Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 31 maja 2020

3077. Gorszy dzień

To był chyba najzimniejszy maj jaki pamiętam, a ten ostatni weekend to już w ogóle - nie dość, że ziąb, na dodatek jeszcze wiatr i deszcz. Nie dziwne, że wczoraj prawie połowę soboty przespałam, a Psiak ze mną. Dzisiaj nie było o wiele lepiej jeśli chodzi o spanie.

Mama od wczoraj zakatarzona i przeziębiona. Dyrektora Wykonawczego z kolei połamał kręgosłup. Tylko ja się trzymam dzielnie. Rudzielec i Maluch również. Na szczęście prognoza pogody na jutro oraz pozostałe dni napawa optymizmem i nadzieją.

sobota, 30 maja 2020

3076. Odpuść

Kiedy już pogodziłam się z myślą, że - ze względu na Psiaka - nie pojedziemy z Mężem w Karkonosze i kiedy w ogóle nie zaprzątałam sobie głowy tą sprawą, zadzwoniła znajoma organizująca cały wypad z informacją, że po rozmowie z właścicielką domku, ta ostatnia wyraziła zgodę na obecność Rudzielca.

Ucieszyłam się ja, ucieszył się Dyrektor Wykonawczy, ucieszyła się najbliższa memu sercu koleżanka z klasy, z którą będziemy podróżować jej samochodem. Aczkolwiek jeśli chodzi o Głos Rozsądku to odbyliśmy poważną rozmowę, bo okazało się, że Małżonek jest zazdrosny o Miziaka.

Na szczęście - dzięki naszej obopólnej chęci otwartego wyrażania swoich pragnień, potrzeb oraz oczekiwań - wszystko dobrze się skończyło, a temat zazdrości został przez nas uznany za zamknięty.

Tak więc wygląda na to, że powoli możemy się pakować.

Cieniem na tym naszym klasowym wyjeździe kładzie się jednakże obecność koleżanki, która doprowadziła do tak ogromnego konfliktu, że przez jej zachowanie jedno fantastyczne małżeństwo zrezygnowało z uczestnictwa. Na nic zdały się próby przekonania ich, żeby nie odbierali sobie przyjemności i byli ponad wszystko. Za dużo złego się tam zadziało i zbyt świeże to wydarzenia...

piątek, 29 maja 2020

3075. Nie jest

Rok temu, dokładnie 29. maja zaczęły mi wypadać pierwsze włosy. Tymczasem wczoraj pojechałam do domu do zaprzyjaźnionej fryzjerki, która już po raz drugi (pierwszy był na początku marca) nadała kształt mojej fryzurze. Ot, takie sentymentalne wspomnienie.

Umówiłam się na poniedziałek do ginekologa - na kontrolną poszpitalną wizytę. Przy okazji odbiorę papierowy wynik badania histopatologicznego i poproszę o zrobienie cytologii, bo od ostatniej chemii minęło siedem miesięcy, więc już można wykonać badanie, by wyszło miarodajnie.

środa, 27 maja 2020

3074. Wczoraj

Wczoraj minął równiutki miesiąc od czasu kiedy adoptowałam Psiaka.

Wczoraj dostałam wiadomość, że zaczynam rehabilitację 22. czerwca.

Wczoraj w systemie pojawił się wynik badania histopatologicznego.

Same dobre zdarzenia!

wtorek, 26 maja 2020

3073. Mama

Już w sobotę podarowaliśmy Mamie bukiet dwudziestu czterech tulipanów. Dzisiaj dostała od nas bombonierkę, filiżankę i kosmetyki. Aż się popłakała ze wzruszenia, że ma "takie dobre dzieci" - jak to ujęła...

poniedziałek, 25 maja 2020

3072. Jeden sposób

Poniedziałek w dużej mierze spędziłam na onkologii. Wyniku badania histopatologicznego jeszcze nie ma, ale znajoma czekała na niego aż cztery tygodnie (u mnie minęły dopiero dwa), więc się nie stresuję jego brakiem.

Odebrałam kolejną porcję dokumentacji medycznej, zaliczyłam wizytę u chemika i czternasty zastrzyk Herceptyny oraz umówiłam się na jej ostatnie cztery podania. Dostałam skierowanie na badania krwi, na EKG, do kardiologa i do endokrynologa.

Czuję się świetnie - w ogóle zapomniałam, że kilkanaście dni temu miałam operację. I tak trzymać, bo o wiele lepiej być zdrowym niż chorym.

niedziela, 24 maja 2020

3071. W piekle

Weekend upłynął nam pod hasłem świętowania. Parafrazując powiedzenie, że "jak się chce psa uderzyć, kij się zawsze znajdzie" nasza trójka wybrała wersję bardziej pokojową, czyli "jak się chcesz napić, znajdziesz okazję".

Tak więc problemów z szukaniem powodów do świętowania nie mieliśmy żadnych. Dwa miesiące mieszkania z Mamą - to pierwszy. Cztery tygodnie Psiaka z nami - to drugi. Dzień Matki - to trzeci. Dwa tygodnie od wyjścia ze szpitala - to czwarty. I tak dalej i tak dalej...

Wczoraj był zdrowy, domowy obiad - mielone, ziemniaki i surówki. Dzisiaj były trzy pizze, lody śmietankowe z wiśniami i czekoladą, kawa z mlekiem, Pepsi i likier słony karmel.

Mąż stwierdził, że za to obżarstwo będziemy się smażyć w piekle...

sobota, 23 maja 2020

3070. Miziak

Tydzień temu Mąż zaprowadził mnie na łąkę, o której istnieniu nie miałam nawet pojęcia, a idzie się na nią zaledwie kilkanaście minut. Dzisiaj wybraliśmy się tam ponownie.

