Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 30 listopada 2019

2913. Raport rekonwalescenta

Noc ze środy na czwartek nie należała do najłatwiejszych. Nie mogłam się ułożyć, żeby nie bolała mnie operowana pierś. I tak źle, i tak niedobrze... Szew ciągnął, a ja miałam wrażenie, że ktoś tnie mi ciało żyletką.

Rano wzięłam prysznic, a Mąż zmienił mi plaster po drenie pod pachą. Zmyłam z siebie większość pozostałości po żółtej cieczy, jaką mnie wysmarowali na bloku.

Codziennie około dziesiątej rano Dyrektor Wykonawczy robi mi przeciwzakrzepowy zastrzyk w brzuch. I tak przez dwadzieścia dni - aż do 16. grudnia włącznie. Dwa razy dziennie łykam też po tabletce przeciwbólowej.

Bez przerwy, poza prysznicem, noszę bezszwowy i bezfiszbinowy biustonosz. I dzięki temu czuję się o wiele lepiej, bo pierś jest "w ryzach" i mniej pobolewa.

Jak szew się wygoi, powinna pozostać jedynie dłuższa pozioma blizna od zewnętrznej ćwiartki prowadząca aż pod pachę. Wszystko zależy od tego jak moje ciało będzie ze mną współpracować.

Miejsce po usunięciu portu wygląda bardzo ładnie - jeszcze kilka opatrunków i rana się zabliźni. Oby, bo ile można?

Wczoraj, podczas śniadania, Mąż zauważył, że moja prawa powieka lekko krwawi. Od kilkunastu dni swędziały mnie obie powieki. W aptece pani farmaceutka poleciła żel do smarowania, ale chyba nie do końca się sprawdził, choć na początku przynosił mi ulgę.

Chemioterapia wysuszyła mi skórę i śluzówkę, więc podejrzewam, że ucierpiały na tym również moje oczy...

Trochę się przestraszyłam i zadzwoniłam do okulisty z pytaniem czy mnie przyjmie tego samego dnia. Był tylko jeden wolny termin, więc nie zastanawiałam się nawet i poprosiłam o jego rezerwację.

Pojechaliśmy do galerii, kupiliśmy kurki i opieńki na święta, a także marynowaną dynię dla mnie i paprykę dla Dyrektora Wykonawczego. Wzięliśmy też na wynos zestaw sushi, które zjedliśmy w ramach piątkowego obiadu.

Potem udaliśmy się do okulisty. W cenie wizyty były różne badania - pomiar ciśnienia wewnątrzgałkowego, pachymetrii (grubość rogówki), refrakcji, keratometrii, badanie przedniego odcinka oka i dna oka oraz dobór okularów.



Nie znam się na tych skrótach i cyferkach, ale pan doktor ze zdumieniem stwierdził, że nie pamięta kiedy miał pacjenta z tak dobrym wzrokiem. Wszystkie testy przeszłam śpiewająco.

Okularów do chodzenia nie potrzebuję, a w kwestii tych do czytania nic się nie pogorszyło - dwa plusy są wystarczające.

Na swędzące powieki dostałam próbki dwóch różnych emulsji - do zakrapiania i do smarowania. Żelu, poleconego przez farmaceutkę, mam już nie używać.



Okulista wypisał receptę na maść ze sterydem i antybiotykiem, którą wykupiłam w aptece.


Korzystając z okazji, spytałam go także o nawilżanie oka. Polecił mi dokładnie te same krople (kolejna próbka), jakich używam na co dzień od ubiegłego roku.


A najlepsza informacja, jaką usłyszałam, była taka, że rośnie mi "gąszcz rzęs", jak to doktor określił. Nawet zrobił zdjęcie powiek i pokazał na dużym monitorze. "Na święta będzie Pani miała rzęsy" - dodał.

Po narkozie wypadły mi bowiem resztki brwi (zostały dosłownie pojedyncze, króciutkie włoski) oraz prawie wszystkie niedobitki rzęs - poza jedną długą i czarną na lewej górnej powiece - ze starych "zapasów" przed chemioterapią.

piątek, 29 listopada 2019

2912. O przyjemnościach

Tak dla odmiany po wczorajszym poście tym razem coś lżejszego i przyjemniejszego, czyli jak świętowaliśmy mój powrót do domu po operacji.

Maluch jak tylko mnie zobaczył i usłyszał zaczął piszczeć i skakać z drążka na drążek, a potem śpiewał jak oszalały.

Na stole w kuchni czekały na mnie kwiatki od Męża.


Później przyjechała Mama i przywiozła kolejne.


Zamówiliśmy dwie pizze na obiad, bo po przymusowym szpitalnym poście przedoperacyjnym miałam ochotę na coś innego.

Po południu, korzystając z promocji 'Black Week', zamówiłam w sieci kilka kosmetyków (część na prezenty). Wczoraj dołożyłam jeszcze parę ubrań - dla siebie i Dyrektora Wykonawczego.

Generalnie czwartek był dniem lenistwa, nicnierobienia, rekonwalescencji i psychicznego (oraz fizycznego) dochodzenia do siebie. Niby nic się nie działo, a jednak udało mi się odpocząć.

czwartek, 28 listopada 2019

2911. Szpital

Dzisiaj czwartek. Wczoraj wróciłam ze szpitala. Mam wrażenie, że zamiast dwóch dni, nie było mnie ze dwa tygodnie. Tyle się wydarzyło w ciągu tamtych kilkudziesięciu godzin, a ja czuję się skołowana i oszołomiona.

