Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 31 października 2013

1.372. Piekło na ziemi

Odkąd Mąż zmienił swoje godziny pracy, codziennie wychodzę razem z nim. Do sklepu, po zakupy, coś tam załatwić i przede wszystkim - na spacer. Potrzebuję świeżego powietrza i oddechu od tego, co dzień w dzień funduje nam w czterech ścianach ojciec. Wolę na to nie patrzeć, wolę tego nie słyszeć, wolę tam nie być - choć przez kilka godzin.

"Przestań być dobrą córką" - usłyszałam kilka miesięcy temu od pewnego zakonnika. Cztery słowa rozgrzeszenia, które mnie zaskoczyły i jednocześnie pozbawiły wyrzutów sumienia, jakie nie dawały mi spokoju. A jednak. Okazuje się, że dbanie o siebie nie jest wcale egoizmem. Krzepiące zdanie.

Moja wcześniejsza nienawiść, złość, a potem sarkastyczno-prześmiewcze podejście przeszły we współczucie i żal, jakie żywię do własnego ojca. Patrząc na to, co robi i jak się zachowuje, zastanawiam się jaki sens ma jego życie?

Gdybym miała we wszystkich mijanych na ulicy ludziach doszukiwać się wrogów, gdybym miała zionąć nienawiścią do Bogu ducha winnych gołębi za oknem, gdybym miała widzieć wszędzie czyhające na mnie zło tego świata, wolałabym się zabić, bo w żaden sposób nie dałabym rady tak żyć.


środa, 30 października 2013

1.371. O sumieniu



Słowa szczególnie aktualne w kontekście wyboru pomiędzy Halloween a Wszystkich Świętych. Sumienie, podobnie jak rozum, posiada każdy z nas. I wolną wolę.

Czasem potrzebny jest zdecydowany głos - albo na tak, albo na nie. Zacytuję więc hasło zamieszczone na plakatach we włoskiej Rawennie: "Halloween? Nie, dziękujemy, jesteśmy chrześcijanami". Razem z Mężem się pod tym podpisujemy.

Pozytywna alternatywa dla Halloween - to też jest bardzo dobry pomysł. Nawet już wiem za jakiego świętego chciałabym się przebrać.

wtorek, 29 października 2013

1.370. Pokuta

Tego samego dnia, od dwóch różnych osób usłyszałam dwie kompletnie odmienne wersje na ten sam temat. Jedna stwierdziła, że teraz jest dobrze jak jest - kiedy piszę notkę raz dziennie, bo wcześniej było ich za dużo. Druga powiedziała, że zdecydowanie za mało publikuję postów, bo przedtem było ich więcej.

Rzadko wracam do jakichś swoich notek, chociaż wszystkie zapisane są w dokumencie tekstowym - tak na wszelki wypadek. Żyję tu i teraz. Czuję zmiany w sobie i nie mam potrzeby powrotu do własnych słów. Jest we mnie spokój, wdzięczność, radość i ogrom miłości, a o takich wartościach (wbrew pozorom) pisze mi się znacznie trudniej, gdyż mogą niekiedy trącić patosem, czy infantylizmem. Szczególnie, jeśli przeczytają je osoby o innej wrażliwości.

Jest jeszcze jeden powód mojej ograniczonej aktywności na blogu. Niejednokrotnie podkreślałam, iż lubię samotność i towarzystwo swoich własnych myśli, wsłuchiwania się w siebie i kontemplowania zawiłości natury ludzkiej. Niekoniecznie potrzebuję się tym wszystkim dzielić. I dobrze mi z tym.

Jeśli sama sobie nie wystarczam, rozmawiam z Mężem albo z innymi emocjonalnie bliskimi osobami, a w przypadkach szczególnych opowiadam o swoich rozterkach zakonnikowi w konfesjonale. To, co słyszę, wprawia mnie nieraz w zdziwienie przechodzące w osłupienie - jak najbardziej pozytywne.

Ostatnio, na przykład, wspomniałam coś o braku akceptacji dla szczerości i o wierze w znaki, po czym ręka jednego z ojców przez szparę w kracie podarowała mi sporych rozmiarów obrazek, na odwrocie którego przeczytałam następujące słowa:

"Bogu na Tobie zależy.
Bóg nie po to posłał Swojego Syna
Jezusa Chrystusa,
żeby potępić ludzi,
ale aby ich zbawić.
On kocha Ciebie
takiego jakim jesteś.
Nie obraża się,
nie stawia warunków wstępnych,
jest cierpliwy.
Bóg chce spotkać się z Tobą,
chce dać Ci życie".

I jak ten ogrom odczuwanych emocji przelać na klawiaturę? No jak? Wolę je odczuwać, niż o nich pisać. Przynajmniej na razie.

Ciąg dalszy też był. Na katechezie, do uczestnictwa w której (w ramach pokuty) zostałam zaproszona i przyznaję, iż była to była najfajniejsza pokuta, jaką przyszło mi kiedykolwiek odprawić. Na tyle genialnie poprowadzona, że za kilka dni pójdę tam znowu - tym razem bez specjalnego zaproszenia.

Godzina dość nietypowego kazania, a może nawet bardziej opowieści, minęła mi w zasłuchaniu, zapatrzeniu, zamyśleniu i uśmiechu. Sądząc po frekwencji na sali (żadnej osoby w wieku emerytalnym) inni mieli podobnie. Było o nihilistach, socjalistach, drobnomieszczanach, kryzysie wiary... Czekam na jeszcze.

poniedziałek, 28 października 2013

1.369. Trzy i pół minuty

Niby niewiele, ale czasem w zupełności wystarczy, bo czegoś dotknąć, coś obudzić, o czymś przypomnieć. Jedna z moich ulubionych, bo taka "z sąsiedztwa", w nowej odsłonie - tutaj.

niedziela, 27 października 2013

1.368. Godzinę wstecz

Moi zapobiegliwi i próbujący kontrolować wszystko rodzice poprzestawiali większość zegarów i zegarków w mieszkaniu (a mają ich po kilka w każdym pomieszczeniu) wczoraj rano, więc niejednokrotnie patrząc na którąś tarczę zastanawiałam się w jakiej strefie czasowej jeszcze (albo już) jestem.