Maj jest jednym z moich ulubionych miesięcy. Mnóstwo soczystej zieleni, zapachu kwiatów, śpiewających ptaków i w miarę umiarkowanej temperatury.

Psiak przeszczęśliwy - po powrocie padł i śpi jak zabity. Dostał też nową ksywę - Miziak - wiadomo dlaczego.

czwartek, 21 maja 2020

3069. Całym światem

Odkąd w moim życiu pojawił się Psiak, sporo się zmieniło. Przede wszystkim mam o wiele mniej wolnego czasu, bo poświęcam go na spacery z Rudzielcem - jeden po południu, a drugi wieczorem - kiedy wychodzimy razem po Męża na przystanek autobusowy. Poranki należą bowiem do Dyrektora Wykonawczego.

Pogłębiam swoją wiedzę - zarówno czytając, jak i biorąc czynny udział w szkoleniach online. Lubię obserwować Psiaka - szczególnie jak śpi, bo jest taki słodki - czasem chrapie, czasem wzdycha, czasem się przeciąga, a czasem rozpycha.

Zakupione legowisko leży bezużyteczne pod biurkiem. Głos Rozsądku specjalnie zdemontował dwie półki, żeby Rudzielec miał dużo miejsca, ale co z tego skoro on woli spać ze mną na sofie, a w ciągu dnia wyleguje się na każdym dostępnym ludzkim spaniu, mając w nosie przeznaczone dla niego posłanie.

Mąż dzwonił dzisiaj do pani, u której do tej pory zatrzymywaliśmy się jadąc nad morze. Okazało się, że jak najbardziej możemy przyjechać z Psiakiem. Tak więc jest szansa (oczywiście o ile nic niezaplanowanego się nie wydarzy), że we wrześniu zobaczymy Bałtyk. Tym razem już we troje.

wtorek, 19 maja 2020

3068. Zadbaj o siebie

Wczoraj - świadomie - razem z Mężem zrezygnowaliśmy z czerwcowego wyjazdu klasowego w Karkonosze. Okazało się bowiem, że koleżanka organizująca noclegi dowiedziała się od właścicielki domku, że nie można zabrać ze sobą psa. Wszystko rozumiem - tylko po co na stronie internetowej wciąż zamieszczona jest informacja wprowadzająca w błąd potencjalnych zainteresowanych, że akceptują zwierzęta?

Zanim zdecydowałam się na Psiaka, doskonale zdawałam sobie sprawę, że w razie ewentualnych eskapad nie oddam go pod niczyją (nawet Mamy) opiekę. Albo jedziemy razem albo wcale. Zawsze znajdzie się miejsce, gdzie Rudzielec będzie mile widziany. I w takie właśnie się wybierzemy - we troje.

To jest tak ufny, wdzięczny i kochany zwierzak, że nie wyobrażam sobie gdybym miała zafundować mu czterodniowe rozstanie. Tym bardziej, że on uważa mnie za swoją pańcię i tylko na mój widok skacze z radości. Pamiętam jak tęskniłam za nim podczas pobytu w szpitalu, a przecież to było zdarzenie losowe i nie mogłam go tam ze sobą wziąć.

Dzisiaj byłam na onkologii. Najpierw u ginekologa na zdjęciu szwów, a później u lekarza rehabilitanta. Dostałam skierowanie na przerwane (na skutek pandemii) zabiegi Hivamatem, a dodatkowo jeszcze na kinesiotaping. Teraz spokojnie czekam na telefon od pań ustalających terminy.

W następny poniedziałek mam zaplanowany czternasty zastrzyk Herceptyny, a w międzyczasie będę dzwonić do sekretariatu ginekologii i pytać o wynik badania histopatologicznego.

Odebrałam ksero dokumentacji medycznej i po jej przejrzeniu faktycznie mam dowód czarno na białym, że operacja usunięcia jajników trwała u mnie jedynie dwadzieścia minut (od 11:30 do 11:50).

niedziela, 17 maja 2020

3067. Trzy tygodnie

Nawet nie wiem kiedy te dni tak szybko zleciały, ale dzisiaj mijają dokładnie trzy tygodnie od czasu jak wyszliśmy z domu sami z Mężem, a wróciliśmy już we troje z Rudzielcem.

Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego psa - absolutnie pod każdym względem. Póki co nie widzę w nim żadnych wad, a naprawdę jestem dość ostrożna w wydawaniu takich opinii.

Kilka fotek z naszego wspólnego rodzinnego spaceru w dzisiejsze niedzielne popołudnie.


A tu najczęstsza pozycja Psiaka plus ten jego rozbrajający uśmieszek, który rzadko kiedy schodzi mu z pyszczka.

piątek, 15 maja 2020

3066. Poszpitalnie

Zupełnie nowym doświadczeniem podczas pobytu w szpitalu był dla mnie zakaz odwiedzin. Jeszcze nigdy podczas poprzednich (w sumie czterech) hospitalizacji, jakie miały miejsce w trakcie naszego małżeństwa, nie zdarzyło się, aby Dyrektor Wykonawczy nie był przy mnie.

Po raz kolejny przekonałam się także, iż błogosławieństwem jest całkowity brak telewizorów w salach. Kto chciał, mógł skorzystać z odbiornika w świetlicy, ale chętnych nie widziałam. Generalnie na oddziale leżało nas wtedy może z dziesięć osób spośród dostępnych trzydziestu paru.

