Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 30 kwietnia 2018

2501. Najcenniejsze

W ubiegłym tygodniu Mąż był dwa razy u rodziców - po większe (i cięższe) zakupy oraz w siedzibie operatora telewizji kablowej, gdzie doradzał mamie w podpisaniu nowej umowy. Ja w tym czasie siedziałam z farbą na głowie u fryzjerki. W drodze do pracy zakupiłam wyczekane szczawiki trójdzielne i przechowałam je na parapecie okiennym aż do powrotu do domu.

W sobotę, po mojej pracy, pojechaliśmy z Dyrektorem Wykonawczym do lumpeksu, gdzie Głos Rozsądku kupił sobie nówkę sztukę kurtkę przeciwdeszczową - idealną na wyjazd nad morze. A potem wylądowaliśmy w galerii handlowej na niezdrowym (ale jakże pysznym jedzeniu) i genialnym cappuccino.

Wczoraj była niedziela, dzisiaj poniedziałek, jutro znowu "niedziela", pojutrze znowu "poniedziałek", potem znowu "niedziela", a po niej "poniedziałek" i wreszcie weekend. Tydzień w kratkę - co drugi dzień w pracy.

Dzisiaj, zamiast jechać gdzieś nad rzekę, czy do lasu, wszyscy przychodzili do lekarza - czterdzieści osób na zmianie w sezonie bynajmniej nie chorobowym to już lekka przesada. A ile telefonów odebrałam...

Zrobiłam rekonesans, poczytałam tu i ówdzie, zaznajomiłam się z tym, co ważne, a dzisiaj po pracy poszłam z Mężem kupić sobie okulary przeciwsłoneczne. Do tego samego optyka, u którego byłam z mamą. Co prawda przekroczyłam zaplanowany budżet o 30 złotych, ale dokonałam najlepszego wyboru z możliwych.

A po południu wybraliśmy się po spożywcze zakupy biedronkowe - jako że nasza lodówka świeciła prawie jedynie blaskiem żarówki. Na kolację był rozpływający się na języku ser pleśniowy z różowymi winogronami, a na deser kajmak własnej produkcji i lody śmietankowe. Plus po kieliszeczku czerwonego wina.

niedziela, 29 kwietnia 2018

2500. Szczęśliwa

Jakoś strasznie szybko zleciał mi cały tydzień. Może dlatego, że przez pięć dni miałam drugą zmianę, a wczoraj (dla odmiany) pierwszą?

Już trzy osoby spośród tych, które zaczynały ze mną, odeszły z pracy. Na domiar złego wypowiedzenie złożył również jeden z lekarzy, z którym współpracowałam. I koleżanka z tej samej spółki.

Góra - jak zawsze - nie wyciąga z takiego obrotu sprawy żadnych wniosków. Nie szanują pracowników, dokładają za to obowiązków, zmieniają warunki i zasady, a pensje stoją w miejscu.

Poniedziałek, środę i piątek spędzę w pracy. I podobnie jak Mąż będę mieć pierwszą zmianę, więc popołudnia i wieczory są nasze. Za to w pozostałe cztery tygodnie maja ominą mnie poranne pobudki, bo dokonałyśmy zamiany, dzięki której moje zmienniczki mają to, co chciały, czyli pierwsze zmiany, a ja drugie.

W piątek po powrocie do domu czekały na mnie na kuchennym stole czerwone goździki, a w lodówce chłodziło się wino. Dyrektor Wykonawczy "ciut" wcześniej zaczął świętowanie naszej rocznicy ślubu.

wtorek, 24 kwietnia 2018

2499. Kolczykowo

Prawie nic tak nie poprawia mi humoru jak nowa para kolczyków, na punkcie których faktycznie mam bzika. A co dopiero jak tych par jest dwanaście albo dwadzieścia...