Mąż i ja cofnęliśmy nasze zegarki również wczoraj, ale tuż przed pójściem spać, bo i po co robić to wcześniej? O swojej komórce zapomniałam, podobnie jak Dyrektor Wykonawczy o czasomierzu, który nosi na ręce.

Jakoś tak dziwnie zawsze się czuję po cofnięciu wskazówek. Godzina więcej. Jedyne zaskoczenie było po wyjściu z kościoła, bo na dworze zrobiło się już ciemno, a przecież tydzień temu panowała jasność. Nic to, trzeba się będzie przyzwyczaić do nowego rytmu. W tę stronę jest łatwiej niż na wiosnę.

Spacer był, ale mniej leniwy od tego sobotniego i bardziej nastawiony na dotarcie do ulubionego ciucholandu, w którym szukaliśmy dżinsów - każdy z nas dla siebie. Ja znalazłam - oczywiście wśród męskich, bo zawsze jest problem z długością damskich nogawek. Jakby na mnie szyte, idealnie leżą, nowe, z metką, a Mąż niestety jeszcze nie tym razem, ale on i tak jest w lepszej sytuacji, bo ma trzy pary, a ja dwie (w tym jedne grube - wyłącznie na zimę).

A na kolację była czekolada na gorąco. Z mlekiem.




sobota, 26 października 2013

1.367. Zgryz urazowy

Tuż przed wyjazdem nad morze, w ramach nagłego wypadku, znalazłam się na fotelu dentystycznym całkiem nowego lekarza - tego, który tak ładnie się do mnie zwracał "proszę pacjentki". Wróciliśmy znad Bałtyku już jakiś czas temu, a ów ząb trochę pobolewał. Nie zwracałam na niego większej uwagi, ale w tym tygodniu dał mi trochę popalić, więc wczoraj usiłowałam dodzwonić się do mojego stałego dentysty. Oczywiście bezskutecznie. Po chwili namysłu wybrałam numer do tego nowego. Miła pani przekazała telefon lekarzowi, który spytał o co chodzi, a potem zaprosił mnie na dzisiaj do gabinetu.

Poszliśmy razem z Mężem. Pół godziny przed umówioną godziną, bo wolę poczekać niż się spóźnić. W poczekalni nikogo, za to zza drzwi wychylił się doktor Adam i w ten sposób od razu usiadłam na fotelu - więc i żadnych zdjęć nie zdążyłam zrobić. Chyba mnie zapamiętał, bo nawet nie chciał oglądać RTG nieszczęsnego zęba.

Po moich opisach bólowych doszedł do wniosku, że moje dolegliwości nie są związane ani z miazgą, ani z ubytkiem, ani tym bardziej ze zgorzelą. Sam dokładnie objaśnił mi co odczuwałabym w przypadku każdego z powyższych - albo spuchłabym na twarzy, albo ból nasilałby się w nocy, albo ząb reagowałby na ciepłe potrawy, a ulgę przynosiłyby mu zimne, albo nie mogłabym się do niego w ogóle dotknąć. Nic z tych rzeczy u mnie się nie dzieje. 

Powód jest jeden - zgryz urazowy. Oto odpowiedź. W sumie dobrze, że nic poważniejszego, gdyż dzięki temu na fotelu spędziłam jedynie z dziesięć minut, a stomatolog stukał, pukał, szlifował, sprawdzał, kazał zagryzać jakieś kolorowe folie i tak do oporu. Jeśli bóle wrócą, i ja mam wrócić do niego. Nie zapłaciłam ani grosza, co mnie zdziwiło, bo takiego przypadku nigdy jeszcze nie miałam. Cóż - jak widać można odebrać telefon, przyjąć pacjentkę w mniej niż 24 godziny od zgłoszenia, wyrobić się przed czasem i nie zainkasować za to kompletnie nic.

Uradowana i uspokojona, z Mężem za rękę, poszłam na długi spacer. Cudnie było - bardzo, bardzo ciepło, powietrze pachniało jesienią, wszyscy (my także) wygrzewali się w promieniach słońca i nawet błękitnego nieba mi nie było trzeba...




piątek, 25 października 2013

1.366. We mgle

Mgła jak mleko i pajęczynowe krople na kwiatach i drzewach - tak było jeszcze kilka godzin temu kiedy razem z Mężem wyszłam z domu. A potem zza chmur wyjrzało piękne słońce i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki mgła opadła - zupełnie jak w piosence Starego Dobrego Małżeństwa.




Mgliste i mokre zapisy chwil zatrzymanych w kadrze...




czwartek, 24 października 2013

1.365. Maszyna losująca

Na dwa "kupione" w ubiegłym tygodniu przeze mnie losy jeden okazał się być na tyle "szczęśliwy", że dzięki niemu dostąpiłam "zaszczytu" osobistego spotkania z komisją obsługującą maszynę losującą, w której bębnie znajdują się także inne piłeczki. Na kogo wypadnie, na tego bęc. Zakłady można obstawiać do godziny czternastej w sobotę.

A w tak zwanym międzyczasie, czyli jeszcze dzisiaj, dałam szansę świeżemu losowi.


środa, 23 października 2013

1.364. Brak słów

Uprzedzam, że oba poniższe linki przeznaczone są dla ludzi o mocnych nerwach. Zarówno reportaż, jak i film nie są ani lekkie, ani łatwe, ani przyjemne. Jeśli ktoś woli weselszy przekaz, lepiej niech nie czyta i nie ogląda.

1.363. Szopka

Ponoć najcieplejszy dzień tej jesieni - przynajmniej tak twierdzą meteorolodzy. Aż dziwnie mi się chodzi w cienkiej kurtce dżinsowej, T-shircie i - uwaga - spódnicy! Tak, tak - od kilku dni ją noszę. Przyzwyczajam się, bo zobaczyć mnie w tej części garderoby to naprawdę rzadkość. Ale że mam zaledwie jedną parę normalnej długości dżinsów, które czasem trzeba przecież uprać, więc z konieczności pokazuję swoje nogi - aczkolwiek nie w mini.

Na prośbę matki zrobiłam dziś rekonesans na pobliskim targowisku. Chodzi o ceny wiązanek ze sztucznych kwiatów, które co roku rodzicielka kupuje na grób swoich rodziców, a moich dziadków. W liczbie trzech sztuk - niezmiennie. Ceny jak ceny - wiadomo, że zawsze najdrożej jest pod cmentarzem, a 1. listopada szczególnie.