Reakcję Rudzielca na mój widok Mąż uwiecznił na filmie. Bałam się, że Psiak mnie nie pozna po zaledwie półtora tygodnia obecności u nas, a czekała na mnie istna eksplozja szaleństwa połączonego z lizaniem, skakaniem, kręceniem się w kółko oraz piskami radości.

Od poniedziałku aż do dzisiaj miałam sporo spraw do załatwienia - kilka telefonów na onkologię celem umówienia wizyty u lekarza rehabilitanta (na przyszły wtorek), czy teleporady z psychoonkologiem (na dzisiejsze przedpołudnie). Pokazałam się również kontrolnie chirurgowi (wczoraj), który operował mi pierś. Odebrałam wypis ze szpitala (we wtorek).

Wysłałam maile do ubezpieczyciela oraz do fundacji zajmującej się zwrotem kosztów przejazdu taksówką z domu do szpitala i z powrotem, a teraz czekam na przelewy z ich strony.

Byliśmy z Dyrektorem Wykonawczym w sklepie zoologicznym poleconym przez moje dwie znajome psiary, gdzie kupiliśmy rękawicę do zbierania sierści, a także naturalne gryzaki dla Rudzielca. Karmę - też rekomendowaną - zamówiłam w sieci. Podobnie jak zapasową smycz i szelki.

Widziałam się również z panią, od której adoptowałam Psiaka. Oddałam jej adresówkę, szelki, Foresto oraz podpisaną umowę. 

Zamówiłam maseczki dla całej naszej trójki - jedne przywiozła mi dziś znajoma, drugich spodziewam się w paczkomacie po niedzieli.

Koleżanka z licealnej klasy, zajmująca się organizacją czerwcowego wyjazdu w Karkonosze, potwierdziła, że jest on aktualny. Póki co ma nas tam być dwanaścioro, więc nie jest źle. Najprawdopodobniej pojedziemy z Rudzielcem.

Kilkanaście godzin spędziłam na rozmowach telefonicznych ze swoimi bratnimi duszami poznanymi na różnych etapach życia - bo w cztery oczy (na razie) spotkać się przecież nie możemy.

Czuję się świetnie - szwy (we wtorek idę na ich zdjęcie) tylko trochę swędzą, ale za to ominęły mnie bóle ramion, które odczuwała, przecierająca dla mnie szlak, znajoma.

Ciało ma niesamowitą moc regeneracji, więc to, co ma się zagoić, się zagoi; a to, co ma zniknąć, zniknie.

Dzisiaj minął już tydzień od operacji...


wtorek, 12 maja 2020

3065. Szpital

Środa, 6 maja - dzień pierwszy

W nocy z wtorku na środę spałam normalnie i bezproblemowo. Obecność Psiaka działa na mnie kojąco i odkąd ze mną śpi, jestem spokojniejsza. Wstałam, wykąpałam się i ogoliłam do zera (za radą koleżanki, która przecierała szlak). Potem się ubrałam i usiadłam do śniadania, które chciałam zjeść jak najpóźniej, wiedząc że w szpitalu dostanę tylko zupę.

Nagle zadzwonił telefon - nieznany numer komórkowy. Pierwsza myśl - "żeby tylko to nie był ktoś z onkologii, że odwołują mi operację". Odebrałam - owszem - dzwonili ze szpitala, ale z pytaniem czy chcę się poddać zabiegowi, bo jeszcze nie ma mnie na izbie przyjęć. Na skierowaniu było jak wół napisane, żeby zgłosić się o godzinie dziesiątej. Ale jak tak dbają o pacjenta, to skończyłam jeść, zasunęłam walizeczkę na kółkach, zadzwoniłam po taksówkę i razem z Mężem pojechaliśmy do szpitala.

Przed wejściem do budynku kilkunastoosobowa kolejka. Staliśmy i czekaliśmy aż żołnierze z WOT zmierzą nam temperaturę. Potem na recepcję. Stamtąd odesłali mnie do okienka, gdzie pielęgniarka przeprowadziła ze mną wywiad epidemiologiczny, jeszcze raz zmierzyła mi temperaturę, przystawiła pieczątkę, podpisała się ona i ja, po czym dała mi tę kartkę i poleciła wrócić na izbę przyjęć.

Tam - standardowo - zgody i upoważnienia, opaska na rękę, koperta i dokumenty do ręki, zmiana ubrania i kierunek ginekologia. Za szklane drzwi weszłam już sama, a Dyrektor Wykonawczy czekał na zewnątrz. W międzyczasie jeszcze zaopatrzył mnie w cztery butelki niegazowanej wody mineralnej.

Oddałam wszystkie papiery młodej pielęgniarce i za chwilę zostałam poproszona do pokoju. Dwie panie przeprowadziły kolejny wywiad, a sam ordynator zbadał mnie w sąsiednim gabinecie. Chwilę trwało jeszcze ustalenie czy mogę wjechać walizeczką na salę, ale okazało się, że tak, więc szybko otworzyłam drzwi i powiedziałam Mężowi, żeby wracał do domu. Przez maseczki na twarzy ani się nie pocałowaliśmy, ani nie przytuliliśmy.

Pielęgniarka zaprowadziła mnie na salę numer osiem, a ta cyferka wywołała uśmiech na mojej twarzy. Pod oknem leżała starsza kobieta, a ja miałam zająć łóżko bliżej drzwi. Przywitałam się, rozpakowałam, chwilę porozmawiałyśmy i w końcu ulokowałam się na kołdrze.

Niebawem zjawiły się dwie pielęgniarki z informacją, że właśnie od tamtego dnia weszło w życie zarządzenie dyrektora, że każdy pacjent przygotowywany do operacji powinien mieć wykonany test na wykrywanie obecności RNA SARS Co-V-2. Spytały czy się na niego zgadzam. Oczywiście, że tak - nawet się ucieszyłam, że mam taką możliwość. Pobrały mi wymaz z gardła i obu dziurek w nosie - przyjemne to nie było, ale - na szczęście - trwało zaledwie chwilę.

