Uzbierało mi się trochę zaległości z całego tygodnia, więc mam nadzieję, że dam radę je wszystkie nadrobić w tym poście - w dużej mierze fotograficznie, lecz nie tylko.
Mam taką zasadę, że nie daję lekarzom żadnych prezentów - ani przed, ani w trakcie, ani po leczeniu. Ale poczyniłam pewien wyjątek, bo i człowiek jest wyjątkowy. Swojemu chemikowi postanowiłam coś po sobie zostawić.
Od Męża i Mamy z okazji imienin dostałam kwiaty i kartkę, gdyż wcześniej już zasponsorowali mi torebkę i matę do jogi.
Świętowaliśmy schłodzonym Martini Asti, trzema różnymi pizzami, ciastkami z cukierni (zrobiłam sobie z tej okazji dyspensę) i lodami.
Rudzielec musiał mieć wygoloną przez weterynarza łapkę, by można było pobrać mu krew do badań. Potem otrzymał jeszcze gustowny opatrunek uciskowy.
Myśląc o wyjeździe nad morze, zaopatrzyliśmy się w środki przeciwko komarom polecone przez znajomą jako ponoć niezwykle skuteczne.
O wydarzeniach czwartkowych napiszę oddzielnie, bo to długa historia...