I tak mnie naszła refleksja, która od dawna siedzi mi gdzieś w głowie. Jaki jest sens tej całej "szopki", którą większość odstawia we Wszystkich Świętych? Pomijając fakt, iż tak naprawdę jest to dzień radosny, a dopiero Zaduszki są dniem poświęconym duszom zmarłych. Wystarczy trochę poczytać albo spytać jakiegoś księdza.

Ludzie, jak zwykle, będą się prześcigać w wielkości zniczy, bogatych w zdobienia; ilości doniczek z chryzantemami oraz rozmiarem wiązanek ze świeżych lub sztucznych kwiatów. Tylko dla kogo one są tak naprawdę przeznaczone? Dla zmarłych pochowanych pod ziemią? Żeby nacieszyli swoje zamknięte od dawna oczy? A może to jeszcze jeden dobry pretekst do pokazania się przed rodziną, czy znajomymi - na zasadzie "zastaw się, a postaw się" - hasło adekwatne również po śmierci, na cmentarzu. Popatrzcie na rodzaje i wielkość pomników, tablice z wyrytymi pozłacanymi literami oraz to, co (oraz ile) stoi na marmurowych, czy granitowych płytach. Do wyboru, do koloru. Tylko po co i na co to komu?

Zmarłemu potrzebna jest pamięć żywych oraz tylko i aż ich modlitwa, a nie cały ten jednodniowy cyrk. Zamiast wydawać setki złotych na znicze, czy kwiaty, można zamówić mszę za dusze tych, których nie ma już między nami. Albo samemu odmówić różaniec w ich intencji. Ale pewnie o wiele łatwiej jest kupić lampki i wiązanki, wsadzić je do samochodu, podjechać jak najbliżej bramy cmentarza ubranym w specjalnie kupione na tę okazję nowe ciuszki, poplotkować przy grobie z krewniakami, a potem wrócić do domu i w ramach rodzinnego wspominania i świętowania dodatkowego wolnego dnia wypić po kieliszku za zdrowie nieboszczyków.

Mniej z tym zachodu, prawda? Szybciej, prościej, czyściej, higieniczniej, no bo po co zawracać sobie głowę smutnym tematem śmierci? Przecież ona nas nie dotyczy. Wszak żyjemy, a kto by się martwił i zastanawiał co będzie potem?

wtorek, 22 października 2013

1.362. Złota polska jesień

W taki dzień jak dziś aż chce się żyć, cieszyć każdą chwilą, uśmiechać do siebie i mijanych na ulicy ludzi. Aparat w dłoń, Mąż obok (ręka wszak zajęta pstrykaniem fotek) i radujmy oczy widokiem muskającej słońcem złotej polskiej jesieni.








poniedziałek, 21 października 2013

1.361. Feniks

Jeszcze nie przebrzmiały we mnie echa spotkania z moją znajomą, o której pisałam kiedyś w kontekście jej męża alkoholika, totalnie uzależnionego od swojej matki i spędzającego z nią każdą sobotę i część niedzieli. W przeciwieństwie do niektórych osób, towarzystwo tamtej koleżanki mnie nie męczy, gdyż nie zauważam u niej tendencji do marudzenia, narzekania i labidzenia dla samego faktu. Jej słowa bardziej odbieram w kategorii podzielenia się tym, co u niej słychać oraz wygadaniem się - jak to tylko kobieta przed drugą kobietą potrafi najlepiej.

Jesteśmy w tym samym wieku, dzieli nas zaledwie kilkanaście dni, a jak różnie potoczyły się nasze losy. Zawsze zdumiewają mnie ludzkie historie. Ciekawi chęć poznania wyborów innych, sposobu myślenia, postrzegania świata, radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Słucham, obserwuję, zadaję pytania - by zrozumieć jeśli mam wątpliwości.

Ostatnio owa znajoma poprosiła mnie o jakieś mądre tytuły, które mogłabym jej polecić, bo chciałaby sobie poczytać, nauczyć się i wcielać w życie. Generalnie chodziło o to jak żyć pod jednym dachem z alkoholikiem. Wróciłam do domu, sporządziłam listę, wysłałam mail. Niby pomogłam, ale czy aby na pewno?

Przypomniały mi się poradniki w stylu "nauka pływania w weekend", "nauka wędkarstwa w weekend", czy "nauka narciarstwa w weekend". Ta ostatnia chyba nawet wciąż stoi u ojca na półce w pokoju. I co z tego? - tak sobie głośno myślę.

Mogę przeczytać wszystko, co zostało napisane na temat nauki jazdy na rowerze, ale czy owa teoretyczna wiedza pozwoli mi usiąść na rower i pojechać w trasę? Czy wejdę do basenu i natychmiast przepłynę jego długość dowolnie wybranym przeze mnie stylem? A  może wrócę z paroma własnoręcznie złowionymi rybami? Wystarczy, że zapoznam się z treścią poradników, czyż nie?

Zanim zdecydowałam się na terapię, kupiłam zaledwie jedną książkę w wiadomym temacie (numer jeden na liście tych, które polecam w zakładce DDA). Na całe szczęście nie było ich wiele, a ja nie mając dostępu do sieci, żyłam w błogiej nieświadomości, że na księgarskich półkach stoją jakieś mniejsze lub większe pozycje, które mogłabym przeczytać.

Teoria zawsze będzie tylko teorią. Wcielanie w praktyce pochłoniętej przez umysł wiedzy to następny szczebel, do którego droga nie jest taka prosta. Dlatego dość sceptycznie podeszłam do tego, co oznajmiła mi tamta koleżanka - że będzie się uczyć jak radzić sobie z mężem jedynie z lektur.

Sposób jak sposób. Lepszy taki, niż żaden. Ale... No właśnie - pozostaje jedno wielkie ALE... Ona wciąż wierzy i ma nadzieję, że dzięki poleconym przeze mnie tytułom będzie wiedziała jak zmienić swojego męża - żeby przestał pić, żeby przestał spędzać weekendy ze swoją matką i tak dalej, i tak dalej.

