Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 28 stycznia 2013

927. Minus 70 %

Prawie równo rok temu znalazłam świetny salon z bielizną, w którym dokonałam bardzo udanych zakupów staników. Jak ktoś chce sobie przypomnieć tamten post - <KLIK>. Dostałam wtedy kartę stałego klienta, więc sprzedałam swoje dane i ów sklep często przysyła mi SMS-y z informacją o promocjach. Przeważnie nawet ich nie czytam (jak całego innego spamu), tylko klikam "usuń".

Od jakiegoś czasu zgłosiłam u Męża zapotrzebowanie na dwa nowe staniki. Do realizacji w lutym - tak około Walentynek. Dyrektor Wykonawczy miałby prezent dla mnie z głowy, a ja dostałabym to, co chciałam. Ale życie lubi zaskakiwać. Z samego rana przyszedł SMS z wyżej wymienionego salonu - ostateczna wyprzedaż towaru - wszystko za 30 % ceny. Fakt, kilka razy przechodziliśmy tamtędy i widziałam ogromny baner "-50 %", ale nie zwracałam na niego uwagi.

Dzisiaj miałam wyznaczoną kontrolną wizytę do pulmonologa, a że przychodnia znajduje się zaledwie dwa skrzyżowania od salonu z bielizną stwierdziłam, że zajrzę tam zanim pójdę do lekarza. Jak postanowiłam, tak zrobiłam.

Idę oczywiście na piechotę, śnieg cudownie pada. Celowo nie wzięłam parasola, żeby płatki na mnie spadały, bo lubię patrzeć na śnieżynki. Brnę w tym śniegu i jestem chyba najszczęśliwszą osobą tej zimy, bo kocham taką pogodę. Wiem, wiem - powtarzam się.

Doszłam do salonu. Patrzę na zegarek. Mam półtorej godziny do wizyty. Myślę sobie - raz dwa załatwię i jeszcze będę miała dużo czasu. Już się zastanawiałam co z nim zrobić, ale czynność ta została przerwana przez przekroczenie progu sklepu. Spojrzenie w stronę kasy i... szok! Takiej kolejki to ja tam nigdy nie widziałam! Nawet w supermarkecie do jednej kasy jest mniej. Chyba ze trzydzieści osób, jak nie więcej. Nie liczyłam. Musiałam ochłonąć, ale nie bardzo sprzyjała temu temperatura w środku. Tyle ludzi plus włączone ogrzewanie. Najchętniej pozbyłabym się wierzchniego odzienia. Tylko jak?

Wzięłam głęboki oddech i metodycznie zaczęłam przeglądać wieszaki z biustonoszami, szukając swojego rozmiaru. Znalazłam dwanaście sztuk. Teraz tylko trzeba je przymierzyć. Kolejny szok - wszystkie cztery przymierzalnie zajęte, a przed nimi następna kolejka kobiet. Nic to, stoję - przecież "na oko" stanika nie kupię, bo wiem, że każdy inaczej leży. Poza tym, jak już tu przyszłam, nie wyjdę bez niczego.

Z dwunastu sztuk siedem się nie nadawało, ale pięć było rewelacyjnych. Beżowo-złotawy, czerwony, niebiesko-granatowy, czarny i szafirowo-czarny. Zadowolona poszłam do kasy, znaczy do kolejki. Ustawiłam się grzecznie na końcu. Przede mną czarno. Znowu spoglądam na zegarek - mam godzinę czasu do wizyty u lekarza. Zdążę.

Stoję, stoję, a nikogo nie ubywa. Jedna kobieta zablokowała wszystkich. Nie wiem co ona kupowała, ale była tego ilość kosmiczna. Kasa jedna, sprzedające dwie. Pierwsza przyjmowała pieniądze, druga zdejmowała plastikowe zabezpieczenia i pakowała bieliznę do reklamówek. Z nudów zaczęłam obserwować ludzi.