W poniedziałek wstaliśmy około 5:30. Zjedliśmy śniadanie, umyliśmy się, ubraliśmy się, zabraliśmy torbę i tym razem nie autobusem, lecz taksówką pojechaliśmy do szpitala. 

Tuż po siódmej zameldowałam się w rejestracji PET, zostawiłam skierowanie, wypełniłam zgodę na badanie, dostałam jednorazowe ochraniacze i czekałam przed drzwiami na swoją kolej. Razem ze mną kilka innych kobiet.


Po dość długim oczekiwaniu poproszono nas do środka. Zamknęli nas w małym i ciasnym pokoju, który do złudzenia przypominał kabiny z teleturnieju "Wielka Gra" (tylko słuchawek brakowało). Dobrze chociaż, że mogłyśmy skorzystać z WC.

Chcąc nie chcąc, zaczęłyśmy się integrować, czyli kto, po co, dlaczego, kiedy, jak i gdzie. To był chyba największy plus odosobnienia i bycia skazanymi na siebie.

Siedziałyśmy tam i czekałyśmy na panią doktor, która miała się zjawić nie wiadomo kiedy. Po ponad godzinie wreszcie coś się ruszyło. Dwójkami wchodziłyśmy do innego pomieszczenia, gdzie kazano nam się rozebrać do pasa i położyć na łóżku. 

Po kilkunastu minutach zamiast lekarki przyszedł lekarz, którego praca trwała mniej więcej minutę. Każda z nas miała trzy wkłucia igłą insulinówką (celem podania izotopu) w obrębie brodawki chorej piersi, po czym mogłyśmy udać się na recepcję szpitala.


Kolejne upoważnienia i zgody, imienny identyfikator na rękę i można było się przebrać w czymś, co szumnie zwało się "przebieralnią", a tak naprawdę wyglądało jak składzik gospodarczy z przepierzeniem i plastikową zasłonką.


Przebrana w spodnie od dresu i T-shirt oraz plastikowe klapki i skarpetki, razem z Mężem, udałam się na dobrze mi już znany oddział chirurgiczny, którego korytarz przemierzałam przecież codziennie w długi listopadowy weekend.


Oczekiwanie w świetlicy na wywiad pielęgniarski, a potem przydział sali i wybór łóżka. Rozpakowałam się i poszłam na intensywną terapię na spotkanie z doktorkiem anestezjologiem, który obejrzał ładnie gojącą się ranę po usunięciu portu i zlecił zmiany opatrunku u pielęgniarek na chirurgii.

Dyrektor Wykonawczy upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, pojechał do domu zawieźć moją kurtkę, buty i spodnie, a potem odwiedził Mamę, żeby odkurzyć jej mieszkanie, wypastować i wyfroterować podłogi.

Po dwóch godzinach od wstrzyknięcia izotopu musiałyśmy ponownie pokazać się na PET, gdzie każdej z nas zrobiono scyntygrafię położenia węzła wartownika. Jego miejsce zaznaczone jest markerem pod pachą.

Po powrocie z badania załapałyśmy się na przysługującą nam tego dnia zupę. Onkologia ma własną kuchnię, więc jedzenie jest gorące i smaczne.


Byłam głodna jak wilk, a że zabrane z domu banany zdążyłam zjeść jeszcze przed przyjęciem do szpitala, pożyczyłam pieniądze od koleżanki z sali, żeby kupić bułkę z parówką oraz słodką bułkę z wiśniami. Okazało się bowiem, że możemy jeść do godziny osiemnastej, a pić do dwudziestej drugiej.

Mąż przyjechał jeszcze do mnie tego popołudnia, posiedzieliśmy trochę w poczekalni. Odwiedziła mnie też koleżanka z klasy (ta sama, która pomaga mi z transportem). Przywiozła pyszną kanapkę, którą niejako na zapas zjadłam na korytarzu.

Po powrocie do sali na swoim łóżku zastałam kolację, którą podzieliłam się z Dyrektorem Wykonawczym, bo czułam się jak przysłowiowy bączek.

Głos Rozsądku pojechał do domu. Na chwilę wpadł jak po ogień młody rezydent, żeby przeprowadzić ze mną wywiad anestezjologiczny. Potem był obchód lekarski, podczas którego poprosiłam o jakąś tabletkę nasenną. 

Od pielęgniarek dostałyśmy też w kubeczku specjalne mydło dezynfekujące, którym miałyśmy się dokładnie umyć następnego dnia rano. Każdej z nas zrobiono też zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch.



Po zażytej wieczorem pigułce Estazolamu usnęłam bez problemu. Obudzono nas o szóstej rano. Mierzenie ciśnienia, temperatury i dyspozycja, że do godziny siódmej wszystkie mamy być umyte, bo kolejność operacji może ulec zmianie, więc mamy być gotowe. Był też u mnie przemiły pan pielęgniarz, który bez problemu pobrał mi krew z prawego nadgarstka.

Podczas porannego obchodu sam ordynator każdej z nas namalował strzałkę ze wskazaniem na właściwą pierś. Jako że nie wolno nam już było ani jeść, ani pić, po podpisaniu kolejnej zgody, poszłyśmy na założenie haczyka pod kontrolą USG. Weszłyśmy od drugiej strony, czyli od strony pokoju pobiopsyjnego, w którym znowu czekałyśmy ze dwie godziny na swoją kolej.

Haczyk (kotwiczka) to nic innego jak wystający z piersi cieniutki drucik. Po nim (jak po nitce do kłębka) chirurg w trakcie operacji trafia do guza, którego usuwa wraz z założonym wcześniej znacznikiem. Gdyby guz zniknął całkowicie albo się zmniejszył, operator właśnie dzięki haczykowi (kotwiczce) wie ile marginesu zdrowych tkanek powinien usunąć. Kotwiczka trzyma z kolei znacznik, który również musi zostać usunięty z piersi.