Nie mogłam się oczywiście powstrzymać i powiedziałam co myślę - że nie ma szans, by to ona, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniła zachowanie swojego współmałżonka. To jest w jego gestii - tylko i wyłącznie - o ile zechce, a on nie chce, bo nie widzi, że ma problem.

Propozycje całkowicie darmowej (!) indywidualnej terapii dla siebie albo grupy dla współuzależnionych oczywiście nie przeszły. Usłyszałam standardowy w takich sytuacjach tekst: "to nie dla mnie, nie odezwałabym się tam słowem, poza tym nie umiałabym o tym opowiadać obcym ludziom". Każda wymówka jest dobra, każdy pretekst, każde wytłumaczenie.

Z autopsji wiem, że czytanie nawet najmądrzejszych książek z dziedziny psychologii nijak się ma do wcielania treści tam zawartych w prawdziwym życiu. Mąż usłyszał podobne słowa od Suchmielca, która skierowała go na grupę terapeutyczną. Bo tylko tam można doświadczyć swoistego obozu przetrwania. Indywidualne spotkania z terapeutą w porównaniu do tego, co się dzieje na grupie, to bułka z masłem.

Kilka dni temu przeczytałam swoje wspomnienia z zaledwie czterech pierwszych miesięcy swojego pobytu na grupie. Przypomniało mi się trochę z tego, co się tam działo. Oczywiście już bez emocji, które wtedy sięgały zenitu, ale to normalne, bo to specyficzny czas - kiedy wszystkie zmysły są wyostrzone i z człowiekiem dzieją się różne rzeczy - zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Operacja na otwartej, nagiej i bezbronnej duszy - tak określiłabym ten stan.

Wczoraj powiedziałam o tym Mężowi, a dzisiaj napiszę to samo tutaj - jestem strasznie z niego dumna, że się odważył, że chce, że mu zależy. Jeśli znajdzie w sobie siłę (bo nikt mu jej nie da), by przetrwać najbliższe dziewięć miesięcy (grupa trwa tyle, co ciąża) i nie ucieknie kiedy poczuje największy ból (często tak się zdarza), a będzie za to aktywnie uczestniczył i walczył o swój czas (trzy godziny podzielone na kilkanaście osób), w nagrodę sam sobie sprawi najpiękniejszy prezent, bo jak Feniks odrodzi się z popiołów, zyskując nowe życie.


niedziela, 20 października 2013

1.360. Zły przykład

Wczoraj zimno, dzisiaj gorąco. Niektórzy ludzie pozdejmowali kurtki i chodzili w T-shirtach. Mąż także niósł swoją przewieszoną przez rękę, a i tak było mu za ciepło w naprawdę cienkim swetrze.

Słońce wyjrzało zza chmur, a rośliny od razu zaczęły prezentować swoje weselsze oblicze. Jakby nabrały rumieńców - dosłownie i w przenośni.

Kiedyś pisałam, że Dyrektor Wykonawczy jest jak mały chłopiec kiedy widzi słodycze - co prawda jeszcze nie kwiczy, ale cała reszta zgadza się z piosenką...




Wata cukrowa to jakiś słodyczowy fetysz Męża, aczkolwiek ostatnią delektował się chyba podczas naszego tygodnia poślubnego w Krakowie, czyli ponad cztery lata temu, więc nie jest aż tak tragicznie. 

Siedział dziś Głos Rozsądku w parku na ławce, spożywając rzeczone węglowodany ręką (bojąc się o stan swojej podciętej przeze mnie rano brody), a kilkoro dzieci przechodzących obok natychmiast zaczęło domagać się podobnej waty od swoich rodziców. Taki duży, a zły przykład daje.


sobota, 19 października 2013

1.359. Zimno

Zimno, nawet bardzo. Zmarzły mi palce - mimo iż były w rękawiczkach. Mąż, gdyby nie to, że założył czapkę, byłby jak sopelek lodu. 

Nasz spacer trwał jedynie dwie godziny, gdyż na dłuższy nie wystarczyło nam już wytwarzanego przez siebie samych ciepła.

Bez zdjęć jednak nie wróciliśmy.





piątek, 18 października 2013

1.358. Zaczytana

Wcięło mnie na kilka godzin. Zaczytałam się w swoich własnych słowach sprzed dziewięciu już lat. Mniej więcej z tego okresu, jaki jest teraz, czyli od października do grudnia. Dziwnie się czyta samą siebie. Wielu rzeczy nie pamiętałam, jeszcze inne mi się przypomniały...

A wszystko "przez" Męża, który został zakwalifikowany na grupę terapeutyczną. Oznacza to, iż jest on gotowy stawić czoła temu wyzwaniu. I tak, po nitce do kłębka, sama sięgnęłam do swoich grupowych początków spisywanych najpierw w zeszytach, a przepisanych później na komputerze.

I tyle przemyśleń we mnie teraz powstało, że aż słów mi zabrakło...

czwartek, 17 października 2013

1.357. O maseczkach

Jakiś czas temu pisałam o świetnych maseczkach z różnymi rodzajami glinek naszej rodzimej firmy Ziaja. Dzisiaj śmiało polecam jeszcze kilka innych produktów - również polskich producentów.

Maseczki Soraya kupiłam już po raz drugi. Jak ktoś dobrze poszuka, znajdzie w promocji w cenie PLN 1,99 za dwie połączone saszetki, więc jedna aplikacja kosztuje złotówkę. W przeciwieństwie do glinki, nie trzeba ich zmywać. Stosuję je na noc - zamiast kremu, którego de facto nawet nie posiadam.





Moim najnowszym odkryciem są natomiast trzy inne maseczki. Wszystkie zakupione w Lidlu (cena także PLN 1,99 za dwie aplikacje) podczas tygodnia czekolady, kawy i herbaty. Nie dziwi więc, że w składzie znalazły się właśnie wymienione przeze mnie produkty.


Czekoladową maseczkę, podobnie jak każdą glinkę, trzeba zmyć. Nie wygląda zbyt pięknie na twarzy, ale zapewniam, że jej zapach rekompensuje wszystko - jest naprawdę obłędny.

Maseczki AA z zieloną herbatą i kawą stosuję na noc. Wchłaniają się dość wolno i dają odczucie lekkiego chłodu. Mam wrażenie, że moja cera wciąga je podobnie jak gąbka wodę.





