Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 12 maja 2020

3065. Szpital

Środa, 6 maja - dzień pierwszy

W nocy z wtorku na środę spałam normalnie i bezproblemowo. Obecność Psiaka działa na mnie kojąco i odkąd ze mną śpi, jestem spokojniejsza. Wstałam, wykąpałam się i ogoliłam do zera (za radą koleżanki, która przecierała szlak). Potem się ubrałam i usiadłam do śniadania, które chciałam zjeść jak najpóźniej, wiedząc że w szpitalu dostanę tylko zupę.

Nagle zadzwonił telefon - nieznany numer komórkowy. Pierwsza myśl - "żeby tylko to nie był ktoś z onkologii, że odwołują mi operację". Odebrałam - owszem - dzwonili ze szpitala, ale z pytaniem czy chcę się poddać zabiegowi, bo jeszcze nie ma mnie na izbie przyjęć. Na skierowaniu było jak wół napisane, żeby zgłosić się o godzinie dziesiątej. Ale jak tak dbają o pacjenta, to skończyłam jeść, zasunęłam walizeczkę na kółkach, zadzwoniłam po taksówkę i razem z Mężem pojechaliśmy do szpitala.

Przed wejściem do budynku kilkunastoosobowa kolejka. Staliśmy i czekaliśmy aż żołnierze z WOT zmierzą nam temperaturę. Potem na recepcję. Stamtąd odesłali mnie do okienka, gdzie pielęgniarka przeprowadziła ze mną wywiad epidemiologiczny, jeszcze raz zmierzyła mi temperaturę, przystawiła pieczątkę, podpisała się ona i ja, po czym dała mi tę kartkę i poleciła wrócić na izbę przyjęć.

Tam - standardowo - zgody i upoważnienia, opaska na rękę, koperta i dokumenty do ręki, zmiana ubrania i kierunek ginekologia. Za szklane drzwi weszłam już sama, a Dyrektor Wykonawczy czekał na zewnątrz. W międzyczasie jeszcze zaopatrzył mnie w cztery butelki niegazowanej wody mineralnej.

Oddałam wszystkie papiery młodej pielęgniarce i za chwilę zostałam poproszona do pokoju. Dwie panie przeprowadziły kolejny wywiad, a sam ordynator zbadał mnie w sąsiednim gabinecie. Chwilę trwało jeszcze ustalenie czy mogę wjechać walizeczką na salę, ale okazało się, że tak, więc szybko otworzyłam drzwi i powiedziałam Mężowi, żeby wracał do domu. Przez maseczki na twarzy ani się nie pocałowaliśmy, ani nie przytuliliśmy.

Pielęgniarka zaprowadziła mnie na salę numer osiem, a ta cyferka wywołała uśmiech na mojej twarzy. Pod oknem leżała starsza kobieta, a ja miałam zająć łóżko bliżej drzwi. Przywitałam się, rozpakowałam, chwilę porozmawiałyśmy i w końcu ulokowałam się na kołdrze.

Niebawem zjawiły się dwie pielęgniarki z informacją, że właśnie od tamtego dnia weszło w życie zarządzenie dyrektora, że każdy pacjent przygotowywany do operacji powinien mieć wykonany test na wykrywanie obecności RNA SARS Co-V-2. Spytały czy się na niego zgadzam. Oczywiście, że tak - nawet się ucieszyłam, że mam taką możliwość. Pobrały mi wymaz z gardła i obu dziurek w nosie - przyjemne to nie było, ale - na szczęście - trwało zaledwie chwilę.

Po chwili kolejna pielęgniarka stanęła w drzwiach - tym razem z pytaniem o chęć uczestnictwa w niedzielnych wyborach. Ochoczo podałam swoje dane, nie chcąc uchylać się od odpowiedzialności za los kraju.

Następnym odwiedzającym był anestezjolog, który odebrał ode mnie wypełnioną ankietę i zgodę na znieczulenie. Po przejrzeniu tej pierwszej spytał mnie kiedy miałam robione TSH. Zgodnie z prawdą odparłam, że w listopadzie - przed operacją piersi. Stwierdził, że pół roku to stanowczo za długo, bo badanie jest ważne tylko miesiąc. Zlecił pobranie krwi i poinformował mnie, że jestem czwarta w kolejce do zabiegu.

Za moment przyszła pielęgniarka i za którymś razem (już nawet nie pamiętam) udało się jej napełnić probówkę życiodajnym płynem. Chwila spokoju i oddechu po nieudanych wkłuciach i w drzwiach staje jeszcze jedna pielęgniarka. Kolejne pobranie krwi - próba krzyżowa.