Przy krótkich włosach wreszcie można założyć najmniejsze nawet wkręty i mieć pewność, że nie da się ich nie zauważyć.

niedziela, 22 kwietnia 2018

2498. Charakter

Ciepło, coraz cieplej - chciałoby się rzec patrząc na to, co za oknem funduje nam pogoda. Jak tak dalej będzie, kasztany mają spore szanse przekwitnąć przed maturami...

Wczoraj wczesnym przedpołudniem pojechaliśmy z Mężem do naszego ulubionego ciucholandu. Buszowaliśmy w nim zaledwie godzinę, a znaleźliśmy kilka potrzebnych nam obojgu ubrań. Następnym razem (czyli w maju) wybierzemy się tam już z mamą.

Nie zapomnieliśmy też o rodzicach. Odwiedziliśmy ich później. Zrobiliśmy im małe zakupy, zjedliśmy z nimi obiad i lody truskawkowe z truskawkami. Dyrektor Wykonawczy wyrzucił wszystkie stare i zwiędnięte ziemniaki z piwnicy. Zabraliśmy kolejną porcję prania, które już się suszy.

Po testowaniu pralki doszliśmy do wniosku, że mamy dwa wyjścia - albo pierzemy w 30 stopniach i bez szlamu albo wybieramy wyższą temperaturę i na każdym ciuchu mamy szlam. Jest jeszcze opcja numer trzy - kupno nowej pralki, ale jakoś nie bardzo mamy ochotę pozbywać się lekką ręką tysiąca złotych.

Rano zrobiłam kajmaka, który od świąt powoli staje się weekendową tradycją. Podobnie jak niedzielna jajecznica - choć dzisiaj zastąpiliśmy ją jajkami na twardo z majonezem i szczypiorkiem.

Na zamkniętych sklepach najbardziej skorzystało i zyskało miejskie targowisko, które tętni życiem jak nigdy. Byliśmy tam przed południem w poszukiwaniu nowej torby do pracy dla Męża. O dziwo - udało się nam ją dostać już na drugim stoisku. Dzięki temu szybko mogliśmy się ewakuować z tego tłumu ludzi.

Cieszę się, bo Dyrektor Wykonawczy ma już w większej części uzupełnioną i wymienioną garderobę. Potrzebuje jeszcze bluz, swetrów, kurtki dżinsowej i przeciwdeszczowej oraz wkładek do butów. I tak jestem pełna podziwu dla jego cierpliwości w przeszukiwaniu zawartości lumpeksowych wieszaków, bo to męczące zajęcie.

piątek, 20 kwietnia 2018

2497. Proza

Ostatnie dni ukazały moją słabość. Otóż pozwoliłam zwykłej pralce wyprowadzić się z równowagi. Naiwnie łudziłam się, że kiedy sąsiadka dała nam swój egzemplarz, będzie tylko lepiej. A okazało się, że poprzedni model (mimo swoich wad - mniejszy bęben i uszkodzone zamykanie drzwiczek) przynajmniej nie brudził ubrań brązowym szlamem jak robi to obecne urządzenie.

Przeprowadziliśmy wywiad z właścicielką mieszkania, z którego dowiedzieliśmy się, że przez kilkanaście lat użytkowania pralki ustawiała maksymalną temperaturę na 40 stopni... Wujek Google podpowiedział nam, żeby zrobić puste pranie w 90 stopniach, co uczyniliśmy. Szlamu było tyle, że aż woda była w kolorze błota. Z wnętrza bębna zaczęło cuchnąć i to straszliwie. Do szuflady na proszek wsypaliśmy więc dwa opakowania sody oczyszczonej i ustawiliśmy pokrętło ponownie na 90 stopni. Smród zniknął, ale szlam - niestety - nie.

Wczoraj przyszła sąsiadka, by naocznie zobaczyć jak wyglądają ubrania po wyjęciu z pralki. Zakupiła nam jakiś niemiecki odkamieniacz, wlała go do pojemnika na proszek i zaleciła wstawić kolejne puste pranie na 90 stopni. Potem - na próbę - zrobiliśmy normalne pranie w 30 stopniach i - póki co - szlamu nie ma. Ale ja wciąż boję się cieszyć, gdyż wydarzenia ostatnich dni doprowadziły mnie na skraj cierpliwości.