Kiedy my czekałyśmy na założenie haczyka, na oddziale pierwsze pacjentki pojechały już na operacje. Pierwsze w kolejności były kobiety z mastektomią i rekonstrukcją. Chirurdzy operowali na dwie sale i każdy z nich miał po cztery kobiety do zabiegu.

W międzyczasie kolejność uległa zmianie i zamiast jako trzecia, miałam pojechać na blok jako ostatnia. Ale wcześniej trzeba było założyć wenflon. I tu się zaczęło...

Najpierw jedna sfochowana pielęgniarka obejrzała moją prawą rękę, pokręciła głową, ponarzekała, wbiła igłę i oczywiście żyłka pękła. Cała w pretensjach wyszła, rzucając na odchodne, że nie będzie się tym zajmować.

Za chwilę przyszła następna, rozwaliła mi drugą żyłkę i - podobnie jak jej poprzedniczka - zrezygnowała z następnego wkłucia. Zdążyła mnie jeszcze nastraszyć, że bez wenflonu nikt mnie nie zawiezie na blok i operacja się nie odbędzie.

Potem przyszła trzecia z informacją, że jeśli na oddziale nie wkłują się w żyłę przedramienia, na bloku będą musieli mnie kłuć w szyję.

Nie ma to jak profesjonalne, pełne empatii, poświęcenia i pasji pielęgniarki... Leżałam na łóżku i płakałam - z nerwów, ze stresu, z bezsilności. W międzyczasie przyszedł Mąż, który stał za drzwiami, nie wiedząc zupełnie co się dzieje.

W końcu któraś założyła mi wenflon, ale na lewej dłoni. Byłam tak roztrzęsiona, że gdyby nie obecność Dyrektora Wykonawczego, nie wiem co by się stało. Płakałam i nie mogłam się uspokoić. Posiedzieliśmy trochę na korytarzu, przez który przechodził doktorek od portu. Jak mnie zobaczył, od razu zareagował:

- A co Pani tu jeszcze robi? Miała Pani być operowana jako trzecia - stwierdził zdumiony.
- Miałam, ale wszystko się pozmieniało - odpowiedziałam.

Wróciłam z Mężem na salę. Niedługo potem zabrali mi łóżko, a przywieźli to, którym transportują na blok operacyjny. Mniej więcej na pół godziny przed kazano mi iść do toalety, a później miałam założyć na siebie specjalną "sukienkę" zawiązywaną z tyłu. Dostałam też pół tabletki Dormicum jako premedykację. Po jej zażyciu miałam leżeć i nie wstawać.

Byłam tak zmęczona, że chciałam tylko spać, spać i jeszcze raz spać, dlatego bardzo odpowiadało mi to leżenie. Za dużo tych wrażeń jak na tak krótki okres czasu. Za dużo tego stresu i nerwów związanych z wenflonem.

Jako że "moja" sala była naprzeciwko konsoli pielęgniarek, widziałam swojego chirurga, który pytał czemu mnie jeszcze nie zabierają na blok. Za chwilę przyszedł miły pan pielęgniarz oraz pielęgniarka i pojechaliśmy. Za nami szedł Mąż, który dał mi całusa na pożegnanie zanim łóżko wraz ze mną wjechało do windy.


W śluzie zostałam przekazana personelowi z bloku. Zmieniłam też łóżko na to, na którym byłam już na sali operacyjnej numer dwa. Czekał tam na mnie doktorek oraz kilka innych osób. Uwijali się bardzo sprawnie. Ktoś wziął jedną moją rękę, ktoś drugą, ktoś jeszcze podpinał mi elektrody, obwiązał mi czymś głowę... Działo się tak wiele w jednym czasie, że nie byłam w stanie wszystkiego zarejestrować i zapamiętać.

Popatrzyłam na swojego doktorka i powiedziałam:

- Dzień dobry, doktorze. W niebieskim też doktorowi ładnie.
- Ale to jest zielony - odparł uśmiechając się do mnie.

W sztucznym świetle i po tabletce niebieski i zielony pewnie były podobne. Potem widziałam jak usiadł sobie przy stoliku i coś tam notował. Kątem oka zauważyłam, że zegar na ścianie wskazywał godzinę 16:10.

Jakaś kobieta pytała mnie o stan po reanimacji, który zaznaczyłam w ankiecie. Odpowiedziałam, że reanimowano mnie po próbie samobójczej. Stwierdziła, że pewnie cieszę się, że żyję, a ja jej odpowiedziałam, że nie wiem.

Potem ktoś trzymał mi nad twarzą maseczkę i mówił, żebym sobie oddychała. Czułam też jak ktoś inny próbował się wkłuć w prawe przedramię.

Pamiętam, że było mi bardzo zimno i że bolała mnie lewa pierś. Trzęsłam się z tego zimna, a potem chyba znowu usnęłam.

Obudziły mnie głosy - jakieś piski, wrzaski. Otworzyłam oczy i zobaczyłam przed sobą konsolę pielęgniarek siedzących za szybą, które jazgotały jak przekupy na targu o fryzjerach, fryzurach i cenach. Chciałam im powiedzieć, żeby były cicho, bo chcę spać, ale na twarzy miałam maseczkę. Zaczęłam się dusić i kasłać, ale one w ogóle nie patrzyły w moją stronę.