Pisałam już o tym, że mam ogromny dystans do rzekomych cudów, jakie mają zdziałać wszelakie kosmetyki. Nie wierzę zatem w obietnice usunięcia zmarszczek. Nie czarujmy się - żadna twarz czterdziestoletniej kobiety nie będzie wyglądać o dwadzieścia lat młodziej dzięki zastosowaniu nadzwyczajnego kremu, czy innego podobnego specyfiku.

Maseczki, o których napisałam, dobrze działają na moją twarz - na pewno nawilżają i wygładzają, bo to widzę w lusterku i czuję pod palcami. Taka prawda.

środa, 16 października 2013

1.356. Pół prawdy

Mąż, na prośbę szefa, zmienił sobie godziny pracy. Od tego tygodnia na stałe. Wychodzi wcześniej i wraca wcześniej. Jedyna niedogodność z tym związana to kwestia obiadów. Wpół do jedenastej nie jest dobrą porą. Tym bardziej wieczorem - wpół do dziewiątej.

I nie chodzi tu bynajmniej o mnie, lecz o Dyrektora Wykonawczego. Na razie jesteśmy w fazie testowej i powoli wychodzimy na prostą. Zresztą, jak zawsze, damy radę i z tym.

W tym miesiącu z konta poszedł ostatni przelew za pralkę, którą wzięliśmy na raty dwa i pół roku temu. Jesteśmy też już w połowie spłacania laptopa.

Codziennie wertuję portale z ofertami pracy. Wczoraj nawet wysłałam jedną aplikację. Sukces! Piszę o tym nie bez ironii, gdyż to, co jest dostępne, nijak się nie wpasowuje do tego, co potrafię - chociaż i tak dawno obniżyłam poprzeczkę.

Ostatnio rozmawiałam ze znajomym, który stwierdził, że skoro nie pogardzę pracą w sieciówkach jako sprzedawca, powinnam wykreślić ze swojego cv studia, zostawiając tylko liceum. Pozostaje jednak pytanie - a co z doświadczeniem zawodowym? No bo niby jakim cudem ktoś jedynie po maturze wykładał na uczelni wyższej, był nauczycielem w szkole średniej, czy pracował w korporacji na stanowisku tłumacza? To także mam wymazać?

Podobno wszystkie chwyty dozwolone jeśli komuś na czymś zależy. Ale co z sumieniem? Nie owijając w bawełnę - przecież wszystko to, co powyżej opisałam to najzwyklejsze oszustwo...

Może faktycznie jestem niedzisiejsza, ale przynajmniej uczciwa - nie tylko wobec innych, lecz przede wszystkim wobec samej siebie. Nie chcę kłamać - czy to takie dziwne w obecnych czasach?


wtorek, 15 października 2013

1.355. :-)

Dzisiaj jest obchodzony Dzień Dziecka Utraconego, ale nie wywołuje on we mnie smutku. Pamiętam i nigdy nie zapomnę o Adasiu, ale umiem już prawdziwie cieszyć się życiem. 

Uśmiecham się więc, a nie płaczę.


poniedziałek, 14 października 2013

1.354. O wyborach



Mogą być całkiem spontaniczne i nieprzemyślane albo wręcz przeciwnie - długo rozważane i zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Łączy je jedno - konsekwencje, jakie ze sobą niosą.

Trzy filmy jednego reżysera i zarazem pierwszoplanowego aktora. Długie, dwugodzinne, ale każda minuta jest tam po coś.


Trzy różne historie o najtrudniejszych wyborach w życiu. Polecam - szczególnie jeśli ktoś lubi filmy skłaniające do przemyśleń, bo cisza, jaka zapada po ostatniej scenie, jest zawsze najbardziej wymowna.

niedziela, 13 października 2013

1.353. Kolory jesieni

Zaledwie krótkie chwile z sobotniego, prawie czterogodzinnego spaceru z Mężem, zaklęte w fotografiach...






Niedzielne zdjęciowe wspomnienia kolorowych liści (i nie tylko)...



1.352. Przemijanie

Wczoraj, razem z Mężem, zrobiliśmy porządek na grobie moich dziadków przed 1. listopada. Przy okazji popatrzyłam sobie na pomniki, figury i dekoracje, które chciałam zachować w kadrze.

Kiedyś odczuwałam lęk podczas każdej wizyty na cmentarzu, ale od pewnego czasu bardzo lubię je odwiedzać. Wystarczy poczytać napisy na nagrobkach, żeby nabrać dystansu i pokory. Przemijanie jest przecież nieodłączną częścią życia.



sobota, 12 października 2013

1.351. Koncertowo

Niedawno pewien młody człowiek wydał swoją debiutancką płytę, która zauroczyła mnie tak bardzo, iż musiałam mieć ją na własność. 

Niedługo wybiorę się z Mężem na koncert tego młodego człowieka. Mamy miejsca w drugim rzędzie, czyli tuż pod sceną.




Jest szansa, że w tłumie egzaltowanych supernastolatek (jak w Olsztynie), jako pani w wieku dojrzałym (jeśli ktoś dobrze poszuka, w powyższym linku znajdzie kilka takich kobiet), wyróżnię się na tyle, że dostanę autograf, a może i zrobimy sobie wspólne zdjęcie...

piątek, 11 października 2013

1.350. O lekach

Mam taki plastikowy żółty koszyczek, w którym trzymam aktualnie zażywane leki. Mówię na niego "babcina apteczka". Staram się, aby w środku znajdowało się jak najmniej specyfików, więc jeśli już czegoś nie muszę brać, chowam to do naszego małżeńskiego pudełka, w którym przechowujemy najpotrzebniejsze medykamenty.

Poszłam wczoraj do mojej pani pulmonolog, która jakieś pięć lat temu, po kilku miesiącach obserwacji, zdiagnozowała u mnie astmę oskrzelową na tle wysiłkowym. Mam taką przypadłość, że przeważnie zawsze przychodzę za wcześnie - nieważne gdzie, z kim i kiedy się umówię. Wolę sobie spokojnie poczekać, ochłonąć i dojść do siebie, niż tak od razu, z mety, wpadać do gabinetu.