Z rzeczy dobrych - byłam na wizycie u nowej pani endokrynolog, która przypadła mi do gustu jako kompetentny lekarz. Obejrzała wyniki, przeprowadziła wywiad, zrobiła USG tarczycy i uspokoiła, że nie mam powodów do obaw. Rozwiała też moje wątpliwości w kwestii zażywania tabletek przeciwko osteoporozie (i ich wpływie na poziom TSH), a nawet doradziła zażywanie suplementu wapnia, który od razu zakupiłam w aptece.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

2496. Jak najlepiej

I pomyśleć, że właśnie teraz leżałabym sobie w szpitalu czekając na zaplanowaną na jutro kolonoskopię w sedacji, na którą umówił mnie gastrolog, u którego byłam kilka miesięcy temu...

Zrezygnowałam z hospitalizacji z dwóch powodów - raz, że poobserwowałam siebie i doszłam do wniosku, iż moje problemy wynikają jedynie ze stresu (jak jestem w domu nic mnie nie boli, ale wystarczy, że w pracy jest cięższy dzień i odzywają się jelita), a dwa, że murów szpitalnych jak na zaledwie jeden kwartał roku w zupełności mi wystarczy.

W lutym ojciec zabrany przez pogotowie, w marcu operacja mamy i moje badania na onkologii, w kwietniu znowu tata. Cztery różne oddziały w sumie trzech różnych placówek. Ta dzisiejsza byłaby czwartą. Naprawdę można mieć dosyć.

Przypomniało mi się, że w tamten czwartek 5. kwietnia kiedy ojciec leżał nieprzytomny i sparaliżowany podłączony kabelkami pod specjalistyczne monitory, a mama pojechała do domu po jakieś rzeczy dla niego, do sali wszedł ksiądz z Komunią świętą.

Spojrzałam na niego i rozpoznałam w nim duchownego, który posługiwał w hospicjum. Przypomniałam mu o tym i zaczęliśmy rozmawiać. Spytał mnie czy może udzielić ojcu sakramentu namaszczenia chorych. Nie byłam pewna, czy tata by sobie tego życzył, bo ostatni raz w kościele był chyba na moim ślubie, a u spowiedzi nie był kilkanaście, jak nie -dzieścia lub -dzieści lat.

- Jest niewierzący? - spytał ksiądz.
- Nie, raczej obraził się na kościół - odparłam.

Koniec końców duchowny namaścił ojca olejkiem, wypowiedział formułkę, w której odpuścił mu wszystkie grzechy, a ja poczułam ogromną ulgę, choć w głębi duszy wciąż biję się trochę z myślami czy nie zrobiłam czegoś wbrew jego woli. Usprawiedliwiam się tylko tym, że chciałam dla niego jak najlepiej.

niedziela, 15 kwietnia 2018

2495. Ładowanie akumulatorów

Z uwagi na słoneczną pogodę postanowiłam wykorzystać przedpołudniowe godziny na załadowanie pralki trzema wsadami z pościelą, kocami oraz ręcznikami, które wyschły w okamgnieniu.

A potem wybraliśmy się z Mężem na prawdziwie kwietniowo-letni spacer poprzedzony konsumpcją śmieciowego jedzenia, na które (na całe szczęście) nachodzi mnie ochota średnio raz w roku.

Chodziliśmy trzymając się za ręce, siedzieliśmy na ławce, podziwialiśmy piękno fauny i flory, odpoczywaliśmy i ładowaliśmy akumulatory na kolejny tydzień.







sobota, 14 kwietnia 2018

2494. Zmęczenie

Jakież to cudowne uczucie obudzić się zgodnie z własnym zegarem biologicznym, a nie na dźwięk ustawionego w telefonie dzwonka. I żeby nie było, że nie wiadomo o której wstałam - o nie. Spałam do szóstej trzydzieści, a swoje szanowne cztery litery podniosłam z łóżka pół godziny później.