Za mną stały dwie siostry zakonne - jedna niska, gruba i stara, a druga wysoka, szczupła i młoda. Starsza miała przed sobą kilkanaście par rajstop (albo pończoch - tego już nie dojrzałam). Młodsza była jeszcze lepsza. W ręce trzymała plastikowy koszyk, a w nim takie cuda, o jakie bym nigdy zakonnic nie podejrzewała. Koronkowe majteczki (łącznie ze stringami), staniki w kolorach dość osobliwych jak pod habit - różowe, czerwone, czerwono-czarne... Hm... Zaczęłam się w myślach zastanawiać po co im taka bielizna? Trzeba było jeszcze widzieć minę tej młodszej. Z wypiekami na twarzy krążyła między regałami, bez żadnego skrępowania oglądając najfikuśniejsze fasony majteczek, staniczków i koszulek. I myk do koszyka. A ja głupia myślałam, że zakonnice to tylko barchany noszą. Czarne na dodatek.

Kolejne spojrzenie na zegarek - mam dwadzieścia minut. Już wiem, że nie zdążę. Ale od czego ma się głowę na karku? Zajęłam kolejkę (na wszelki wypadek) i poszłam do sprzedawczyni, która odwieszała mierzone przez klientki biustonosze. Udało mi się ją przekonać, żeby odłożyła mi moje staniki do czasu  jak wrócę po wizycie od lekarza. Uff, ulżyło mi. Zwolniłam miejsce w kolejce stojącym za mną zakonnicom.

Wyszłam ze sklepu. Dzwonię do Męża. Mówię jak się sprawy mają. Pytam ile mogę wydać. A Dyrektor Wykonawczy (zorientowany jak nie wiem co) mówi, żebym się w stówie zmieściła i jeszcze pyta czy pięć staników jest mi naprawdę potrzebnych. No to powiedziałam, że żadnego nie wezmę i się rozłączyłam. To ja tu chcę zaoszczędzić, bo przecież bielizna się zużywa i defasonuje, a tu limity jakieś mam. 

Dzwonił potem do mnie, ale nie słyszałam, bo na ulicy byłam, a nie chadzam z komórką w dłoni, czy kieszeni. W torbie ją trzymam. Dzwonił, dzwonił, a potem SMS-y wysyłał. "Idź i kup sobie te staniki!" No tak, jeszcze wykrzyknik na końcu. Rozkazywać mi będzie. Odpisałam mu: "bez łaski, mogę chodzić w starych". Chyba się zreflektował, bo kolejne słowa od niego brzmiały: "idź i kup ile chcesz, bez focha :-)" Ten uśmiech na końcu mnie przekonał. Rozśmieszył mnie, bo to, co nas często w kłótniach ratuje, to właśnie poczucie humoru - kiedy jedno powie (albo napisze) coś takiego, że nie da rady się gniewać.

U pani doktor było fajnie. Stuk, puk. Oskrzela w porządku. Płuca tym bardziej. Spirometria (o dziwo) w normie - to chyba trzecia albo czwarta od ponad pięciu lat, która jest dobra. Za to w EKG coś tam nie bardzo, ale przecież nic mnie nie boli i generalnie wyglądam jak okaz zdrowia. Przynajmniej z zewnątrz, bo takie stwarzam pozory. Pulmonolog patrzyła jak na wariata kiedy na jej pytanie o samopoczucie, z uśmiechem odpowiedziałam, że uwielbiam w taką pogodę chodzić po ulicach i brnąć po kostki w śniegu. Różne są zboczenia, no co? Dostałam recepty na inhalatory i jeszcze jeden lek,  podziękowałam, zapłaciłam i poszłam.

Wychodzę. Śniegowe płatki ogromne. Jeszcze większe niż wcześniej. Piękne, naprawdę piękne. Szkoda mi było wchodzić do salonu z bielizną (wolałabym spacer), ale staniki czekały, więc wyboru nie miałam skoro chciałam je kupić. Poszłam do pani przypomnieć się, że wróciłam i podziękowałam raz jeszcze za odłożenie towaru. Reklamówka z zawartością trafiła w moje ręce, a ja do kolejki, która w międzyczasie potroiła się. Nic to, siedzę grzecznie (na pustych już regałach), potem trzeba stać.