Rozejrzałam się na boki. Nad głową, z lewej strony, miałam monitor. Widziałam swoje ciśnienie, puls oraz inne parametry. Na prawej ręce miałam założony rękaw, który co jakiś czas mierzył mi ciśnienie. Byłam szczelnie opatulona kołdrą i kocem, a przy łóżku stało coś, co wyglądało jak odkurzacz z wielką rurą. To dzięki tej rurze było mi ciepło, bo to ona mnie ogrzewała.

Oprócz mnie na sali wybudzeniowej było jeszcze pięć albo sześć innych osób. Na każdym łóżku była nazwa oddziału - urologia, ginekologia, chirurgia. Za parawanem, po prawej stronie, leżała koleżanka z sąsiedniej sali. Zegar pokazywał godzinę dziewiętnastą.

Jako że zaczęłam ruszać głową i kasłać, w końcu któraś pielęgniarka łaskawie wyszła zza szyby. Powiedziałam, żeby zdjęła mi maseczkę, bo się duszę i żeby podniosła mi oparcie łóżka, bo jest mi niewygodnie. Potem zrobiło mi się strasznie gorąco i chciało mi się pić.

Wierciłam się w tym łóżku niemiłosiernie. Chciałam nawet z niego wyjść, ale nie bardzo mogłam ruszać rękami. Korzystając z okazji spytałam tylko o której mnie przywieziono z sali operacyjnej. Podobno była 17:30, więc wygląda na to, że sam zabieg trwał niewiele ponad godzinę.

A potem przyszła moja znajoma pielęgniarka, którą dzień wcześniej spotkałam na intensywnej terapii. Dostałam od niej malutką ampułkę wody do picia. Poprosiłam ją też, żeby zadzwoniła do Dyrektora Wykonawczego. Wpisała numer i dała mi telefon do ręki, ale Mąż nie odbierał.

Tuż po dwudziestej pojechałam na oddział. Głos Rozsądku siedział przy windzie i czekał. Ochrzaniłam go strasznie i byłam na niego obrażona.

Z wybudzeniówki zawieźli mnie na salę z kroplówką na łóżku oraz drenem. Potem dostałam jeszcze jedną kroplówkę, a Mąż zrobił mi zdjęcie. Siedziałam taka upaprana na żółto, umęczona, zaspana i obolała. Dopiero potem poprosiłam pielęgniarkę, żeby pomogła mi założyć bluzkę od pidżamy i żeby trochę obniżyła oparcie łóżka.


Dyrektor Wykonawczy, czekając na mój powrót z bloku, spytał chirurga o operację. Tamten stwierdził, że wszystko przebiegło pomyślnie, tylko był problem, bo okazało się, że jestem uczulona na jakiś środek znieczulający i konieczne było odczulenie.

Z tamtą wiedzą zostałam po przywiezieniu z operacji. Ponoć odbył się jeszcze wieczorny obchód, ale ja go nie pamiętam. Mąż pojechał potem do domu, a ja usnęłam i spałam do szóstej rano, czyli do czasu pobudki w celu zmierzenia ciśnienia i temperatury.

W trakcie porannego obchodu ordynator spytał jak się czuję, obejrzał miejsce po operacji i stwierdził, że wyjmujemy dren i wypisujemy do domu, bo w domu lepiej się goi. Trzeba było widzieć moją radość...

Niedługo potem pielęgniarka poprosiła mnie do gabinetu zabiegowego. Usunęła dren, zakleiła plastrem. Zmieniła też opatrunek. W międzyczasie zjawił się tam "mój" chirurg, który sprawdził jak to wszystko wygląda.

- Ma Pani szczęście, bo gdyby nie moja żona, operacja by się nie odbyła - usłyszałam.
- Jak to? - spytałam.
- Ma Pani uczulenie na (tu padła jakaś nazwa, której nie zarejestrowałam) i trzeba było Panią odczulić i znieczulić ponownie - dodał.
- Czym się to objawiło? - spytałam.
- Dostała Pani wysypki i zaczął się Pani zwężać przełyk. To był przypadek, że moja żona akurat tam była - odpowiedział.
- To pani anestezjolog nie umiała tego zrobić, co Pana żona? - drążyłam temat.

Doktor tylko się uśmiechnął znacząco.

- To nie był przypadek, doktorze. To przeznaczenie. Proszę bardzo podziękować żonie - dodałam.

Małżonka "mojego" chirurga jest anestezjologiem. Nie wiem jakim cudem była wtedy w pracy, ale wiem, że to jej zawdzięczam nie tylko fakt, iż operacja się odbyła, ale - być może - zawdzięczam jej życie.

Po takich informacjach ciężko było mi wrócić do rzeczywistości. Poszłam na salę, zjadłam przywiezione śniadanie, wysłuchałam krótkiej pogadanki pani rehabilitantki, pożegnałam się z koleżankami niedoli, poczekałam na Męża, przebrałam się, spakowałam rzeczy i z ogromną ulgą wróciłam do domu.


Podczas rozmowy z chirurgiem w gabinecie zabiegowym dowiedziałam się jeszcze, że moje węzły chłonne były wybarwione na granatowo - od tatuażu, który mam na lewym ramieniu.

- To w czymś przeszkadzało? - spytałam.
- Nie, ale nas to bardzo zdziwiło - odparł z uśmiechem.

Dostałam jeszcze od niego receptę na dwadzieścia zastrzyków przeciwzakrzepowych (wszystko w rękach Męża) oraz na lek przeciwbólowy. Spotykamy się za tydzień na wizycie opatrunkowej.