Wreszcie zjedliśmy razem niespieszne śniadanie. Nastawiłam pralkę z ubraniami roboczymi Męża, a potem je powiesiłam na suszarce. O dziewiątej wyszliśmy z domu na autobus, który zawiózł nas do ciucholandu. Niniejszym właśnie dzisiaj otworzyliśmy sezon lumpeksowy.

Dyrektor Wykonawczy metodycznie, powoli, aczkolwiek bardzo konsekwentnie przeglądał wieszaki. Jego wysiłek został uwieńczony łupami w postaci jednej turkusowej bluzy, dwóch polówek (granatowa i czerwona) oraz trzech T-shirtów (dwa szare i jeden szafirowy).

Mnie trafiła się jedynie biała bluza w niebieskie paski, ale niespecjalnie się tym faktem przejęłam, gdyż o wiele bardziej zależało mi na ubraniach dla Głosu Rozsądku, którego garderoba definitywnie wymaga uzupełnienia.

Wróciliśmy do domu, zostawiliśmy ciuchy i pojechaliśmy do galerii na obiad u chińczyka. Byliśmy też w innym lumpeksie, ale kupiliśmy tam jedynie bawełnianą bluzeczkę dla mnie. Szukaliśmy także torby do pracy dla Męża, lecz nie było takiej, która spełniałaby kryteria jej potencjalnego właściciela.

Przyjechaliśmy do kawalerki, wypiliśmy kawę, odsapnęliśmy chwilę (na dworze gorąco) i udaliśmy się po biedronkowe zakupy spożywcze. Wspólnie postanowiliśmy, że nie będziemy chodzić do sklepów w niedziele - bez względu na to, czy są one handlowe, czy nie.

Wstawiłam kolejne pranie - tym razem z nowymi ciucholandowymi zdobyczami. Zdjęłam z suszarki to, które już wyschło i schowałam je do pawlacza. A potem zrobiłam dwa kajmaki, które się będą do jutra przegryzać.

Na kolację był ser pleśniowy, winogrona, po kieliszeczku czerwonego wina, zielona herbata, a na deser lody oraz mandarynki.

Jestem co prawda zmęczona fizycznie, ale akurat ten rodzaj zmęczenia lubię. Znacznie gorsze jest zmęczenie psychiczne, którego ostatnimi czasy sporo doświadczyłam.

piątek, 13 kwietnia 2018

2493. Wbrew woli

Dosłownie przed chwilą przeszła pierwsza w tym roku najprawdziwsza burza. Na granatowo-sinym niebie pojawiały się błyski, grzmiało i lało. A na początku myślałam, że za oknem jadą ciężarówki i stąd ten hałas...

Z ulgą przywitałam ten piątek, bo jestem zmęczona codziennym porannym wstawaniem. Cieszę się, że aż do 28. kwietnia non stop będę mieć drugą zmianę (zamieniłyśmy się z koleżanką), więc wreszcie mam szansę spać do woli.

W środę stanowczo i dobitnie powiedziałam szefowej co myślę o jej pomyśle dorzucenia mi dodatkowych obowiązków. Odmówiłam, a generalnie byłam tak wkurzona, że aż poprosiłam Męża o wydrukowanie wypowiedzenia.

Niesprawiedliwością i przegięciem jest bowiem próba obciążania i tak zapracowanych już osób sprawami, z którymi nie radzą sobie moje o połowę młodsze "koleżanki", które najchętniej siedziałyby i nie robiły absolutnie nic.

W ubiegły czwartek, kiedy ojciec leżał nieprzytomny w szpitalu, nie było nikogo, kto mógłby mnie zastąpić, więc nie czuję się w obowiązku, by obciążać sobie głowę kolejnymi modułami programu komputerowego tylko po to, żebym była w stanie pomagać nieogarniętym leniom i nierobom.

