Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 9 sierpnia 2019

2803. Pierwsza Herceptyna i pierwsza biała chemia

Dzisiaj na onkologii spędziliśmy z Mężem prawie siedem godzin.

Od 7:10 czekałam pod gabinetem EKG na jego otwarcie (7:30) i wykonanie badania przed wizytą u lekarza. Dyrektor Wykonawczy w tym samym czasie zajął mi kolejkę pod gabinetem chemika, który zaczyna przyjmować pacjentów też o 7:30, a czasem nawet wcześniej.

Wszystko zapowiadało się ładnie i pięknie, szast i prast i po wszystkim. A tu guzik - i to na dodatek z pętelką. Ludziów jak mrówków - znowu nie było jakiegoś chemika i przysłali jego pacjentów.

Wypełniłam zgody, upoważnienia i inne papiery. Oddałam na konsoli. Czekam. Inni też czekają. Wszystkie krzesła zajęte. Ludzie stoją. W końcu, gdzieś około dziewiątej, wyczytano moje nazwisko.

Weszłam do gabinetu, pokazałam port. Jedna pielęgniarka odmawia wkłucia, druga pielęgniarka odmawia wkłucia, ich szefowa odmawia wkłucia, nawet pani dyrektor pielęgniarstwa odmawia wkłucia. Bo jest krwiak, bo coś się sączy... 

Zgodnie z umową poszłam do doktorka od implantacji portu. Siedzę i czekam, bo lekarz operuje na bloku. Mija dziesięć minut, dwadzieścia, pół godziny. Jakaś lekarka ulitowała się nade mną i zaleciła iść pod blok wybudzeniowy, gdyż tamtędy będzie wychodził doktorek. Zadzwoniła na blok operacyjny i poprosiła personel, żeby przekazał lekarzowi, że czekam na niego.

Czekam i czekam, czekam i czekam. Wyszedł. Poprosił, bym wróciła na intensywną terapię, a on zaraz do mnie dołączy. Faktycznie, przyszedł za chwilę. 

Położył mnie na stole, zawołał dwie pielęgniarki, przykrył mnie niebieską szmatką z polem operacyjnym, obejrzał swoje dzieło i stwierdził, że tamując krwawienie, niechcący mnie oparzył i z tego miejsca sączył się płyn surowiczy, którego wystraszyły się pielęgniarki z chemioterapii.

Odkaził, osuszył, zabezpieczył, poinstruował co mam robić w domu. W ramach rekompensaty za poczynione przez siebie "straty" obdarował mnie kremem ochronnym, gazikami oraz plastrem. Sama dokupiłam jedynie Rivanol do przemywania.


Po chwili sprawnie i szybko zrobił wkłucie, przepłukał port solą fizjologiczną i mogłam wrócić na chemioterapię. Znowu czekałam na "swoją" pielęgniarkę, bo tak miałam przykazane - panuje tam zwyczaj, że jest się pod opieką konkretnej osoby od momentu wyczytania, wkłucia, podania Herceptyny oraz podłączenia pierwszego wlewu.

Później czekałyśmy we dwie, żeby zwolnił się gabinet, w którym robią zastrzyki z Herceptyny i przeprowadzają wywiady z pacjentami pierwszorazowymi. Sama iniekcja nie bolała, ale trwała około pięciu minut, żeby nie czuć było rozpierania i szczypania. Pani była bardzo sprawna i to, co poczułam najdotkliwiej, to wyjmowanie igły już po.

Następnie - obie - poszłyśmy na salę, na której Mąż pilnował fotela. Usadowiłam się na nim wygodnie i od razu dostałam leki osłonowe - Clemastin, Dexaven, Zofran, Hydrokortyzon i Ranigast. Po nich przyszła pora na białą chemię, czyli Paklitaksel (można go podać dopiero po godzinie od Herceptyny). Potem płukanka, wstrzyknięcie do portu Heparyny, wyjęcie igły i do domu. W sumie na fotelu spędziłam trzy godziny - od 10:45 do 13:45.

Tak wygląda podawanie wlewów przez port

Dwa leki podano mi przez strzykawkę do portu, a biała chemia miała ciekawe połączenia

Czuję się dobrze, jestem tylko trochę senna, ale co się dziwić skoro się nie wyspałam, na korytarzach duszno, na dworze gorąco, a do tego jeszcze jeść się chce.

Ten tydzień był dla mnie ciężki przez prawie codzienne pobyty na onkologii i nużące czekanie. Do środy mam wolne, więc jest szansa, że sobie odpocznę.