Nastała pora obiadu, więc i mnie nie ominęła obowiązkowa zupa z grzankami - mój ostatni posiłek przed zabiegiem. Potem do sali przybyła nam nowa pani - trzy lata młodsza ode mnie, więc miałam koleżankę w swoim wieku. Popołudniowy pomiar temperatury i atrakcja wieczoru, czyli moja pierwsza w życiu lewatywa.

Wchodząc do gabinetu powiedziałam, że nigdy jej nie miałam, a chciałabym mile wspominać. Pani się roześmiała, ale faktycznie zrobiła ją tak, że nie czułam dyskomfortu. Mało tego - kiedy spytała jak było odparłam, że - choć pewnie zabrzmi to dziwnie, ale cudownie jej to wyszło. Po raz kolejny na jej twarzy pojawił się uśmiech.

Później już nie było tak cudownie - w toalecie byłam aż dziewięć razy - mimo że w domu zjadłam tylko dwie kromki chleba z dżemem, wypiłam kawę, a w szpitalu tę wspomnianą miseczkę zupy. Czas pomiędzy wypełniałam sobie oglądaniem koncertu U2.

Podczas obchodu poprosiłam o tabletkę na sen, chcąc być w miarę wyspaną w dzień zabiegu. Później pielęgniarka zrobiła mi jeszcze przeciwzakrzepowy zastrzyk w brzuch, a około 21:40 przyniosła małą pigułkę, dzięki której spałam jak zabita.



Czwartek, 7 maja - dzień drugi

Pobudka na oddziale w dzień powszedni miała miejsce około 5:40. Rutynowo - pomiar ciśnienia i temperatury, a na deser - oczywiście powtórka z rozrywki, czyli druga lewatywa. Opuszczając gabinet dostałam jeszcze w kubeczku płyn antybakteryjny do mycia przed operacją. Toaletę odwiedziłam pięć razy.

Potem poszłam pod prysznic, żeby być przygotowaną do porannego obchodu, podczas którego sam ordynator czerwonym markerem zaznaczył na moim brzuchu trzy kropki. Nikt nic nie wspomniał o wynikach wymazów, więc musiały być w porządku, bo w przeciwnym razie zamknęliby cały oddział i odwołali zabiegi.

Za jakiś czas przyszedł lekarz, który - jako jeden z dwóch - miał mnie operować. Przyniósł mi do przeczytania i podpisania zgodę na laparoskopowe obustronne wycięcie przydatków. Zostawił trzy kartki papieru i powiedział, że wróci po nie za półtorej godziny.

Około 9:20 zjawiła się pielęgniarka, żeby założyć mi wenflon. Pięć prób spaliło na panewce, a kobieta się poddała. Zaleciła mi odpoczynek. Później jej koleżance (za drugim razem) w końcu udało się wkłuć.

Podłączyli mi lek osłonowy na żołądek oraz elektrolity. Kiedy obie kroplówki zeszły, zrobiło mi się niedobrze. Poszłam do toalety i wymiotowałam praktycznie samą wodą. Przyniesiono mi nerkę - w razie potrzeby i podłączono jeszcze jeden półlitrowy worek z elektrolitami. Bardzo bolała mnie głowa i byłam strasznie słaba. Chyba nawet usnęłam.

Później - zgodnie z obietnicą - wrócił doktor i odebrał ode mnie podpisaną zgodę. Rutynowy pomiar temperatury oraz ciśnienia i zrobiła się godzina siedemnasta, czyli pora kolacji. A ja wciąż na sali, tyle że na oddziale, a nie na bloku operacyjnym.

Przed osiemnastą w drzwiach stanął lekarz z telefonem przy uchu. Pytał mnie o niedoczynność tarczycy, a moje odpowiedzi przekazywał komuś po drugiej stronie słuchawki. Wyszedł bez słowa, a po chwili zjawiła się pielęgniarka niosąc mi kolację. Poinformowała mnie, że operacji nie będzie, więc mogę jeść.

- Jak to nie będzie?!
- To lekarz pani nic nie powiedział?
- Nie.

Pomogła mi namierzyć doktora, zapukała do gabinetu i wywołała go na korytarz. I w takich warunkach dowiedziałam się, że mam za niskie TSH. I tyle. Nic więcej.

W pierwszej chwili mnie zamurowało, bo nie wiedziałam co mam robić - spakować się i wracać do domu? Co dalej? Co będzie? Emocje wzięły górę i zaczęłam płakać. Zadzwoniłam do Męża wciąż będąc na holu, ale w trakcie tej rozmowy zauważyłam ordynatora, więc rozłączyłam się i podeszłam do niego.