Chyba każdy (a właściwie każda, bo panowie robili raczej za towarzystwo) miał w oczach żądzę kupowania. 30 % ceny piechotą  nie chodzi. A obniżce podlegało wszystko, co znajdowało się w sklepie. Stojąc, w myślach przeliczałam koszt swoich zakupów. Odłożyłam jeden stanik - ten szafirowo-granatowy. Jak to dobrze, że przewidująco wzięłam ze sobą kartę. Mogłam więc nią zapłacić.

Oczywiście, jak to blondynka, która plastikowych pieniędzy w ogóle nie używa (zresztą, żeby używać, trzeba coś na koncie mieć), bo nawet do wpłatomatu wkłada ją Mąż, nie miałam bladego pojęcia jak ją obsłużyć. Dobrze, że pani w kasie coś tam wstukała, włożyła ten mój nieszczęsny kawałek plastiku, a ja miałam tylko wpisać PIN. Ten pamiętam, bez obaw, ale co się po nim  naciska? Czerwony, żółty, czy zielony przycisk? Nacisnęłam ten pierwszy, bo z lewej strony był. Poza tym tym, to mój ulubiony kolor. Nie działa. Za drugim razem wybrałam zielony, ale coś poszło nie tak. Musiałam całą operację powtarzać raz jeszcze. "Do trzech razy sztuka". Udało się! Paragon i pokwitowanie wydrukowane.

Wyszłam ze sklepu grubo po jego zamknięciu. W ręce miałam reklamówkę. W niej cztery staniki. Normalnie musiałabym za nie zapłacić 500 złotych, a faktyczny rachunek opiewał na 150 zł. Warto było się przemęczyć dwa razy (w sumie) w kolejce. No i zamiast dwóch, mam cztery biustonosze. A kto na tym wyszedł jeszcze lepiej? Oczywiście, że Mąż. Nie dość, że już nie musi iść ze mną do sklepu i czekać aż coś dla siebie znajdę, to jeszcze zaoszczędził (dzięki mnie) sporo pieniędzy.

Dzwonię do niego z prośbą, żeby mi sprawdził o której mam autobus. Przy okazji pytam go o tę płatność i podawanie kodu PIN. A ten (Dyrektor Wykonawczy, nie PIN) mi na to, że mogłam iść do bankomatu. Ciekawe do którego (sklep mieści się raczej na uboczu) i gdzie mam go szukać. Czy ja wyglądam jak informacja i zarazem plan lokalizacji bankomatów w mieście? Zwłaszcza, że z nich nigdy nie korzystam. 

Ledwo szłam, bo sił nie miałam. Spocona, zmęczona, z bolącym od stania kręgosłupem, a Dyrektor Wykonawczy jeszcze mi takie dyrdymały prawi przez telefon. Obiad jadłam o dwunastej, przez ponad sześć godzin nie miałam nic w ustach. Głodna jak wilk i spragniona jak smok, szczęśliwie dotarłam autobusem do domu i od razu włączyłam laptop, żeby sprawdzić stan konta, bo nie ufam kartom. 

Płacić lubię papierem albo metalem, a nie jakimś plastikiem. Wolę jak ta osiemdziesięcioletnia babcia pieniądze w reklamówce w szafie w pokoju trzymać. Tylko nie mam stu tysięcy jak ona, ale to i dobrze, bo i tak źle się to dla niej skończyło. Swoją drogą, ciekawa jestem jak można tyle kasy zaoszczędzić z emerytury i jeszcze w domu ją przechowywać?

Zaryzykuję i pójdę raz jeszcze do tego salonu. Może jeszcze coś znajdę? Teraz wiem czego się mam spodziewać i na ile czasu nastawić. Jutro po terapii będzie dobra pora.