Tak się napatrzyłam na codzienną dietę pana Antoniego (dla przypomnienia - klik), że wczoraj będąc w wiadomym latającym dyskoncie, po dłuższej chwili zastanawiania się, w końcu wzięłam z półki słoik ze śledziami w oleju, wciąż jednak deliberując czy aby na pewno dobrze robię, bo kto to zje. Niedługo trzeba było czekać na odpowiedź.
Dzisiaj przed wyjściem do pracy Mąż spróbował jeden płat. "Pyszne" - orzekł, po czym zapakował sobie drugi w plastikowy pojemnik i zabrał ze sobą. Kilka chwil temu matka wyraziła chęć konsumpcji. "Bardzo dobre" - stwierdziła. Zgadnijcie skąd właśnie wróciłam i co tam jadłam... Na dnie został jeszcze jeden, może maksymalnie dwa płaty. A rodzicielka już teraz poprosiła mnie o kupno całego słoika dla siebie.
Znalazłam numer do rzecznika konsumentów na swojej prowincji, opowiedziałam obie obuwnicze reklamacyjne historie, po czym namówiona przez miłego pana, ściągnęłam z jego strony wnioski, które wypełniłam, ze szczegółami opisując nasze małżeńskie przygody w sieciówkach. Zrobiłam też gustowne fotki obu posiadanych dokumentów otrzymanych w sklepach. Teraz tylko załączę je do maila i wyślę pod wskazany adres. Rzecznik konsumentów jak kiedyś partia - jeśli on nie pomoże, nikt inny tego nie zrobi. Stracić już nie mam co, gdyż obie reklamacje odrzucono. Gorzej być nie może.
W myśl tego, o czym napisałam w poprzedniej notce, siądę sobie teraz i pomyślę jakie uczucia mi obecnie towarzyszą.
Żartowałam.