Nie wiem czy to pogoda wariuje, czy ja jestem taka słaba, ale ledwo doszłam do przychodni. Ubrana w cienką bluzkę koszulową (wolę mieć co rozpiąć podczas badania niż się męczyć ze ściąganiem przez głowę), kurtkę dżinsową i chustkę na szyi. Plus oczywiście spodnie i buty. Po drodze i tak musiałam wejść do sklepu po soczek (banan z innymi owocami dodaje energii, bo podnosi poziom cukru we krwi).

Przyszłam, siadłam na kanapie i zostałam poproszona do gabinetu. Przezornie wzięłam ze sobą wypis ze szpitala, gdzie znajdowały się wszystkie wyniki badań. Opowiedziałam o zasłabnięciu w kościele i tym ostatnim zdarzeniu. Zostałam osłuchana ze wszystkich stron, wygnieciona w okolicach brzucha, ostukana po plecach, zmierzono mi dwukrotnie ciśnienie oraz tętno. No i EKG, a potem pobranie krwi na gazometrię (po raz pierwszy w życiu) i cukier. Nie obeszło się oczywiście bez spirometrii, po której dostałam ataku kaszlu.

Intuicja mnie nie zawodzi - w każdej dziedzinie, nawet tej związanej ze zdrowiem. Zawału nie przeszłam, więc nie sprawdziły się podejrzenia matki i Męża. Poza odwiecznym niepełnym blokiem prawej odnogi pęczka Hisa (cokolwiek to znaczy) moje serce bije poprawnie. Spirometria w dolnej granicy normy, czyli bez zmian. Za dużo potasu we krwi, za mało tlenu i magnezu.

Zostałam obsztorcowana przez panią doktor. Z kilku powodów. Bo powinnam mieć przy sobie (mam, ale nie zawsze) Ventolin, żeby w razie napadu świstania się natychmiast zainhalować. Bo powinnam od wczoraj nosić jeszcze Validol i w razie zasłabnięcia ssać jedną tabletką (a tak w ogóle, jak robi mi się słabo, mam wyjść na powietrze i najlepiej gdzieś się położyć). Bo powinnam nie dopuszczać do uczucia głodu i bycia spragnioną (w związku z tym mam mieć pod ręką jakieś cukierki, a oprócz tego mam bardzo często jeść, bo jestem "młoda i szczupła" - cytując lekarkę).

Moje zasłabnięcia, pieczenie i palenie w klatce piersiowej, drętwienie lewej ręki, szumy w uszach, zawroty głowy, zimne poty i chłodne kończyny mogą mieć wiele przyczyn. Raz, że jestem wysoka. Dwa, że mam niskie ciśnienie. Trzy, że dożywotnio związał się ze mną pan Hashimoto. Cztery, że mam astmę. Pięć, że przeszłam sto lat temu zapalenie mięśnia sercowego. Sześć, że moja emocjonalna wrażliwość jest bardzo wysoka.

Dobrze byłoby również, żebym skonsultowała się z kardiologiem - echo serca oraz próba wysiłkowa. Tylko po co? Znowu płacić za prywatną wizytę, żeby się dowiedzieć, iż wszystko w porządku? O nie, nic z tego.

Wyszłam z gabinetu z trzema receptami, które udało mi się dzisiaj zrealizować w jednej (!) aptece. Jestem w szoku, gdyż zwykle nie mają na stanie tylu opakowań, ile aktualnie potrzebuję. Dwa razy dziennie po dziesięć kropli na cukier, magnez z witaminą B6, Castagnus na obniżenie prolaktyny, Aspiryna przeciwko migrenie, no i oczywiście inhalatory plus jeszcze jeden lek ułatwiający oddychanie - tu na szczęście mam już zapas na trzy miesiace.

Wysoki rachunek umożliwił mi zapłacenie kartą, dzięki czemu bank nie zabierze nam z konta całych czterech złotych miesięcznej opłaty za nieużywanie plastikowych pieniędzy. Cud, bo PIN wstukałam poprawnie i nawet nacisnęłam potem zielony przycisk.

Niniejszym, do zawartości babcinej apteczki dołączyły dzisiaj nabyte medykamenty. Temat lekarstw uważam za zamknięty, za to w wielu innych (znacznie ciekawszych) kwestiach na pewno jeszcze się wypowiem w kolejnych notkach.


czwartek, 10 października 2013

1.349. ŚDZP

10 października obchodzony jest Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego

Co czwarty z nas może być dotknięty podobnym problemem.

Tylko dzisiaj, przez 24 godziny, pod tym linkiem można obejrzeć film "Ukryte obrazy". Więcej informacji na ten temat znajduje się tutaj.

1.348. Wdech, wydech

Siedziałam wczoraj na ławce, na osiedlowym skwerku. W promieniach słońca. Grzejąc swoje dojrzałe (Mąż zawsze protestuje jak mówię o nich "stare") kości. Wdech, wydech, wdech, wydech. Wkurzenie (żeby nie powiedzieć dosadniej) sięgało zenitu, ale powoli zaczynałam nad nim panować. Do radości i delektowania się piękną przyrodą było mi jednak daleko. Było, minęło.

Miałam iść dokładnie za tydzień do mojej pulmonolog na kontrolną wizytę, ale matka i Dyrektor Wykonawczy tak panikowali, że w końcu przełożyłam tę "przyjemność" na dzisiaj. "A może ty miałaś wtedy zawał?" - oboje się nakręcali, opieprzając mnie jednocześnie, że słowem się nie zdradziłam starszej pani w lumpeksie, bo właśnie tam się to stało. Jeszcze by tego brakowało, żebym kogoś wystraszyła - wystarczyło, że sama miałam pietra jak nigdy w życiu.

Nie lubię pisać o takich rzeczach na poważnie. Wolę je obrócić w żart albo przemilczeć. Dla świętego spokoju niech mnie zbada lekarka, zrobi EKG i spirometrię. W końcu i tak płacę za tę wizytę, więc dam jej szansę, żeby się wykazała.

Swoje podejrzenia kieruję i tak w stronę psychiki, czyli życie w permanentnym stresie, a ciało jak to ciało, będzie się buntować - klik.


wtorek, 8 października 2013

1.346. Dylemat

Opublikowane kiedyś przeze mnie "Posłanie do nadwrażliwych" nie traci ani na wartości, ani na znaczeniu. Niejednokrotnie było, jest i pewnie będzie jeszcze tematem wielu rozmów pomiędzy mną i Mężem. 