Po chwili kolejna pielęgniarka stanęła w drzwiach - tym razem z pytaniem o chęć uczestnictwa w niedzielnych wyborach. Ochoczo podałam swoje dane, nie chcąc uchylać się od odpowiedzialności za los kraju.

Następnym odwiedzającym był anestezjolog, który odebrał ode mnie wypełnioną ankietę i zgodę na znieczulenie. Po przejrzeniu tej pierwszej spytał mnie kiedy miałam robione TSH. Zgodnie z prawdą odparłam, że w listopadzie - przed operacją piersi. Stwierdził, że pół roku to stanowczo za długo, bo badanie jest ważne tylko miesiąc. Zlecił pobranie krwi i poinformował mnie, że jestem czwarta w kolejce do zabiegu.

Za moment przyszła pielęgniarka i za którymś razem (już nawet nie pamiętam) udało się jej napełnić probówkę życiodajnym płynem. Chwila spokoju i oddechu po nieudanych wkłuciach i w drzwiach staje jeszcze jedna pielęgniarka. Kolejne pobranie krwi - próba krzyżowa.

Nastała pora obiadu, więc i mnie nie ominęła obowiązkowa zupa z grzankami - mój ostatni posiłek przed zabiegiem. Potem do sali przybyła nam nowa pani - trzy lata młodsza ode mnie, więc miałam koleżankę w swoim wieku. Popołudniowy pomiar temperatury i atrakcja wieczoru, czyli moja pierwsza w życiu lewatywa.

Wchodząc do gabinetu powiedziałam, że nigdy jej nie miałam, a chciałabym mile wspominać. Pani się roześmiała, ale faktycznie zrobiła ją tak, że nie czułam dyskomfortu. Mało tego - kiedy spytała jak było odparłam, że - choć pewnie zabrzmi to dziwnie, ale cudownie jej to wyszło. Po raz kolejny na jej twarzy pojawił się uśmiech.

Później już nie było tak cudownie - w toalecie byłam aż dziewięć razy - mimo że w domu zjadłam tylko dwie kromki chleba z dżemem, wypiłam kawę, a w szpitalu tę wspomnianą miseczkę zupy. Czas pomiędzy wypełniałam sobie oglądaniem koncertu U2.

Podczas obchodu poprosiłam o tabletkę na sen, chcąc być w miarę wyspaną w dzień zabiegu. Później pielęgniarka zrobiła mi jeszcze przeciwzakrzepowy zastrzyk w brzuch, a około 21:40 przyniosła małą pigułkę, dzięki której spałam jak zabita.



Czwartek, 7 maja - dzień drugi

Pobudka na oddziale w dzień powszedni miała miejsce około 5:40. Rutynowo - pomiar ciśnienia i temperatury, a na deser - oczywiście powtórka z rozrywki, czyli druga lewatywa. Opuszczając gabinet dostałam jeszcze w kubeczku płyn antybakteryjny do mycia przed operacją. Toaletę odwiedziłam pięć razy.

Potem poszłam pod prysznic, żeby być przygotowaną do porannego obchodu, podczas którego sam ordynator czerwonym markerem zaznaczył na moim brzuchu trzy kropki. Nikt nic nie wspomniał o wynikach wymazów, więc musiały być w porządku, bo w przeciwnym razie zamknęliby cały oddział i odwołali zabiegi.

Za jakiś czas przyszedł lekarz, który - jako jeden z dwóch - miał mnie operować. Przyniósł mi do przeczytania i podpisania zgodę na laparoskopowe obustronne wycięcie przydatków. Zostawił trzy kartki papieru i powiedział, że wróci po nie za półtorej godziny.

Około 9:20 zjawiła się pielęgniarka, żeby założyć mi wenflon. Pięć prób spaliło na panewce, a kobieta się poddała. Zaleciła mi odpoczynek. Później jej koleżance (za drugim razem) w końcu udało się wkłuć.

Podłączyli mi lek osłonowy na żołądek oraz elektrolity. Kiedy obie kroplówki zeszły, zrobiło mi się niedobrze. Poszłam do toalety i wymiotowałam praktycznie samą wodą. Przyniesiono mi nerkę - w razie potrzeby i podłączono jeszcze jeden półlitrowy worek z elektrolitami. Bardzo bolała mnie głowa i byłam strasznie słaba. Chyba nawet usnęłam.

Później - zgodnie z obietnicą - wrócił doktor i odebrał ode mnie podpisaną zgodę. Rutynowy pomiar temperatury oraz ciśnienia i zrobiła się godzina siedemnasta, czyli pora kolacji. A ja wciąż na sali, tyle że na oddziale, a nie na bloku operacyjnym.

Przed osiemnastą w drzwiach stanął lekarz z telefonem przy uchu. Pytał mnie o niedoczynność tarczycy, a moje odpowiedzi przekazywał komuś po drugiej stronie słuchawki. Wyszedł bez słowa, a po chwili zjawiła się pielęgniarka niosąc mi kolację. Poinformowała mnie, że operacji nie będzie, więc mogę jeść.

- Jak to nie będzie?!
- To lekarz pani nic nie powiedział?
- Nie.

Pomogła mi namierzyć doktora, zapukała do gabinetu i wywołała go na korytarz. I w takich warunkach dowiedziałam się, że mam za niskie TSH. I tyle. Nic więcej.