Tym bardziej niestosowny był tamten tekst szefowej, że w chwili zagrożenia życia mojego taty o wiele ważniejsza była dla niej moja obecność na stanowisku pracy niż możliwość czuwania przy łóżku człowieka, który mógł w każdej chwili umrzeć.

Wcześniej bez żadnego problemu dobrowolnie wzięłam dodatkową sobotę za koleżankę, która szła na bardzo poważną onkologiczną operację. Przez to pracowałam w dwie soboty pod rząd, ale są rzeczy ważne i ważniejsze.

W chwili gdy sama potrzebowałam zastępstwa nie było nikogo chętnego i kumatego, a ja dostałam wyraźne polecenie, żebym przyszła do pracy. W tamtym momencie przelała się czara goryczy i obiecałam sobie, że więcej już nie pójdę na rękę szefowej.

wtorek, 10 kwietnia 2018

2492. W międzyczasie

Ojciec jest od wczoraj w domu. Został wypisany ze szpitala, a jeszcze wcześniej zrobiono mu ostatnie badania. Mąż siedział z mamą od samego rana aż do dwunastej. Bardzo im obojgu tam pomógł, za co jestem mu ogromnie wdzięczna.

Utrata przytomności u taty spowodowana była niedotlenieniem mózgu, co się ponoć zdarza u osób z ciężką niewydolnością serca. A że początkowe objawy były podobne do udaru, więc lekarze postawili właśnie na niego. Dopiero po tomografie i konsultacji kardiologicznej okazało się co tak naprawdę się stało.

Dostał receptę na dwa nowe leki - jeden na usprawnienie krążenia krwi w mózgu oraz drugi na uspokojenie i wyciszenie, gdyż napad agresji jaki miał w szpitalu, może się - niestety - powtórzyć.

Pamięć krótkotrwała u ojca szwankuje i to poważnie. Wielu bieżących i niedawnych zdarzeń nie pamięta - że była Wielkanoc, że listonosz przyniósł emeryturę, że zdjął z balkonu karmnik dla ptaków...

Jestem zmęczona całą sytuacją. Dyrektor Wykonawczy chyba jeszcze bardziej - chociaż nie chodzi o to, by się licytować. Od ponad dwóch miesięcy żyjemy życiem rodziców i to im podporządkowujemy swój czas. Nasze życie toczy się gdzieś w międzyczasie.

Nie mam już siły i ochoty. Czuję się jak przekłuty balonik. Potrzebuję pobyć sama ze sobą i z Mężem. Nie pamiętam kiedy byliśmy razem na spacerze, kiedy siedzieliśmy na ławce, kiedy mieliśmy weekend tylko dla siebie.

Wreszcie przyszła tak długo oczekiwana wiosna, a właściwie to prawie lato, bo w drugi dzień świąt padał śnieg i ludzie mieli na sobie zimowe kurtki i buty, a wczoraj większość ubrana była w letnie ciuchy.

W drodze z pracy do domu zauważyłam pąki, liście, a nawet kwiaty na drzewach. Przyroda wystrzeliła jak z procy. A o piątej piętnaście rano, zanim wstałam, Dyrektor Wykonawczy doradził mi wyjęcie zatyczek z uszu, bym mogła wysłuchać ptasich serenad dochodzących zza okna.

Dzisiaj minął dokładnie rok odkąd zaczęłam pracę, której nie przestałam lubić i za którą wciąż jestem wdzięczna.

niedziela, 8 kwietnia 2018

2491. Plany a życie

Od dawna na noc wyciszam dźwięki w telefonie, które włączam dopiero jak wstanę. Nie inaczej było w środę wieczorem. Tym bardziej, że w związku z moją przedłużoną do dwudziestej drugiej zmianą, kładliśmy się spać dopiero po dwudziestej trzeciej.

W czwartek Mąż wyszedł rano do pracy, a ja zamierzałam wykorzystać jego nieobecność na upranie ubrań i pościeli, którą chciałam wywiesić na balkon, bo pogoda miała być słoneczna.

