Wczoraj - świadomie - razem z Mężem zrezygnowaliśmy z czerwcowego wyjazdu klasowego w Karkonosze. Okazało się bowiem, że koleżanka organizująca noclegi dowiedziała się od właścicielki domku, że nie można zabrać ze sobą psa. Wszystko rozumiem - tylko po co na stronie internetowej wciąż zamieszczona jest informacja wprowadzająca w błąd potencjalnych zainteresowanych, że akceptują zwierzęta?
Zanim zdecydowałam się na Psiaka, doskonale zdawałam sobie sprawę, że w razie ewentualnych eskapad nie oddam go pod niczyją (nawet Mamy) opiekę. Albo jedziemy razem albo wcale. Zawsze znajdzie się miejsce, gdzie Rudzielec będzie mile widziany. I w takie właśnie się wybierzemy - we troje.
To jest tak ufny, wdzięczny i kochany zwierzak, że nie wyobrażam sobie gdybym miała zafundować mu czterodniowe rozstanie. Tym bardziej, że on uważa mnie za swoją pańcię i tylko na mój widok skacze z radości. Pamiętam jak tęskniłam za nim podczas pobytu w szpitalu, a przecież to było zdarzenie losowe i nie mogłam go tam ze sobą wziąć.
Dzisiaj byłam na onkologii. Najpierw u ginekologa na zdjęciu szwów, a później u lekarza rehabilitanta. Dostałam skierowanie na przerwane (na skutek pandemii) zabiegi Hivamatem, a dodatkowo jeszcze na kinesiotaping. Teraz spokojnie czekam na telefon od pań ustalających terminy.
W następny poniedziałek mam zaplanowany czternasty zastrzyk Herceptyny, a w międzyczasie będę dzwonić do sekretariatu ginekologii i pytać o wynik badania histopatologicznego.
Odebrałam ksero dokumentacji medycznej i po jej przejrzeniu faktycznie mam dowód czarno na białym, że operacja usunięcia jajników trwała u mnie jedynie dwadzieścia minut (od 11:30 do 11:50).