Z nadmiaru onkologicznych wrażeń całkiem zapomniałam napisać, że Mąż we wtorek wieczorem, po powrocie z pracy, przytargał do domu kuchenkę mikrofalową. W ramach niespodzianki i prezentu, żebym nie przypalała kolejnych garnków i patelni, ale abym mogła bezpiecznie podgrzać sobie coś do jedzenia.
Jako że byłam w stresie przed środową implantacją portu, jeszcze bardziej podniosło mi się ciśnienie - bo kuchenka wielka, bo gdzie ją postawić, bo nie ma gdzie jej podłączyć, bo po co nam kolejny przedmiot, bo nie uzgodnił tego ze mną i tak dalej.
Nie dalej niż w czwartek, po powrocie do domu od chirurga, jakże doceniłam gest Dyrektora Wykonawczego, kiedy to głodna jak wilk i zmęczona kilkugodzinnym czekaniem na wejście do gabinetu, w dwie minuty miałam na talerzu gorące krokiety z mięsem. A potem przepraszałam Głos Rozsądku za poczynioną mu - niesłusznie i całkiem niepotrzebnie - awanturę.
Dla kuchenki znalazło się jedyne dostępne wolne miejsce, czyli na lodówce, a owoce, warzywa oraz pojemniki z ziarenkami dla Pepe zostały przeniesione na kupiony przez Męża dzień później regalik na kółkach. Do podłączenia krótkiego kabla z wtyczką użyliśmy przedłużacza.
Z kolei ja - w nagrodę dla samej siebie, dzień po zabiegu implantacji portu, zakupiłam kocią poduszkę. W sam raz do odpoczynku. Tylko jest jeden "problem" - po wczorajszej chemii czuję się świetnie i nawet leżeć mi się nie chce...