W domu, na spokojnie, kiedy obejrzałam swoje ręce zobaczyłam, że na grzbiecie lewej dłoni miałam jeden ślad po wenflonie. Za to na prawej było aż siedem wkłuć - jedno po pobraniu krwi (na nadgarstku z lewej strony), dwa po pękniętych żyłkach (na nadgarstku z prawej strony i na grzbiecie dłoni), a cztery inne musiały powstać na sali operacyjnej.

środa, 27 listopada 2019

2910. Przeznaczenie

Wróciłam. Cała i (w tym miejscu nie napiszę, że zdrowa, bo nawet jeszcze nie mogę powiedzieć, że wyleczona) bez guza w piersi.

Jutro (bo dziś jestem zmęczona nadmiarem wrażeń i ogromnym stresem) zdam szczegółową relację. Teraz napiszę jedynie, że wczoraj Ktoś nade mną czuwał - Bóg, Anioł Stróż, Święta Agata...

Gdyby nie przypadkowa obecność (choć dla mnie to nie przypadek, lecz przeznaczenie) jednej lekarki, albo nie zostałabym zoperowana, albo nie byłoby mnie już wśród żywych...


Wizerunek Świętej Agaty, zakupiony u Graszki, czekał na mnie w domu.

niedziela, 24 listopada 2019

2909. Odwagi!

Wstałam dopiero po dziewiątej. W nocy było różnie - nerwy przed pójściem do szpitala dają o sobie znać. Obcięłam Męża, bo strasznie szybko rosną mu włosy, a nie wiem czy byłabym w stanie zrobić to za tydzień.

Naszykowałam chyba wszystkie (?) niezbędne rzeczy. Niewiele tego, ale dobrze - przynajmniej w tej kwestii mogę być minimalistką. Zjadłam ostatni obiad, wypiłam ostatnią kawę, przede mną jeszcze ostatnia kolacja.

Jutro tuż po siódmej melduję się na onkologii. Najpierw wstrzyknięcie izotopu w pierś, potem przyjęcie na oddział, a po dwóch godzinach badanie scyntygraficzne położenia węzła wartowniczego. Powrót na oddział, zupa na obiad, spotkanie z anestezjologiem i nuda do wieczora. A we wtorek ten dzień, czyli operacja. W środę powrót do domu.

Znajoma, którą poznałam podczas chemii, dokładnie zrelacjonowała mi swój pobyt. Wyprzedza mnie o cztery tygodnie w leczeniu, więc niejako przecierała szlak. U mnie będzie podobnie, gdyż procedury są takie same.

Wczoraj chciałam poszukać w sieci informacji na temat narkozy, bo nigdy w życiu jej nie doświadczyłam. Poza różnymi artykułami, znalazłam TO. Obejrzeliśmy razem z Dyrektorem Wykonawczym. Chłopaki naprawdę dają radę.

Czy się boję? Pewnie, że tak. Boję się samej operacji i jej wyniku. Boję się, że się nie wybudzę z narkozy. Boję się, że się obudzę na stole podczas operacji. Boję się bólu fizycznego.

Ale żaden lęk mnie nie powstrzyma przed leczeniem, przed zdrowieniem, przed życiem.

Mam nadzieję wrócić tu już w środę. Będę wdzięczna za Wasze ciepłe myśli, kciuki, modlitwę - co kto chce i co kto może. Wszystko, co dobre i płynące prosto z serca, jest mi teraz bardzo potrzebne.

sobota, 23 listopada 2019

2908. Statystycznie

W liceum byłam w klasie matematyczno-fizycznej, więc po części nie miałam większych trudności z dzisiejszym podsumowaniem. Tak sobie bowiem pomyślałam, że dla własnej, ale i może Waszej ciekawości, podliczę przez co do tej pory przeszłam. Odrobina statystyki, ot co...

Jedna mammografia, jeden RTG klatki piersiowej, jedno USG jamy brzusznej, jedna wizyta u internisty, jedna wizyta u endokrynologa, jedno badanie moczu, jedno konsylium lekarskie.

Dwie biopsje, dwa rezonanse magnetyczne piersi z kontrastem, dwa USG transwaginalne, dwie wizyty u kardiologa, dwie wizyty u psychiatry, dwie wizyty u ginekologa, dwie pęknięte żyły.

Trzy pobyty na sali operacyjnej (implantacja portu naczyniowego, plastyka cewnika portu, usunięcie portu), trzy różne antybiotyki w związku z problemami z zakażeniem portu, trzy wizyty u genetyka.

Cztery USG piersi, cztery czerwone chemie podane przez wenflon.

Pięć zastrzyków Herceptyny.

Siedem wizyt u psychoonkologa.

Osiem EKG.

Dwanaście białych chemii podanych przez port naczyniowy.

Trzynaście wizyt u pięciu różnych chirurgów.

Szesnaście chemii.

Osiemnaście wizyt u czterech różnych chemioterapeutów, osiemnaście wizyt u dwóch różnych anestezjologów.

Dwadzieścia dwa pobrania krwi.

Czterdzieści cztery zastrzyki w brzuch.

Ponad czterdzieści osiem godzin spędzonych na fotelu podczas tankowania szesnastu chemii.

Pięćdziesiąt sześć tabletek trzech różnych antybiotyków zażytych w pięć tygodni.

Ponad dwa tysiące dwieście złotych wydanych na leki, maści, żele, aerozole, krople, zastrzyki, globulki, suplementy diety, gaziki, plastry, strzykawki, środki dezynfekcyjne oraz inne apteczne "gadżety".

Jak na osiem miesięcy to chyba całkiem imponujące dane?

piątek, 22 listopada 2019

2907. Nie grać

Kilka tygodni temu ukazała się pierwsza część mojej rakowej historii, a teraz czas nagli, by napisać ciąg dalszy. Zastanawiam się jedynie czy zrobić to przed, czy już po operacji; czy wziąć na warsztat jedynie chemioterapię, czy również zabieg.