Po siódmej obudziły mnie natarczywe dzwonki do drzwi. Ledwo przytomna przez wizjer zobaczyłam sąsiadkę, która natychmiast kazała mi zadzwonić do mamy, bo coś się dzieje z ojcem. Rodzicielka nie mogąc się do mnie dodzwonić, wybrała numer do Dyrektora Wykonawczego, a ten wiedząc, że śpię, zadzwonił do sąsiadki z prośbą, by mnie obudziła.

Ojciec o czwartej nad ranem jak zwykle wstawał do łazienki, po czym się położył. Jako że nie wstawał, a była już siódma, mama podeszła do jego łóżka i zobaczyła, że nie reaguje na nic, oczy ma otwarte i postawione w słup, a z kącika ust cieknie mu piana.

Przyjechało pogotowie i na sygnale zabrali tatę z podejrzeniem udaru na neurologię do szpitala. Zanim się zebrałam i dojechałam na miejsce, ojciec był już po tomografii i badaniach. Leżał na sali podłączony do aparatury, miał założoną sondę do żołądka i ubrany był w pieluchomajtki oraz szpitalną koszulę. Towarzyszyłam mu w drodze na badanie EEG, na które zabrały do pielęgniarki.

Szczęściem w nieszczęściu okazało się, że lekarzem prowadzącym jest pani, która u nas pracuje, więc mimo iż nie znałam jej osobiście, poszłam do gabinetu, przedstawiłam się i uzyskałam potrzebne informacje. Niedowład czterech kończyn, udar niedokrwienny, kroplówki, leki i oczekiwanie na to, co będzie dalej, bo przecież w każdej chwili jego schorowane serce może się zatrzymać.

Mama zapłakana, nie potrafiąca się odnaleźć w sytuacji, ojciec bez kontaktu i ja sama w tym wszystkim...

Zadzwoniłam do szefowej i powiedziałam co się stało. Usłyszałam, że jest jej bardzo przykro, ale nie ma możliwości, bym nie przyszła do pracy, bo nie ma nikogo, kto mógłby mnie zastąpić. Przyznam, że się bardzo zawiodłam, ale co miałam robić?

Zadzwoniłam zatem do Męża, spytałam czy może się zwolnić i przyjechać mnie zastąpić, bo bałam się o mamę widząc w jakim jest stanie. Ojciec był pod kontrolą lekarską, więc w jego przypadku mogłam tylko być. Szef Dyrektora Wykonawczego bez problemu pozwolił mu jechać do szpitala.

Przyjechałam do pracy, ale siedziałam jak na szpilkach czekając na telefon od Głosu Rozsądku i od rodzicielki. Jeszcze tego samego dnia ojciec zaczął ruszać rękami, a potem nogami, więc kamień spadł nam wszystkim z serca.

W piątek tata zaczął mówić. Zdjęli mu sondę i częściowo odłączyli od aparatury monitorującej pracę serca. Wciąż jednak non stop mierzyli mu ciśnienie. Mama nakarmiła go obiadem, bo łyżką nie trafiał do ust, ale niżej. Nie bardzo chciał jeść, więc praktycznie wmuszała w niego każdy kęs.

Byłam w pokoju lekarskim i rozmawiałam z panią doktor, która tego dnia miała dyżur. Okazało się, że ze strony neurologicznej nic ojcu nie dolega i nazajutrz planowany jest do wypisu. Nie był to ani udar, ani atak padaczki.

Wyszłyśmy razem z sali kiedy tata spał - ja udałam się do pracy, a rodzicielka do domu, by zrobić sobie przerwę. Kiedy przyjechała później do ojca, okazało się, że nie ma go tam, gdzie leżał. Był na sali obok. 

Po naszym wyjściu dostał ponoć ataku szału i wyszedł przez barierki z łóżka. Poszedł na korytarz, był agresywny i przeklinał. Nie utrzymał równowagi i uderzył głową o ścianę - teraz ma ranę i strupy. Pielęgniarki wsadziły go do łóżka na drugiej sali, ale z niego też się wydostał, więc musiały go przywiązać.