Ze swoją wrażliwością, a może i nadwrażliwością, często sobie nie radzę. Trudno jest mi wytłumaczyć siebie przed kimś, kto ma całkowicie inne priorytety życiowe - i nie mam tu na myśli Dyrektora Wykonawczego, bo on stara się i chce mnie zrozumieć, za co jestem mu niezmiernie wdzięczna.

Od kilku dni mam dylemat, z którym nie wiem co począć i co zrobić. Z jednej strony ktoś o dobrym sercu, kto naiwnie wierzy i pomaga komuś, kto sprytnie nauczył się manipulować ludźmi i grać na strunach ich emocji. Powiedzieć temu pierwszemu, że swoją szczodrobliwość kieruje pod niewłaściwy adres, czy nie?

Czy ktoś, kto uważa się za biedaka pokrzywdzonego przez los, a przy tym ma całkiem nieźle urządzone mieszkanie, samochód, pracę i zdrową rodzinę, nie nadużywa zaufania innych, biorąc ich na litość, nie mając przy tym jakichkolwiek skrupułów, żeby naciągać ich na co tylko się da?

A może nie powinnam się przejmować, bo to nie moje małpy i nie mój cyrk? Tylko czemu w nocy nie mogę spać, bo analizuję każdą pojawiającą się myśl? I czemu ściska mnie w klatce piersiowej tak mocno, że tchu nie daję rady złapać, lewa ręka mi drętwieje, na czoło występują krople zimnego potu, a w głowie wiruje?

Wiem natomiast jedno - dla własnego zdrowia, zarówno tego fizycznego, jak i psychicznego, potrzebuję oddechu i wytchnienia od ludzi, którzy nie cofną się przed niczym, żeby osiągnąć swój cel.

Wolałabym nieraz nie wiedzieć, nie widzieć, nie słyszeć i nie czuć. Byłoby mi łatwiej znieść podłość, oszustwa i manipulację.

Żeby nie kończyć tak pesymistycznie, odrobina nadziei na to, że są tacy, którym się chce pomagać innym - bezinteresownie.


poniedziałek, 7 października 2013

1.345. O smakach i zapachach



Zupa dyniowa po raz drugi tej jesieni. Tym razem wyszła idealnie doprawiona, chociaż musiałam wyperswadować Mężowi pomysł z dodaniem do niej czosnku. Czasem mam wrażenie, że on chciałby go wpakować do wszystkiego, co je. No i nie użyliśmy blendera, chcąc sprawdzić jak smakują nierozdrobnione kawałki dyni. Jutro będzie wersja zmiksowana, gdyż zostało tyle, że spokojnie wystarczy nam na drugi obiad.

W zakupionym niedawno pudełku malinowej herbaty z kardamonem widać już dno, gdyż smak przypadł do gustu nie tylko mnie, lecz także Dyrektorowi Wykonawczemu i matce. Dzisiaj przyniosłam coś innego, czyli gruszkę z karmelem i klasyczną zieloną z jaśminem.

Postanowiłam także zadbać o twarz za pomocą czekoladowej maseczki z ekstraktem z kakao. Ciekawe czy jak ją sobie zaaplikuję, będę znowu wyglądać jak komandos, bo tak właśnie mówi Mąż kiedy mnie widzi w takiej chwili.

niedziela, 6 października 2013

1.344. O maskach

Pisałam już kiedyś, że nienawidzę chodzić do kina. Mam na myśli te wszystkie nowe wynalazki ukrywające się pod hasłem multikin, multipleksów i tym podobnych. Zamiast multi, wolę mini. W tym przypadku szczególnie.

Mam awersję na reklamy. Nie odnajduję się w otoczeniu ludzi jedzących podczas seansu popcorn, pijących colę, spóźniających się, hałaśliwych i przeszkadzających innym.

Kiedyś, zanim poznałam Głos Rozsądku i zanim powstały owe multikina uwielbiałam chodzić do kina, bo miało ono swój klimat. Kameralnie, studyjnie, mała sala, niewiele osób, którzy wiedzieli po co tam przychodzą.

Z Dyrektorem Wykonawczym, jako prawowicie poślubionym Mężem w kinie byłam dwa razy. Właśnie w jednym z tych nowoczesnych przybytków. Raz była to adaptacja książki "Weronika postanawia umrzeć", a potem koncert U2 3D.

Dzisiaj, całkiem przypadkiem, przypomniałam sobie o istnieniu takiej małej salki, na której czasem odbywają się kameralne projekcje. Jako że od pewnego czasu namiętnie oglądamy z Mężem (dzięki VOD) filmy Woody Allena, poszliśmy więc na Blue Jasmine.

Cate Blanchett podbiła moje serce w tym filmie i jak do tej pory jest to moja ulubiona jej rola. Nie chcę przez to powiedzieć, że w dzisiaj obejrzanym obrazie coś było z jej grą nie tak. Absolutnie nie. Wręcz przeciwnie. Idealnie oddała postać, w którą się wcieliła.

Jasmine jest zlepkiem kilku kobiet, które znam, gdyż trudno ich nie zauważyć. Można je odnaleźć zapewne w wielu paniach, których jedyną ambicją jest znaleźć bogatego i wpływowego męża, paplających bezustannie o modzie, projektantach i markach, siedzących za kierownicą luksusowych samochodów, obwieszonych jak choinki drogą biżuterią, których dzień wypełniony jest bywaniem w butikach, salonach piękności i klubach fitness. Ich mężowie w tym czasie robią nie zawsze legalne interesy i zdradzają je z innymi kobietami, ale one oczywiście udają, że tego nie widzą.

Oczywiście bardzo uprościłam ową charakterystykę postaci. Nie wszystkie bowiem cechy muszą się zgadzać. Realia mogą być różne, ale tak naprawdę chodzi tu o schemat - pomylenia poczucia własnej wartości z manią wielkości, wyniosłością i zarozumialstwem, które skutkuje postrzeganiem siebie oraz innych i wartościowania ich jedynie poprzez pryzmat pieniędzy.