A doktor - w przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu - wiedział o co chodzi. Wszystko mi wyjaśnił, z uśmiechem na twarzy uspokoił moje skołatane nerwy i - co najważniejsze - powiedział co dalej.

Okazało się, że TSH wynosiło 0,0863 - a to wskazuje na nadczynność tarczycy. Tyle że ja od dwunastu lat mam zdiagnozowaną niedoczynność oraz Hashimoto, a przy tym drugim nie można ot tak popaść w nadczynność. Nigdy przez ten czas nie miałam tak niskiego TSH.

Ordynator stanął na wysokości zadania i po kolei naprawiał błędy, przeoczenia i niedopatrzenia swoich lekarzy. Zadzwonił po panią endokrynolog, z którą przyszedł do mnie na salę. Kobieta przeprowadziła wywiad, osłuchała mnie z przodu i tyłu, po czym stwierdziła, że musimy poczekać aż TSH wzrośnie, bo przy tak niskim jego poziomie nikt nie zaryzykuje, że na stole operacyjnym będę mieć migotanie przedsionków i że umrę podczas zabiegu.

Jakie migotanie przedsionków?! Przecież co sześć tygodni jestem u kardiologa, mam robione echo serca i wszystko jest w porządku. Czuję się świetnie, nic mnie nie boli, nic nie dolega, więc w czym problem?

Pani doktor poszła, ale ordynator zalecił poczekać do rana, nie brać Euthyroxu i wtedy zobaczymy jaki będzie wynik. Nie miałam wyjścia - co było robić? 

- A co jak się okaże, że TSH znowu jest za niskie?
- To poczekamy do poniedziałku i wtedy panią zoperujemy jako pierwszą.

Podejście lekarza było naprawdę fantastyczne - uspokoiłam się i - profilaktycznie - kolacji nie zjadłam, żeby nie ryzykować jeszcze jednej porannej lewatywy.

Wypiłam zieloną herbatę, bo do dwudziestej drugiej mogłam normalnie przyjmować płyny. Porozmawiałam przez telefon z Mężem i znajomą. Dostałam zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch, tabletkę na sen i wpadłam w ramiona Morfeusza.



Piątek, 8 maja - dzień trzeci

Pobudka znowu o 5:40 - mierzenie ciśnienia oraz temperatury. O 6:30 przyszła pielęgniarka pobrać krew. Trzy próby spełzły na niczym. Poddała się i przysłała koleżankę - za drugim razem się udało.


Obchód był o 7:45. Podczas niego (nie chcąc znowu żyć w niewiedzy) spytałam ordynatora czy ktoś mnie poinformuje o wynikach TSH.

- Sam osobiście do pani przyjdę - usłyszałam.

O 8:10 kolejna pielęgniarka pobrała mi krew na FT3 i FT4. Potem podłączyli mi trzy worki kroplówek - lek osłonowy na żołądek oraz elektrolity.

"Strzeżonego Pan Bóg strzeże", więc zadzwoniłam do swojego serdecznego kolegi radioterapeuty, żeby - na bieżąco - w systemie śledził wyniki i, jak tylko będą gotowe, napisał mi SMS.

W tym samym czasie kiedy rozległ się sygnał otrzymania wiadomości do sali wszedł ordynator z wynikami w ręce. TSH bez zażycia leku było jeszcze niższe niż w czwartek - 0,0700. Za to FT3 i FT4 w normie. Doktor poprosił, żebym poczekała. Nie miałam nic innego do roboty. Za chwilę zjawił się z powrotem.

- Proszę się ubrać. Załatwiłem pani konsultację u ordynator endokrynologii. Proszę nic nie jeść i nie pić.

Szybko odłączyli mi kroplówkę. Pielęgniarka, dzierżąc w dłoniach moją dokumentację medyczną, przyszła po mnie i razem udałyśmy się pod gabinet chyba jednej z najlepszych specjalistów zatrudnionych w szpitalu.

Pani doktor przeprowadziła wywiad, osłuchała z przodu i z tyłu po czym zasiadła za monitorem i zaczęła pisać na klawiaturze. Siedziałam cicho jak trusia nie zadając ani jednego pytania. Kiedy skończyła, wydrukowała dokument, przystawiła pieczątkę i złożyła podpis. Wtedy odważyłam się odezwać. Wyraziła zgodę na operację!!! Podziękowałam jej z całego serca. Razem z pielęgniarką wróciłyśmy na oddział, gdzie przekazałyśmy dokument lekarzowi.