W pierwszej chwili mnie zamurowało, bo nie wiedziałam co mam robić - spakować się i wracać do domu? Co dalej? Co będzie? Emocje wzięły górę i zaczęłam płakać. Zadzwoniłam do Męża wciąż będąc na holu, ale w trakcie tej rozmowy zauważyłam ordynatora, więc rozłączyłam się i podeszłam do niego.

A doktor - w przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu - wiedział o co chodzi. Wszystko mi wyjaśnił, z uśmiechem na twarzy uspokoił moje skołatane nerwy i - co najważniejsze - powiedział co dalej.

Okazało się, że TSH wynosiło 0,0863 - a to wskazuje na nadczynność tarczycy. Tyle że ja od dwunastu lat mam zdiagnozowaną niedoczynność oraz Hashimoto, a przy tym drugim nie można ot tak popaść w nadczynność. Nigdy przez ten czas nie miałam tak niskiego TSH.

Ordynator stanął na wysokości zadania i po kolei naprawiał błędy, przeoczenia i niedopatrzenia swoich lekarzy. Zadzwonił po panią endokrynolog, z którą przyszedł do mnie na salę. Kobieta przeprowadziła wywiad, osłuchała mnie z przodu i tyłu, po czym stwierdziła, że musimy poczekać aż TSH wzrośnie, bo przy tak niskim jego poziomie nikt nie zaryzykuje, że na stole operacyjnym będę mieć migotanie przedsionków i że umrę podczas zabiegu.

Jakie migotanie przedsionków?! Przecież co sześć tygodni jestem u kardiologa, mam robione echo serca i wszystko jest w porządku. Czuję się świetnie, nic mnie nie boli, nic nie dolega, więc w czym problem?

Pani doktor poszła, ale ordynator zalecił poczekać do rana, nie brać Euthyroxu i wtedy zobaczymy jaki będzie wynik. Nie miałam wyjścia - co było robić? 

- A co jak się okaże, że TSH znowu jest za niskie?
- To poczekamy do poniedziałku i wtedy panią zoperujemy jako pierwszą.

Podejście lekarza było naprawdę fantastyczne - uspokoiłam się i - profilaktycznie - kolacji nie zjadłam, żeby nie ryzykować jeszcze jednej porannej lewatywy.

Wypiłam zieloną herbatę, bo do dwudziestej drugiej mogłam normalnie przyjmować płyny. Porozmawiałam przez telefon z Mężem i znajomą. Dostałam zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch, tabletkę na sen i wpadłam w ramiona Morfeusza.



Piątek, 8 maja - dzień trzeci

Pobudka znowu o 5:40 - mierzenie ciśnienia oraz temperatury. O 6:30 przyszła pielęgniarka pobrać krew. Trzy próby spełzły na niczym. Poddała się i przysłała koleżankę - za drugim razem się udało.


Obchód był o 7:45. Podczas niego (nie chcąc znowu żyć w niewiedzy) spytałam ordynatora czy ktoś mnie poinformuje o wynikach TSH.

- Sam osobiście do pani przyjdę - usłyszałam.

O 8:10 kolejna pielęgniarka pobrała mi krew na FT3 i FT4. Potem podłączyli mi trzy worki kroplówek - lek osłonowy na żołądek oraz elektrolity.

"Strzeżonego Pan Bóg strzeże", więc zadzwoniłam do swojego serdecznego kolegi radioterapeuty, żeby - na bieżąco - w systemie śledził wyniki i, jak tylko będą gotowe, napisał mi SMS.

W tym samym czasie kiedy rozległ się sygnał otrzymania wiadomości do sali wszedł ordynator z wynikami w ręce. TSH bez zażycia leku było jeszcze niższe niż w czwartek - 0,0700. Za to FT3 i FT4 w normie. Doktor poprosił, żebym poczekała. Nie miałam nic innego do roboty. Za chwilę zjawił się z powrotem.

- Proszę się ubrać. Załatwiłem pani konsultację u ordynator endokrynologii. Proszę nic nie jeść i nie pić.

Szybko odłączyli mi kroplówkę. Pielęgniarka, dzierżąc w dłoniach moją dokumentację medyczną, przyszła po mnie i razem udałyśmy się pod gabinet chyba jednej z najlepszych specjalistów zatrudnionych w szpitalu.

Pani doktor przeprowadziła wywiad, osłuchała z przodu i z tyłu po czym zasiadła za monitorem i zaczęła pisać na klawiaturze. Siedziałam cicho jak trusia nie zadając ani jednego pytania. Kiedy skończyła, wydrukowała dokument, przystawiła pieczątkę i złożyła podpis. Wtedy odważyłam się odezwać. Wyraziła zgodę na operację!!! Podziękowałam jej z całego serca. Razem z pielęgniarką wróciłyśmy na oddział, gdzie przekazałyśmy dokument lekarzowi.

Ulokowałam się na łóżku i podłączyli mi - przerwaną nagłym i niespodziewanym wyjściem poza oddział - kroplówkę z elektrolitami. A potem wydarzenia potoczyły się w iście zawrotnym tempie.

Mniej więcej za kwadrans jedenasta pod salę podjechało łóżko transportowe. Na mojej twarzy pewnie malowało się ogromne zdumienie i niedowierzanie, bo nikt mi nic nie powiedział, że to już. Byłam taka szczęśliwa i radosna, że aż dziwne - zero nerwów tylko uśmiech na twarzy. Zdążyłam jeszcze tylko zadzwonić do Dyrektora Wykonawczego, żeby dać mu znać.

