla mnie zbyt drastyczne i prosiłam, by mnie o nich nie informować. Odczuwałam jakieś wpychanie, wyciąganie, ugniatanie i coś dziwnego, czyli "teraz poczuje się pani tak, jakbym wbijał wykałaczkę w szyję".

W trakcie zabiegu pytałam o co chciałam, a doktorek cierpliwie odpowiadał. Aż w końcu sam mnie spytał czy jestem z jakiejś gazety. Coś długo to wszystko trwało (miało być 45 minut, a leżałam tam ponad godzinę), więc zadałam pytanie z czym doktor miał problem. "Z gadaniem" - usłyszałam - "i z tym, że za bardzo się starałem, żeby mogli pani podać w piątek chemię przez port".

Nawet nie wiem kiedy pan technik radiolog zrobił poglądowe RTG, a potem lekarz dokończył dzieła, czyli zszył co naciął. "Widzimy się za dwadzieścia minut na intensywnej terapii" - powiedział.

Po chwili zjawiło się tych samych dwóch panów, którzy wywieźli mnie do śluzy, gdzie czekała już ta sama pielęgniarka, która przeprowadzała ze mną wywiad i która zaprowadziła mnie na blok.

Dostałam z powrotem swoje klapki, założyłam granatowy kubraczek, powoli wstałam i poszłyśmy razem do pracowni RTG, żeby pani technik strzeliła mi profesjonalną fotkę. Chwilę potem pokazała mi jak wygląda implantowany port w moim ciele. Mniej więcej tak - KLIK.

Z pielęgniarką udałyśmy się na intensywną terapię, gdzie pod drzwiami czekał (zdenerwowany przedłużającą się moją nieobecnością) Mąż. Siadłam sobie grzecznie w izolatce i czekałam na lekarza.

Doktorek przyszedł za parę minut. Przyniósł mi nawet "prezenty". Najpierw dostałam wypis ze szpitala, a potem książeczkę portu z wklejonymi danymi mojego modelu i mnóstwem obrazków oraz informacji technicznych, których nie jestem w stanie czytać, bo od razu robi mi się słabo.



Otrzymałam również zapasowe plastry oraz - najważniejszą rzecz - Medyczną Kartę Pacjenta, czyli coś, co powinnam zawsze mieć przy sobie - szczególnie tam, gdzie są bramki, bo mogę piszczeć (znaczy nie ja osobiście, ale port). Żeby nie było, że coś ukradłam, wnoszę albo przemycam, mam się okazać ochronie tą specyficzną dwustronną "przepustką".


"Jest pani wolna" - usłyszałam od doktorka, z którym umówiłam się za równiutki tydzień na usunięcie jednego szwu i obejrzenie rany. Ubrałam się więc we własne buty i ciuchy, wyrzuciłam gustowny niebieski garniturek i wraz z Dyrektorem Wykonawczym wróciłam do domu, żeby wreszcie coś zjeść i wypić kawę, herbatę oraz wodę. W kawalerce byliśmy przed jedenastą.