Ulokowałam się na łóżku i podłączyli mi - przerwaną nagłym i niespodziewanym wyjściem poza oddział - kroplówkę z elektrolitami. A potem wydarzenia potoczyły się w iście zawrotnym tempie.

Mniej więcej za kwadrans jedenasta pod salę podjechało łóżko transportowe. Na mojej twarzy pewnie malowało się ogromne zdumienie i niedowierzanie, bo nikt mi nic nie powiedział, że to już. Byłam taka szczęśliwa i radosna, że aż dziwne - zero nerwów tylko uśmiech na twarzy. Zdążyłam jeszcze tylko zadzwonić do Dyrektora Wykonawczego, żeby dać mu znać.

Dostałam do wypicia tabletkę Dormicum jako premedykację. Dwie pielęgniarki szybko, sprawnie i bezboleśnie założyły mi cewnik, a ja ubrałam się w granatową fizelinową koszulinę zawiązywaną z przodu. Na twarz dostałam jednorazową wiązaną zieloną maseczkę. Pomogły mi ułożyć się wygodnie i zawiozły pod konsolę na korytarzu. Tam, z palca, pobrano mi krew na poziom glukozy, który wyniósł 69.

Potem pojechałam na blok operacyjny. Kątem oka zarejestrowałam, że wjeżdżamy na salę numer pięć. Pamiętam duży płaski, czarny monitor i zielono-niebieską lampę nad głową. Pielęgniarka pytała mnie która ręka jest po operacji i kazała ją trzymać przy boku. Proszono mnie o podniesienie głowy. Zegar na ścianie wskazywał 11:30. Ostatni obraz, jaki miałam przed oczami, to maska nad twarzą.

Ocknęłam się na sali wybudzeniowej kiedy zobaczyłam, że nachyla się nade mną jakaś kobieta o brązowych włosach do ramion i brązowych oczach. Spytałam ją ile trwała operacja. Usłyszałam, że dwadzieścia minut, ale może się przesłyszałam? Chociaż jakby policzyć, może i tak było - na oddział wróciłam już o 14:10.

Już w czwartek dałam koleżance z łóżka obok numer telefonu do Męża - żeby mogła do niego zadzwonić jak wrócę po zabiegu. I tak zrobiła. Nawet podeszła do mnie, przyłożyła mi słuchawkę do ucha i sama coś tam Dyrektorowi Wykonawczemu powiedziałam. Nie bardzo pamiętam, bo to był czas takiego cudownego spania przerywanego chwilowymi pobudkami.

Znowu podłączyli mi kroplówki z elektrolitami i lekiem osłonowym na żołądek. Jak już w miarę kontaktowałam odkryłam kołdrę, żeby obejrzeć brzuch. Zobaczyłam trzy plastry i czerwoną kropkę z prawej strony. I co pomyślałam? Że nie wycięli mi prawego jajnika...

Operował mnie sam ordynator, a on jest mistrzem laparoskopii. Jego zaangażowanie i troska niesamowicie mnie zaskoczyły. Wychodząc z pracy, już w normalnym ubraniu, stanął w drzwiach i spytał jak się czuję. Raczej rzadkie zachowanie wśród lekarzy.

Do dylematu odnośnie prawego jajnika wróciłam podczas wieczornego obchodu. Lekarz tylko się uśmiechnął, a ja - po raz kolejny - wykonałam telefon do przyjaciela. Kolega radioterapeuta też się śmiał, ale na moją prośbę skontaktował się z doktorem, od którego usłyszał, że zabieg przebiegł bez problemów i wszystko jest w porządku.

Uspokojona, że chyba (??) jednak nie mam już obu jajników dostałam zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch, kolejne kroplówki (w tym jedną z Ketonalem) oraz pół tabletki nasennej. Spałam jak zabita, bo nawet nie pamiętam momentu odłączenia ostatniego worka z elektrolitami.


Sobota, 9 maja - dzień czwarty

W weekend można pospać godzinę dłużej (czyli do 6:40) niż w dni powszednie. Pomiar ciśnienia, temperatury plus opróżnienie worka z siuśkami.

Śniadania nie dostałam. Obchód był dopiero o 9:15. O dziesiątej przyszła pielęgniarka pobrać krew na morfologię i jonogram oraz założyć nowy wenflon, bo od starego spuchła mi cała wierzchnia część dłoni. Pierwsza próba nieudana, dopiero za drugim razem można było napełnić jedną probówkę i wkłuć się z wenflonem. Potem znowu pudło i zmiana pielęgniarki. Dwie nieudane próby i wreszcie sukces, ale krew na jonogram pochodziła ze stopy, bo ręka wyglądała strasznie.