Przygotowuję sobie materiały, wracam pamięcią do tamtych chwil - podobnie jak w przypadku diagnozy - widzę jak długą drogę przeszłam i jak szybko minęło ostatnie pół roku.

Podczas wtorkowego spotkania z panią psychoonkolog usłyszałam od niej słowa, które trzymają mnie aż do tej pory - że podczas leczenia spotkam na korytarzach szpitalnych ludzi, z których spora część prowadzi jakąś grę...

Wspomniałam jej o relacji z onko siostrą i przyznam, że reakcja kobiety była dość stanowcza, ale w sumie czego się miałam spodziewać skoro sama wiem jak się czuję w towarzystwie kogoś, kto nie przepuści okazji, by wbić mi szpilkę.

Problem polega na tym, że jestem "miła, grzeczna i kulturalna" i nie chcę nikogo skrzywdzić. Nawet tej, która wobec mnie przejawia agresję - jak to określiła psychoonkolog. Ale zdaję sobie sprawę, że ta znajomość nie służy zdrowieniu.

Znowu usłyszałam, żebym była egoistką i myślała o sobie; o tym, co dla mnie dobre. Na razie się nie odzywam - nie szukam kontaktu - nie piszę, nie dzwonię. Na dłuższą metę jest to chowaniem głowy w piasek, a tego u siebie nie lubię, więc i tak nie ucieknę od tego tematu.


czwartek, 21 listopada 2019

2906. Patronka

Jej blog, jako już jeden z niewielu, czytam od dawna. Nigdy się nie odzywam i nie komentuję. Dzisiaj wysłałam do Niej sms, a po chwili zadzwoniłam. Nie potrafiłam bowiem przejść obojętnie kiedy przeczytałam ten post.

Wierzę, że to przeznaczenie. Święta Agata zatrzymała mój wzrok. Nie mogłam sobie odmówić, żeby jej nie kupić. 

Graszko, dziękuję, że dzięki Tobie będę ją miała u siebie jak wyjdę ze szpitala.

2905. Dobre

Za oknem prawdziwie listopadowa pogoda - szaro, pochmurno, wietrznie, wilgotno, posępnie i złowieszczo. Wyszłam z domu tylko po promocyjne opakowania zestawów herbat - przydadzą się na małe upominki dla dobrych ludzi.

Byłam co prawda umówiona na dziś z koleżanką, lecz napisała do mnie SMS, że jej córka wróciła ze szkoły z biegunką i wymiotami, więc obie uznałyśmy, że nie będziemy w takiej sytuacji ryzykować spotkania. 

Zarażenie się czymkolwiek tuż przed operacją jest ostatnią rzeczą jakiej mi teraz potrzeba. Po tym wszystkim, co do tej pory przeszłam, wolę być ostrożna i dmuchać na zimne.

Chce mi się już grudnia i świąt. Chce mi się choinki, bombek, łańcuchów i całej tej otoczki. Z uśmiechem i radością przeglądam ulotki różnych sklepów. Zapragnęłam nawet skarpetek ze świątecznymi motywami oraz sukienki, która u mnie sprawdzi się jako tunika lub dłuższy sweter.

W domu rozpoczęliśmy już sezon "nie rusz, to na święta" - najpierw pojawił się przysmak Męża, czyli ćwikła z chrzanem, a potem coś, co lubię ja, czyli słoiczek kurek. Jest również butelka czegoś, czym świętować będziemy nadejście Nowego Roku.

środa, 20 listopada 2019

2904. Praktyka

Wczoraj byłam tak zajęta, że prawie nie było mnie w domu. Ot - wpadłam, wypadłam i tak do samego wieczora.

Przed południem klasyka gatunku, czyli kierunek onkologia, a więc kolejne spotkanie z doktorkiem od portu, który chce mnie jeszcze zobaczyć w poniedziałek (pomimo faktu, iż będę wtedy na oddziale chirurgicznym szpitala) oraz comiesięczna wizyta u pani psychoonkolog.

W drodze powrotnej obiad w barze, dosłownie chwila spędzona w domu i znowu w autobus, którym dojechałam do miejsca, gdzie przyjmuje, znajomy od ponad dwudziestu lat, chirurg. Ten sam, który oglądał moje paznokcie u stóp.

Pokazałam mu miejsce po usunięciu portu, opowiedziałam całą historię od początku jego implantacji poprzez wszystkie problemy, jakie z nim miałam. Lekarz obejrzał, przeciął wystające śródskórne szwy, oczyścił ranę, posmarował Argosulfanem i zakleił małym plasterkiem.

Będzie dobrze, potrzeba tylko cierpliwości. Mam się normalnie myć pod prysznicem (najlepiej mydłem Biały Jeleń), ranę moczyć wodą, żeby ładnie się z niej wypłukiwały, jak to doktor określił "żółte gluty", potem smarować wspomnianą maścią. Może to potrwać nawet kilka tygodni, ale w końcu wszystko się wygoi.

Pieniędzy za wizytę prywatną znowu nie chciał ode mnie wziąć pod żadnym pozorem, więc na odchodne powiedziałam (wiedząc, że jest osobą wierzącą), że będę się za niego modlić. Ucieszył się bardzo, bo chyba nie spotkał się z taką formą "zapłaty".