Jakie były moje wrażenia? Po wyjściu z kina nie byłam zdziwiona, zaskoczona, czy poruszona. Dlaczego? Bo nie mam ani potrzeby, ani ochoty udawać i grać kogoś, kim nie jestem. Żal mi takich osób, gdyż przeważnie nawet nie zdają sobie one sprawy z tego jak groteskowe jest ich zachowanie - teatralne gesty, wystudiowana mimika twarzy i maniera w stylu "ą, ę, bułkę przez bibułkę".

Życie jest bardzo proste. Ale można je sobie skomplikować przymykając oko na realia. W zamian zaś stworzyć iluzję i nigdy, ale to przenigdy nie pozwolić sobie na prawdę. Kłamstwo, nawet ubrane w markowe ciuchy, przyozdobione platyną oraz diamentami i wsadzone do wypasionego auta, nie przestanie nim być. Żeby to zrozumieć, trzeba jednak chcieć zdjąć wreszcie maskę pozera i zacząć być sobą.


sobota, 5 października 2013

1.343. Słoneczna sobota

"Co ja poradzę, że mam w życiu dwie słabości - ciebie i słodycze" - powiedział Mąż, po czym, dosłownie za chwilę dodał: "ale zauważ, że ty jesteś na pierwszym miejscu".

Co prawda, to prawda, ale wystarczy popatrzeć na minę Dyrektora Wykonawczego w jakiejkolwiek cukierni albo przy regale ze słodkościami w sklepie. Wygląda wtedy jak mały chłopiec, który chciałby wszystkiego spróbować. Stoi jak wmurowany i patrzy, ale rzadko kiedy przyzna się, że ma na coś ochotę. Prędzej ja to zauważę i spytam czy coś chce, a on oczywiście przytaknie z radością.

Jestem łakomczuchem i słodkie lubię bardzo, lecz w przeciwieństwie do Męża jestem też wybredna - nawet w świecie słodyczy. Nie przepadam za ciastami i ciastkami (no chyba, że serniczek bez spodu i rodzynków), a niektórych spośród nich wręcz nie znoszę - jak choćby ciasta francuskiego i kremowych przekładańców. Dyrektor Wykonawczy natomiast zje wszystko (oprócz sezamków) z zawartością cukru - nie ma znaczenia czy czekoladowe, drożdżowe, francuskie, kremowe, śmietanowe, czy słone jak choćby chipsy, paluszki i krakersy.

Rozmowa o słodyczach powraca - jak dzisiaj, gdyż Głos Rozsądku tyje i to widać. Przynajmniej ja zauważam u niego policzki chomika i coraz mniejsze oczy, drugi podbródek, oponę na brzuchu i szersze uda. Nadwaga na granicy otyłości - tak to wygląda.

Najgorsze jest, że matka (po kryjomu) podtyka Mężowi jakieś łakocie kiedy nie ma mnie w kuchni, a on nie odmawia (tu też wychodzi jego brak asertywności i silnej woli). Rozmawiałam z nią na ten temat i prosiłam, żeby nie dawała mu nic słodkiego, ale raz posłucha, a trzy razy nie.

A sobota piękna była - słoneczna i w miarę ciepła. Odważyłam się wyjść z domu na długi spacer, ale szyję opatuliłam chustą, a kurtkę zapięłam, bo bałam się pogorszenia stanu zdrowia, który chyba ulega poprawie, chociaż wciąż chce mi się pić i coś mi przeszkadza w gardle.

Miękkie światło, które tak lubi obiektyw, pozwoliło mi na uchwycenie jednych z ostatnich jesiennych kwiatów i owoców, a moje stare (wróć - dojrzałe) kości wreszcie wygrzały się na ławce w promieniach słonecznych.


piątek, 4 października 2013

1.342. O rozbieraniu

Wczoraj wieczorem poszłam na bardzo miłe spotkanie z moją koleżanką, z którą nie widziałyśmy się już kilka miesięcy, ale tak nam się spodobało, że umówiłyśmy się ponownie za dwa tygodnie - oczywiście żeby nadrobić zaległości w gadaniu.

Mąż mniej więcej w tym samym czasie produkował się na rozmowie z całkiem nową terapeutką, przekonując ją, że chce iść na grupę. Ona sama ma jeszcze pewne wątpliwości co do gotowości Dyrektora Wykonawczego i musi skonsultować się z Suchmielcem czy nie lepsza jednak jest terapia indywidualna. Głos Rozsądku ma czekać na telefon z informacją co dalej.

Przyznam, że Mąż mnie zaskoczył swoją determinacją i wręcz powiedziałabym nawet, że walką o siebie ze sobą. Trzy spotkania z trzema różnymi terapeutkami w ciągu kilku tygodni to nie jest bułka z masłem. Fajnie jest wiedzieć i czuć, że on naprawdę chce coś zmienić w swoim podejściu do życia, ludzi i siebie samego. Powiedział mi, że bardzo chciałby być tak wytrwały w dążeniu do celu i tak konsekwentny jak ja, bo mnie za to właśnie podziwia.

Wstrzymaliśmy się zatem z kupnem biletów na koncert, chociaż Dyrektor Wykonawczy nalegał, bym nie rezygnowała z czegoś, na co czekam od kilku miesięcy. Dla mnie absolutnie żadnym problemem nie jest i nie będzie ewentualna nieobecność i niemożność posłuchania Dawida na żywo. Chciałam i chcę być tam z Mężem, ale jego terapia jest priorytetem. No chyba, że zdecyduję się pójść sama, bo za bardzo nie mam z kim - żadna znana mi czterdziestka nie jest fanką tego młodego człowieka.

Dzisiaj miałam trochę przymusowy areszt domowy. Już od kilku dni marzłam w nocy i łaskotało mnie w gardle. W końcu stwierdziłam, że czas się za siebie wziąć i zdusić cokolwiek to nie jest w zarodku - zanim nie dojdzie do zapalenia oskrzeli i antybiotyku.

Siedzę więc sobie obłożona pastylkami do ssania, mieszanką ze świeżego imbiru, cytryny, miodu i wody oraz saszetkami z zawartością obniżającą temperaturę, bo czuję, że coś mnie chyba rozbiera - i nie są to bynajmniej ręce Męża.