Po całej tej akcji zrobili mu powtórne badanie tomografem.

Podczas popołudniowego pobytu mamy u niego dalej przeklinał, a środki uspokajające jakie dostał albo nie zadziałały, albo stało się to dopiero później, bo w nocy również spał ze skrępowanymi rękoma.

Rodzicielka poszła do dyżurującej lekarki, która nie za bardzo była zorientowana w temacie i zamiast pomóc, namotała tylko mamie w głowie.

W sobotę rano, razem z Mężem, pojechaliśmy do szpitala. Ojcu buzia się nie zamykała. Zjadł śniadanie, a nawet odnalazł zapomnianą przez mamę w piątek kanapkę, po której została jedynie zwinięta folia aluminiowa. Nie pamiętał, że ją zjadł. Nie pamiętał, że wpadł w szał. Nie wiedział jaki jest dzień tygodnia.

Odnaleźliśmy lekarza dyżurującego tego dnia i poszliśmy do niego z Dyrektorem Wykonawczym. Pan powiedział, że ojciec zostaje w szpitalu do poniedziałku, bo mają mu jeszcze zrobić badanie Dopplera tętnic szyjnych. Po przejrzeniu wyników orzekł, iż tata nie miał ani udaru, ani ataku padaczki, lecz epizod majaczenia, który może się powtarzać z racji na to, w jakim stanie jest jego serce.

Zostawiliśmy mamę na sali, a sami pojechaliśmy do mieszkania rodziców, żeby zrobić mamie zakupy, na które umawialiśmy się o wiele wcześniej. Wzięliśmy brudne ubrania do prania oraz siatkę z ubraniami dla ojca, w które miałby się przebrać w poniedziałek. Wróciliśmy do kawalerki, zostawiliśmy toboły i wsiedliśmy w autobus do galerii handlowej. Tam zjedliśmy obiad i kupiliśmy buty dla Męża.

Wróciliśmy do kawalerki, napiliśmy się kawy, wstawiłam pranie zabrane od rodziców i po jego rozwieszeniu znowu pojechaliśmy do szpitala, żeby zostawić ojcu torbę z ubraniami na poniedziałek. Mama poinformowała nas, że tata zjadł cały obiad i o mało nie wylizał talerza. Buzia znowu mu się nie zamykała.

We troje wyszliśmy wieczorem z sali. Mama udała się do domu, a my po spożywcze biedronkowe zakupy dla nas. W kawalerce byliśmy po dwudziestej. Padnięci jak muchy zjedliśmy tylko kolację i poszliśmy spać.

Przez ostatnie trzy dni nie miałam czasu, by cokolwiek napisać - ba - nawet nie odpalałam komputera. Szpital, praca, dom, mieszkanie rodziców - tak wyglądała moja stała trasa.

Dzisiaj jesteśmy w domu. Wyjdziemy jedynie do kościoła. Mama jest u ojca, który (tak, jak przypuszczałam) znalazł zostawioną przez nas torbę, zdjął sobie pieluchomajtki, założył spodenki, bluzkę i koszulę i tak czekał na przyjście rodzicielki. Dobrze, że nie uciekł ze szpitala, ale i to może się zdarzyć.

Miałam inne plany na każdy dzień. Mąż również. Nie było sobotniego obiadu u rodziców, na który tydzień temu zaprosiła nas mama. Nie było też wielu innych rzeczy, które sobie planowaliśmy. Życie nam wszystko zweryfikowało i pozmieniało to, co chcieliśmy zrobić.

środa, 4 kwietnia 2018

2490. Złe myśli

Wychodząc wczoraj do pracy założyłam lżejszą i krótszą kurtkę, a i tak było mi w niej za gorąco. Pogoda zwariowała - z ubrań i butów zimowych można od razu przejść do letnich. Nie jest to normalne, a tym bardziej nie jest to zdrowe. Ale co zrobić?

Ciężko, oj ciężko było mi odnaleźć się po tych trzech dniach lenistwa, obżarstwa i nicnierobienia. Ale jakoś dałam radę. Takie przerwy czasem szkodzą zamiast pomagać.