Wpadłam do domu znowu tylko na moment, by się przebrać i pójść odwiedzić swoją fryzjerkę w jej nowym mieszkaniu. Trzy godziny rozmowy minęły jak z bicza strzelił. Do kawalerki wróciłam razem z Mężem, który podjechał pod blok znajomej, bym sama nie chodziła po ciemku.

poniedziałek, 18 listopada 2019

2903. Chwila próby

Poniedziałek dniem spokoju i siedzenia w domu. Bez wyściubiania nosa za drzwi kawalerki nawet na chwilę. 

Jutro za to trzy wizyty - u doktorka od portu, u pani psychoonkolog oraz prywatna u chirurga. A na deser - jak dobrze pójdzie - odwiedzę swoją fryzjerką, ale nie w salonie, bo tam nie mam się jeszcze z czym pokazywać, lecz u niej w domu - na pogaduchy od serca.

niedziela, 17 listopada 2019

2902. Niedziela

Dzisiaj - na moją wyraźną prośbę - Mąż ogolił mi głowę maszynką. Co prawda nie na przysłowiowe zero, ale na dwa milimetry, więc w sumie prawie na jedno wychodzi. Denerwowały mnie nierówno rosnące włosy, a że za tydzień będę się szykować na operację, chciałam jako tako wyglądać.

Korzystając z ładnej (i wcale nie listopadowej) pogody wybraliśmy się na spacer. Trochę pochodziliśmy, trochę posiedzieliśmy na ławce, wygrzewając się w słoneczku. Poobserwowaliśmy też łabędzia podczas toalety.


Nie wiem co, ale ewidentnie coś z jedzenia mi nie posłużyło, bo już podczas spaceru czułam się dziwnie. Po powrocie do domu położyłam się na sofie w pokoju, ale potem wstałam, zjadłam obiad, wypiłam zieloną herbatę i było w miarę dobrze.

Dyrektor Wykonawczy poszedł do kościoła, a ja odpaliłam sobie Mszę Świętą z laptopa. Kiedy Głos Rozsądku wrócił, czułam się coraz gorzej. Przede wszystkim było mi niedobrze, miałam rozwolnienie i straszne dreszcze. Leżałam przykryta dwoma kocami, ubrana w spodnie, sweter, bluzę i koszulkę, a na stopach miałam grube skarpety, a i tak się trzęsłam. Termometr pokazał 35,2 stopnia.

Na szczęście po którymś tam z kolei pójściu do toalety i wypiciu dwóch gorzkich herbat, poprawiło mi się na tyle, że teraz spokojnie mogę siedzieć i pisać tę notkę. Mąż się śmieje, że przeszło mi, kiedy zaproponował, że zadzwoni do mojego klasowego kolegi po radę.

sobota, 16 listopada 2019

2901. Nabytki

Krótkie dni, długie wieczory... Nie lubię listopada. Chyba nigdy go nie lubiłam. Szaro, buro, ponuro, mokro, wietrznie i chłodno. Te trzy ostatnie akurat lubię, ale w połączeniu z trzema poprzednimi stanowią dla mnie kombinację nie do przyjęcia.

Sobota zakupowa bym powiedziała. Głównie w wydaniu Męża, bo ja poszłam jedynie do apteki odebrać internetowe zamówienie. Dyrektor Wykonawczy rankiem obskoczył osiedlowe sklepy, a potem jeszcze udał się po lidlowskie produkty. No i zawiózł Mamie wszystko, co było jej potrzebne. Teraz relaksuje się w kinie, by zaraz po skończeniu seansu, razem ze mną, wybrać się po biedronkowe zakupy.

Pozostając w temacie, pochwalę się naszymi nowymi nabytkami, które są absolutnym strzałem w dziesiątkę.

Najpierw coś dla Malucha - transportówka - w razie nagłych wypadków - żeby nie stresować ptaszka wsadzaniem do ciemnego i ciasnego pudełka. Dwa poidełka, żerdka, kratka na spodzie, otwierana z dwóch stron, z rączką oraz otworami.


Jako że nie przepadam za prasowaniem, a raczej za wyciąganiem żelazka oraz deski, od pewnego czasu rozglądałam się za szczotką parową. W końcu zrobiłam rozeznanie w sieci i oto jest. Przetestowałam na najbardziej pogniecionej bluzce i działa.


Na odporność i dla zdrowotności, czyli trzy syropy - z malin, z czarnego bzu i mój absolutny faworyt - z imbiru.


Nie byłabym sobą, gdybym nie spełniła swojej kobiecej zachcianki i małego marzenia o perłach. Co prawda to tylko perły Majorka, ale za to trójkolorowe i też ładne.


Hitem ostatniego tygodnia jest forma do pieczenia z plastikową pokrywką i rączkami. Idealna do przykrycia ciasta, ale przede wszystkim do jego przenoszenia.

piątek, 15 listopada 2019

2900. Różne opinie

Dzisiaj na onkologii spędziłam tylko niecałą godzinę. Odwiedziłam doktorka od portu na intensywnej terapii. Przemył mi ranę i spryskał specjalnym preparatem, który dostałam do samodzielnego stosowania w domu dwa razy dziennie. Dorzucił jeszcze gaziki i plastry. Jeśli nic niepokojącego nie będzie się działo przez weekend, mam mu się pokazać we wtorek.

Swoją drogą, skonsultowałam się ze znajomą pielęgniarką, która jest specjalistką w dziedzinie leczenia ran. Na wtorkowe popołudnie jestem również umówiona z tym samym chirurgiem, który oglądał moje paznokcie u stóp. 

Nie wiem już komu wierzyć, bo co lekarz, to inna opinia - jeden zaleca smarowanie  maścią z antybiotykiem, drugi nie; jeden zaleca spryskanie srebrem, drugi nie; jeden zaleca plaster, inny nie. A ja się w tym wszystkim gubię i nie wiem kogo słuchać.