Dostałam do wypicia tabletkę Dormicum jako premedykację. Dwie pielęgniarki szybko, sprawnie i bezboleśnie założyły mi cewnik, a ja ubrałam się w granatową fizelinową koszulinę zawiązywaną z przodu. Na twarz dostałam jednorazową wiązaną zieloną maseczkę. Pomogły mi ułożyć się wygodnie i zawiozły pod konsolę na korytarzu. Tam, z palca, pobrano mi krew na poziom glukozy, który wyniósł 69.

Potem pojechałam na blok operacyjny. Kątem oka zarejestrowałam, że wjeżdżamy na salę numer pięć. Pamiętam duży płaski, czarny monitor i zielono-niebieską lampę nad głową. Pielęgniarka pytała mnie która ręka jest po operacji i kazała ją trzymać przy boku. Proszono mnie o podniesienie głowy. Zegar na ścianie wskazywał 11:30. Ostatni obraz, jaki miałam przed oczami, to maska nad twarzą.

Ocknęłam się na sali wybudzeniowej kiedy zobaczyłam, że nachyla się nade mną jakaś kobieta o brązowych włosach do ramion i brązowych oczach. Spytałam ją ile trwała operacja. Usłyszałam, że dwadzieścia minut, ale może się przesłyszałam? Chociaż jakby policzyć, może i tak było - na oddział wróciłam już o 14:10.

Już w czwartek dałam koleżance z łóżka obok numer telefonu do Męża - żeby mogła do niego zadzwonić jak wrócę po zabiegu. I tak zrobiła. Nawet podeszła do mnie, przyłożyła mi słuchawkę do ucha i sama coś tam Dyrektorowi Wykonawczemu powiedziałam. Nie bardzo pamiętam, bo to był czas takiego cudownego spania przerywanego chwilowymi pobudkami.

Znowu podłączyli mi kroplówki z elektrolitami i lekiem osłonowym na żołądek. Jak już w miarę kontaktowałam odkryłam kołdrę, żeby obejrzeć brzuch. Zobaczyłam trzy plastry i czerwoną kropkę z prawej strony. I co pomyślałam? Że nie wycięli mi prawego jajnika...

Operował mnie sam ordynator, a on jest mistrzem laparoskopii. Jego zaangażowanie i troska niesamowicie mnie zaskoczyły. Wychodząc z pracy, już w normalnym ubraniu, stanął w drzwiach i spytał jak się czuję. Raczej rzadkie zachowanie wśród lekarzy.

Do dylematu odnośnie prawego jajnika wróciłam podczas wieczornego obchodu. Lekarz tylko się uśmiechnął, a ja - po raz kolejny - wykonałam telefon do przyjaciela. Kolega radioterapeuta też się śmiał, ale na moją prośbę skontaktował się z doktorem, od którego usłyszał, że zabieg przebiegł bez problemów i wszystko jest w porządku.

Uspokojona, że chyba (??) jednak nie mam już obu jajników dostałam zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch, kolejne kroplówki (w tym jedną z Ketonalem) oraz pół tabletki nasennej. Spałam jak zabita, bo nawet nie pamiętam momentu odłączenia ostatniego worka z elektrolitami.


Sobota, 9 maja - dzień czwarty

W weekend można pospać godzinę dłużej (czyli do 6:40) niż w dni powszednie. Pomiar ciśnienia, temperatury plus opróżnienie worka z siuśkami.

Śniadania nie dostałam. Obchód był dopiero o 9:15. O dziesiątej przyszła pielęgniarka pobrać krew na morfologię i jonogram oraz założyć nowy wenflon, bo od starego spuchła mi cała wierzchnia część dłoni. Pierwsza próba nieudana, dopiero za drugim razem można było napełnić jedną probówkę i wkłuć się z wenflonem. Potem znowu pudło i zmiana pielęgniarki. Dwie nieudane próby i wreszcie sukces, ale krew na jonogram pochodziła ze stopy, bo ręka wyglądała strasznie.

O 10:40 zjawiły się dwie pielęgniarki, które umyły mnie specjalną pianką, która pięknie pachniała. Asekurując mnie z obu stron, pozwoliły mi na chwilę wstać - do tamtej pory nie mogłam bowiem chodzić, lecz wolno mi było poruszać się jedynie w obrębie łóżka - siadać, leżeć na obu bokach, na wznak, ruszać nogami i tak dalej.

Kolejne kroplówki z elektrolitami podłączone przez nowy wenflon, gaziki, bandaże i plastry, smarowanie Altacetem - chyba nikt nie chciałby przez to przechodzić. Nie wiem skąd miałam siłę, ale znosiłam te zabiegi z pokorą i spokojem.

Cudowne pielęgniarki i położne - empatyczne, cierpliwe, kochane, troskliwe - ich podejście jakże różniło się od tego, jakiego doświadczyłam na chirurgii w listopadzie. Dzięki tym fantastycznym kobietom dałam radę przetrwać w sumie osiem prób założenia dwóch wenflonów oraz dwanaście prób sześciu pobrań krwi - w sumie dwanaście (spośród dwudziestu) niepotrzebnych dziurek - nie licząc tych, które zrobili mi na bloku operacyjnym, ale wtedy przynajmniej nic nie czułam.

Odrobinę bolało mnie gardło podrażnione intubacją, ale jak tylko dostałam pierwszy od trzech dni posiłek, zapomniałam i o tym. Nic mi tak nie smakowało jak tamten sobotni obiad, na który złożył się ryż na wodzie, trzy sucharki i herbata.

O 16:20 pomiar ciśnienia i temperatury, a kwadrans później wyjęto mi cewnik i od tamtej pory już sama korzystałam z toalety. No i mogłam wreszcie umyć zęby, a także pozwiedzać oddział ginekologii. Przespacerowałam się po korytarzu, zajrzałam także do kuchenki dla pacjentów.