O 10:40 zjawiły się dwie pielęgniarki, które umyły mnie specjalną pianką, która pięknie pachniała. Asekurując mnie z obu stron, pozwoliły mi na chwilę wstać - do tamtej pory nie mogłam bowiem chodzić, lecz wolno mi było poruszać się jedynie w obrębie łóżka - siadać, leżeć na obu bokach, na wznak, ruszać nogami i tak dalej.

Kolejne kroplówki z elektrolitami podłączone przez nowy wenflon, gaziki, bandaże i plastry, smarowanie Altacetem - chyba nikt nie chciałby przez to przechodzić. Nie wiem skąd miałam siłę, ale znosiłam te zabiegi z pokorą i spokojem.

Cudowne pielęgniarki i położne - empatyczne, cierpliwe, kochane, troskliwe - ich podejście jakże różniło się od tego, jakiego doświadczyłam na chirurgii w listopadzie. Dzięki tym fantastycznym kobietom dałam radę przetrwać w sumie osiem prób założenia dwóch wenflonów oraz dwanaście prób sześciu pobrań krwi - w sumie dwanaście (spośród dwudziestu) niepotrzebnych dziurek - nie licząc tych, które zrobili mi na bloku operacyjnym, ale wtedy przynajmniej nic nie czułam.

Odrobinę bolało mnie gardło podrażnione intubacją, ale jak tylko dostałam pierwszy od trzech dni posiłek, zapomniałam i o tym. Nic mi tak nie smakowało jak tamten sobotni obiad, na który złożył się ryż na wodzie, trzy sucharki i herbata.

O 16:20 pomiar ciśnienia i temperatury, a kwadrans później wyjęto mi cewnik i od tamtej pory już sama korzystałam z toalety. No i mogłam wreszcie umyć zęby, a także pozwiedzać oddział ginekologii. Przespacerowałam się po korytarzu, zajrzałam także do kuchenki dla pacjentów.

W międzyczasie kolejna pielęgniarka dała mi znać, że wyniki porannych badań krwi są dobre, a ja zaczęłam wizualizować sobie niedzielny wypis ze szpitala do domu.

O siedemnastej przywieźli kolację - znowu dieta kleikowa, czyli sucharki, herbata i - zamiast ryżu - płatki na wodzie.

O 19:30 wieczorny obchód, podczas którego lekarz dyżurujący przedstawił mi zalecenia pani endokrynolog odnośnie zmniejszenia dawki Euthyroxu. Potem zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch i sen - tym razem nie chciałam tabletki i to był błąd.







Niedziela, 10 maja - dzień piąty

Spałam fatalnie - co trochę się budziłam, wierciłam się, kręciłam na łóżku, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.

Pobudka o 6:40 i tym razem tylko pomiar temperatury. Śniadanie o 8:30 - tym razem zmiana diety z kleikowej na niskoresztkową - płatki owsiane na mleku, trzy kromki chleba, masełko, twarożek, miód i herbata. Miałam tak skurczony żołądek, że nie dałam rady zjeść wszystkiego.

Kwadrans po dziewiątej, podczas porannego obchodu, zapytałam czy mogę wyjść do domu. Doktor stwierdził, że jak najbardziej, bo nie ma żadnych przeciwwskazań, ale nie dostanę wypisu, tylko będę musiała po niego przyjechać po niedzieli. Żaden problem.

Uradowana zadzwoniłam do Dyrektora Wykonawczego, że wychodzę. Poprosiłam pielęgniarki o wyjęcie wenflonu, a lekarza o receptę na zastrzyki przeciwzakrzepowe. Dostałam również kartkę ze spisem zaleceń, czyli co robić, a czego nie.

Przebrałam się (Mężowi w środę przezornie oddałam tylko kurtkę, a buty i ubrania schowałam do walizeczki) i spakowałam swoje rzeczy. Prawie w locie kolejna pielęgniarka zdążyła mnie "złapać" na zmianę opatrunku. Pożegnałam się ze współtowarzyszkami niedoli z sali, podziękowałam za opiekę i w cywilu, z walizeczką na kółkach wyszłam z oddziału.

Na korytarzu poczekałam na Głos Rozsądku, który sprawdził w sieci w której aptece są dostępne przepisane zastrzyki. Zamówiłam taksówkę i - w drodze do domu - podjechaliśmy jeszcze je wykupić.