Obserwuję sobie koleżanki i niekiedy dochodzę do wniosku, że przebywanie z niektórymi ma na mnie zły wpływ, bo pozwalam się wkręcać w ich nastroje, nasiąkam nimi i potem zachowuję się tak, jak nie chciałabym się zachowywać.

Trudno mi też rozmawiać z mamą, która płacze i żali się, że jest zmęczona i niewyspana, bo wstaje w nocy, żeby przykryć ojca kołdrą. Mam wrażenie, że ona wciąż liczy na cud - że ojciec wyzdrowieje i poczuje się lepiej. Nie docierają do niej fakty - przewlekła niewydolność serca i nerek, niedoczynność tarczycy oraz anemia to nie są choroby, które się cofną. Nie w wieku, w jakim jest ojciec i nie w przypadku nieleczenia ich przez kilkanaście lat...

wtorek, 3 kwietnia 2018

2489. Samo nie przyjdzie

Dzięki wczorajszemu świętu będę mieć czterodniowy tydzień pracy na przedłużoną (bo do dwudziestej drugiej) zmianę. Mąż oczywiście przyjeżdża po mnie, gdyż samotne dojście do przystanku i czekanie na nim o tej porze do przyjemności nie należy. A i potem trzeba przecież jeszcze kawałek przejść, by w końcu znaleźć się w kawalerce.

Za oknem słońce i chyba (?) wreszcie można mówić o prawdziwej wiośnie... Już wczoraj naszła mnie ochota na porządki i co mogłam, zrobiłam - ku ogromnemu zdumieniu Dyrektora Wykonawczego patrzącego na mnie jak na osobę niespełna rozumu.

Wnioski są proste i oczywiste - Głos Rozsądku potrzebuje nowych ubrań - szczególnie pożądane są T-shirty, bluzy, swetry, sportowe buty i klapki po domu. Jego garderoba jest strasznie uboga i w stanie nadającym się niebawem do wyrzucenia. Zakomunikowałam więc zainteresowanemu, że czekają nas zakupy, za którymi żadne z nas nie przepada, ale cóż - samo nie przyjdzie.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

2488. Czasem zima, czasem wiosna

Dzisiejszą pogodę najtrafniej podsumowała mama, która przed południem położyła się na dwie godziny i usnęła, po czym stwierdziła: "poszłam spać kiedy za oknem była zima, a obudziłam się wiosną".

Bo rano, po odsunięciu roletki, świat wyglądał właśnie tak jak na załączonym obrazku, a te niewyraźne mazy to nic innego jak padający śnieg.


Niebawem zza chmur wyszło słońce i roztopiło biały puch - do cna. Nie został po nim nawet najmniejszy ślad.

Przesiedzieliśmy cały dzień w domu, dogadzając swoim podniebieniom wszystkimi dostępnymi w kuchni smakołykami, a potem zostaliśmy zaproszeni do sąsiadki, u której nie oparliśmy się kolejnym pokusom własnoręcznej roboty.

A od jutra jak najbardziej aktualne będzie zaś, dobrze nam znane, hasło: "jedz, bo się zepsuje".

niedziela, 1 kwietnia 2018

2487. Pod korek

Wczoraj wiosna, dzisiaj prawie zima. Strach się bać co będzie jutro (a ponoć zapowiadają śnieg).

Byliśmy na obiedzie u rodziców, a potem w kościele. Potem wsiedliśmy w autobus i dotarliśmy do domu. Już w drodze zapowiedziałam Mężowi, że kategorycznie odmawiam jakiegokolwiek wyjścia na dwór aż do wtorku.

Siedzimy więc w ciepełku. Jemy i pijemy. A za oknem wiatr hula sobie w najlepsze. Choć co święta redukujemy ilość przysmaków na stole i tak okazuje się, że wciąż jest ich za dużo, bo znowu jesteśmy nażarci i napici aż pod korek.