Pojechaliśmy wczoraj z Mężem do lasu, żeby zobaczyć śnieg. I co? Ano jedno wielkie NIC. Nawet stok, naśnieżany do tej pory przez armatki, świecił pustkami - nie licząc kilkorga dzieciaków próbujących z niego zjeżdżać na jabłuszkach.
Jak żyję, nie pamiętam takiej zimy. Bez śniegu, bez mrozu, za to z deszczem, ciepłem i wariującą przyrodą - przed blokiem już kilka dni temu zauważyłam na krzewach zielone pączki.
Podczas jednej z codziennych autobusowych jazd na onkologię patrzę na znajome miejsca i ulice, które mijam po drodze. Lubię to miasto - chyba jestem lokalną patriotką, bo cieszę się, że mieszkam właśnie tutaj.
Czasem zbiera mi się na wspomnienia - i nie wiem czy to przemijanie, czy to starość, czy podświadomy lęk przed utratą tego wszystkiego?
Spotkałam dziś znajomą, z którą chodziłam na kurs języka migowego. To ona (wraz z koleżanką) układała mnie na stole przed radioterapią. Wcześniej spytała czy nie będzie mi to przeszkadzać. Gdzieżby tam - wręcz przeciwnie - to była przyjemność.
Poszłam na obiad do pobliskiego baru, a wychodząc natknęłam się na znajomego, który kilkanaście lat temu prowadził warzywniak na osiedlu, gdzie mieszka Mama. Przysiadłam na chwilę przy jego stoliku, porozmawialiśmy co u każdego z nas słychać...