W międzyczasie kolejna pielęgniarka dała mi znać, że wyniki porannych badań krwi są dobre, a ja zaczęłam wizualizować sobie niedzielny wypis ze szpitala do domu.

O siedemnastej przywieźli kolację - znowu dieta kleikowa, czyli sucharki, herbata i - zamiast ryżu - płatki na wodzie.

O 19:30 wieczorny obchód, podczas którego lekarz dyżurujący przedstawił mi zalecenia pani endokrynolog odnośnie zmniejszenia dawki Euthyroxu. Potem zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch i sen - tym razem nie chciałam tabletki i to był błąd.







Niedziela, 10 maja - dzień piąty

Spałam fatalnie - co trochę się budziłam, wierciłam się, kręciłam na łóżku, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.

Pobudka o 6:40 i tym razem tylko pomiar temperatury. Śniadanie o 8:30 - tym razem zmiana diety z kleikowej na niskoresztkową - płatki owsiane na mleku, trzy kromki chleba, masełko, twarożek, miód i herbata. Miałam tak skurczony żołądek, że nie dałam rady zjeść wszystkiego.

Kwadrans po dziewiątej, podczas porannego obchodu, zapytałam czy mogę wyjść do domu. Doktor stwierdził, że jak najbardziej, bo nie ma żadnych przeciwwskazań, ale nie dostanę wypisu, tylko będę musiała po niego przyjechać po niedzieli. Żaden problem.

Uradowana zadzwoniłam do Dyrektora Wykonawczego, że wychodzę. Poprosiłam pielęgniarki o wyjęcie wenflonu, a lekarza o receptę na zastrzyki przeciwzakrzepowe. Dostałam również kartkę ze spisem zaleceń, czyli co robić, a czego nie.

Przebrałam się (Mężowi w środę przezornie oddałam tylko kurtkę, a buty i ubrania schowałam do walizeczki) i spakowałam swoje rzeczy. Prawie w locie kolejna pielęgniarka zdążyła mnie "złapać" na zmianę opatrunku. Pożegnałam się ze współtowarzyszkami niedoli z sali, podziękowałam za opiekę i w cywilu, z walizeczką na kółkach wyszłam z oddziału.

Na korytarzu poczekałam na Głos Rozsądku, który sprawdził w sieci w której aptece są dostępne przepisane zastrzyki. Zamówiłam taksówkę i - w drodze do domu - podjechaliśmy jeszcze je wykupić.


poniedziałek, 11 maja 2020

3064. Do trzech razy sztuka

I znowu dziś nie dam rady zdać porządnej relacji z pobytu w szpitalu. Ale jak mawia przysłowie - "co się odwlecze, to nie uciecze". Na swoje usprawiedliwienie dodam tylko, że miałam trochę rzeczy do załatwienia, kilka godzin "wisiałam" na telefonie, byłam na spacerze z Psiakiem i na spożywczo-chemicznych zakupach z Mężem, który wziął sobie jeszcze jeden dzień urlopu.

Czuję się świetnie. Delikatnie mnie ciągnie w lewej pachwinie, ale to żaden ból, lecz coś w rodzaju małego odważnika, który siłą grawitacji powoduje owo ciągnięcie. No i nie za bardzo mogę się schylać - za to w kucaniu nic mi nie przeszkadza.

niedziela, 10 maja 2020

3063. W domu

Dzisiaj przed południem wypuścili mnie do domu. Dzień później niż przewidywałam, ale to z powodu "przygód", jakie miałam po drodze.

Relację z całego pobytu zdam jutro, bo jestem trochę zmęczona, a nie chcę pisać czegoś "na odczepnego". Najważniejsze, że operacja się odbyła, ponoć przebiegła pomyślnie, a ja czuję się świetnie i nic mnie nie boli.

Dziękuję Wszystkim za pamięć, dobre słowa, ciepłe myśli, trzymanie kciuków i modlitwę.

wtorek, 5 maja 2020

3062. Dzień przed

Ani wczoraj ani dzisiaj nikt z onkologii do mnie nie zadzwonił. Oznacza to jedno - jutro o dziesiątej rano melduję się na recepcji szpitala, a potem na oddziale ginekologicznym.

Od kolegi radioterapeuty wiem, że - póki co - wszystkie operacje są wykonywane planowo, ale i tak się nie nastawiam, gdyż sytuacja może się zmienić w ostatniej chwili.

Jeśli zabieg odbędzie się w czwartek, do domu powinnam wrócić w sobotę, lecz i tu niczego nie da się przewidzieć. W każdym razie odezwę się najszybciej jak tylko dam radę.

Tych, którzy wierzą, proszę o modlitwę. Tych, którzy nie wierzą, proszę o ciepłe myśli. Na pewno i jedno i drugie się przyda. Z góry pięknie dziękuję. A teraz idę się pakować.

poniedziałek, 4 maja 2020

3061. Niewidzialna bitwa

Przed dziewiątą rano miałam teleporadę z psychiatrą, który wystawił mi receptę na cztery opakowania cudownie uspokajającej mnie wenlafaksyny.

Trzynasta Herceptyna zaliczona, ale co się naczekałam, to moje - na onkologii byłam około 10:30, a do gabinetu chemika weszłam dopiero o 12:40. Poniedziałki zawsze są najgorsze pod względem ilości pacjentów, a w związku z tym, że 1. maja był wolny od pracy, teraz wszystkie zastrzyki będę mieć właśnie w poniedziałki. Na szczęście jest ich jeszcze tylko pięć, a ja nie pojawię się już na chemioterapii wcześniej niż po dwunastej.