Mama siedzi w areszcie domowym, z zakazem osobistego kontaktowania się ze mną dopóki nie wyzdrowieje. Kilka dni temu źle się poczuła, a potem było jeszcze gorzej. Na szczęście wybrała się do lekarza rodzinnego, dostała antybiotyk, syropy na kaszel oraz inne specyfiki. To właśnie pani doktor zabroniła jej spotykać się ze mną ze względu na ryzyko zarażenia, które przed operacją jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję. 

Jutro Mąż pojedzie do rodzicielki z zakupami. Na drogę dostanie maseczki na twarz - dla niego i mamy, żeby się od niej nie zaraził, a potem nie przywlókł czegoś do domu.

czwartek, 14 listopada 2019

2899. Czego pragniesz

Pobudka jak na chemię, czyli zaraz po piątej rano. Tuż po siódmej byliśmy na onkologii. Mąż poszedł zająć kolejkę pod gabinetem chirurga, czyli ostatnim ogniwem w dzisiejszym łańcuchu, a ja udałam się na EKG.

Dyrektor Wykonawczy był siódmy, ja - szósta. Po badaniu czekałam ponad dwie godziny na pojawienie się internisty oraz anestezjologa. Zaliczyłam obie wizyty, a później poszłam do konsoli endokrynologicznej, by po kilku minutach znaleźć się pod gabinetem specjalisty.

Do Męża dołączyłam tuż przed dwunastą, lecz do gabinetu chirurga weszłam dopiero około 13:30. Jako że cała trójka doktorów nie znalazła przeciwwskazań do zabiegu, "mój" operator wydrukował skierowanie do szpitala na 25. listopada. Przy okazji obejrzał ranę po usunięciu portu.

Z onkologii wyszliśmy z Dyrektorem Wykonawczym około czternastej i - w nagrodę - wybraliśmy się na wspólny obiad. Teraz siedzimy w kawalerce, pijemy herbatę i niebawem pójdziemy spać, bo duchota panująca na korytarzach oraz nadmiar emocji trochę nas przytłoczyły.

Może dlatego, że wczoraj pracowałam nad swoim nastawieniem psychicznym, dziś we dwoje daliśmy radę. I to jest najważniejsze.

środa, 13 listopada 2019

2898. Droga do celu

Ponoć na ranie zaczyna tworzyć się włóknik. Po nim powinna pojawić się ziarnina. Z ostrożności na razie się nie cieszę. Miejsce po usunięciu portu obejrzane przez doktorka, przepłukane, posmarowane maścią i zaklejone plastrem. Z anestezjologiem jestem umówiona na kolejny opatrunek w piątek. Wtedy też mam dostać jakiś spray ze srebrem, który będę używać w domu.

Jutro Armagedon Day - jak go nazwałam dawno temu. Najpierw EKG, potem przedoperacyjna wizyta u internisty, endokrynologa, anestezjologa i chirurga.  Ten ostatni - przy okazji - obejrzy moją ranę i zmieni opatrunek. Dzisiaj udało mi się odebrać wyniki badań krwi i moczu, więc chociaż to będę mieć z głowy.

Do każdego z lekarzy masa ludzi, jako że proces konsultacji przedoperacyjnych jest identyczny. Obowiązkowo internista oraz anestezjolog. W zależności  od schorzeń pacjenta dochodzą do tego jeszcze specjaliści, jak kardiolog, endokrynolog oraz inni. No i ten najważniejszy doktor, czyli chirurg operator. I to wszystko w jeden dzień - nie wiedzieć czemu - jakby nie można było codziennie mieć tylko jedną wizytę.

Mąż, w związku z powyższym, ma jutro urlop i jedzie na onkologię razem ze mną. Będzie pełnił funkcję stacza kolejkowego pod gabinetem chirurga, gdyż tam jest najwięcej osób. Lekarz przyjmuje raz w tygodniu i zawsze ma około 90-100 pacjentek. Istny horror.

Zaraz zabieram się za wypełnienie przedoperacyjnej ankiety anestezjologicznej, bo oczywiście nie chciało mi się tego zrobić wcześniej, ale nie jest długa, ani skomplikowana, więc roztrzaskam ją w kilka minut.

Nastawiłam się na bite kilka godzin czekania, więc psychicznie jestem przygotowana. Rano zaopatrzę się w kanapki i coś do picia. We dwoje z Dyrektorem Wykonawczym damy radę.

wtorek, 12 listopada 2019

2897. Kolejne...

Kolejne odwiedziny na oddziale intensywnej terapii u doktorka od portu. Kolejne płukanie, kolejna maść, kolejny opatrunek. I kolejna wizyta jutro...

Rana nie za bardzo chce się ziarninować. Co to oznacza? W swojej chorobie ciągle uczę się czegoś nowego - klik. Tylko tak sobie myślę, że przecież śmiało mogłabym się obejść bez tej wiedzy...


Pani doktor radiolog wspaniale się mną zaopiekowała. Ponieważ to ona opisywała mój poprzedni rezonans, porównała oba wyniki, obejrzała również oba USG, a ponadto sama - dla pewności - zrobiła jeszcze jedno badanie.


Biopsji - póki co - nie zleciła. Za pół roku dobrze byłoby wykonać kolejny rezonans piersi. Opis będzie w systemie na czwartek - wtedy, kiedy mam konsultacyjne wizyty przedoperacyjne u czterech lekarzy.

A za równe dwa tygodnie (jeśli wszystko potoczy się zgodnie z planem), o tej porze, powinnam być już po operacji...