Doktor wypisał receptę na trzy opakowania Tamoxifenu. Dał mi również skierowanie na badanie USG piersi, które mam wykonać pod koniec roku. Opowiedziałam mu o dobroczynnym działaniu wenlafaksyny - nie dość, że czuję się po niej fantastycznie, to jeszcze nie mam uderzeń gorąca.

W drodze powrotnej do domu wstąpiłam jeszcze do pracowni krawieckiej mamy swojej znajomej, u której zamówiłam dziesięć maseczek wielokrotnego użytku. Większość z tych, które dostałam wcześniej od koleżanki z licealnej klasy - zaledwie po kilku praniach - nadaje się bowiem do wyrzucenia.

To było moje pierwsze wyjście z domu na tak długo (nie było mnie prawie pięć godzin). Psiak dosłownie wariował z radości jak mnie zobaczył - skakał, biegał dookoła mnie, merdał tą swoją resztką ogonka i uśmiechał się pięknymi białymi ząbkami. Warto było wyjść, żeby tego doświadczyć.

niedziela, 3 maja 2020

3060. To już tydzień

"Ten pies pozwoli sobie zrobić wszystko - nawet tatuaż" - powiedział Mąż kiedy siedzieliśmy na przystanku i czekaliśmy na autobus, żeby podjechać do hurtowni zoologicznej, gdzie przymierzaliśmy Rudzielcowi szelki.

Co fakt to fakt - on ma naprawdę anielską cierpliwość. Stał grzecznie i spokojnie pozwalał nam przekładać mu łapy i wkładać łebek. Z kagańcem też nie ma problemu. Ani z zapinaniem smyczy.

Na spacerach chodzi przy nodze i kiedy się zatrzymuję, on też staje. Nie ciągnie, nie skacze, nie wariuje. Dużo śpi i uwielbia mizianie - wykłada się na grzbiet, rozkłada łapy i z lubością przymyka oczy.

Daje przy sobie wszystko zrobić - zakrapiam mu oko, wycieram łapy po przyjściu do domu, a Dyrektor Wykonawczy bez problemu wyczesuje go nową szczotką.

Nie je łapczywie, nie broni zasobów, stoi i czeka kiedy napełniam miseczkę karmą albo dolewam wodę. Przed nami jeszcze kąpiel oraz mycie zębów, ale na razie tego nie robimy, bo i tak jak na tydzień pobytu u nas ma dużo nowych wrażeń i bodźców.

Boi się otwieranych drzwi - nawet tych od lodówki. Nie wejdzie do środka jeśli którekolwiek są uchylone. Nie lubi wody i deszczu - omija wszystkie kałuże.

W środę wieczorem, kiedy poszliśmy z Mężem po zakupy, leżał pod drzwiami i czekał na nas, a potem - po raz pierwszy - zobaczyłam jak merdał resztką ogonka na nasz widok.

W sobotę po raz pierwszy zaszczekał - na dostawcę pizzy, ale na tego, który przywiózł sushi w ogóle nie zareagował.

Śpi ze mną, ale wcale mi w nocy nie przeszkadza - przemieszcza się po sofie, a rano wystarczy, że otworzę oczy wariuje z radości liżąc mnie po nogach, rękach, uszach i twarzy.

Jest słodziakiem, miziakiem, przytulakiem i nie wyobrażam sobie jakby go nie było.

sobota, 2 maja 2020

3059. Jedenasta - stalowa

Dzisiaj świętujemy naszą kolejną rocznicę ślubu. Było sushi, dwie pizze, likier latte macchiato oraz tort zamówiony przez Męża.

piątek, 1 maja 2020

3058. Przebadany

Wczoraj, po powrocie Męża z pracy, pojechaliśmy autobusem do weterynarza. Po raz pierwszy na czas podróży założyliśmy Psiakowi kaganiec. Mam wrażenie, że to był też jego pierwszy raz tym środkiem transportu.


Dwie panie doktor przejęły Rudzielca w gabinecie, a my czekaliśmy na zewnątrz. Od razu jak go tylko zobaczyły zachwycały się jego bielutkimi zębami. Po badaniu zostałam poproszona do środka i spytałam o wszystko, co mnie nurtowało.

Psiak waży 7,6 kg, szew po kastracji ładnie się goi, na szczepienie przeciwko wściekliźnie oraz chorobom zakaźnym mam się z nim zgłosić w marcu 2021. Generalnie jest zdrowy i nic mu nie dolega.

Dostałam dla niego tabletkę na odrobaczenie (następna za trzy miesiące), krople do lewego oczka, bo zauważyłam, że je często mruży (a wcześniej miał  zapalenie trzeciej powieki) oraz pastę do zębów i saszetkę z szamponem.



W drodze powrotnej do domu kupiliśmy Rudzielcowi serek topiony, bo w nim miałam ukryć pastylkę. Kropelki zapuszczam trzy razy dziennie przez najbliższy tydzień. Pomaga mi Dyrektor Wykonawczy przytrzymując łebek zwierzaka.

Dzisiaj, razem z Mamą, wybraliśmy się na osiedlowy spacer połączony z amatorską sesją zdjęciową.


Za radą koleżanki psiary i behawiorystki zamówiłam w sieci odpowiednią karmę oraz obrożę przeciwkleszczową i adresówkę, gdyż te, które ma, należą do pani z domu tymczasowego i chcę je zwrócić.

Jutro zabieramy Psiaka do hurtowni zoologicznej przymierzyć nowe szelki, a także po zakup szczotki  i rękawicy do wyczesywania oraz po ucho królika do mamlania.