Jeszcze nie przebrzmiały we mnie echa spotkania z moją znajomą, o której pisałam kiedyś w kontekście jej męża alkoholika, totalnie uzależnionego od swojej matki i spędzającego z nią każdą sobotę i część niedzieli. W przeciwieństwie do niektórych osób, towarzystwo tamtej koleżanki mnie nie męczy, gdyż nie zauważam u niej tendencji do marudzenia, narzekania i labidzenia dla samego faktu. Jej słowa bardziej odbieram w kategorii podzielenia się tym, co u niej słychać oraz wygadaniem się - jak to tylko kobieta przed drugą kobietą potrafi najlepiej.
Jesteśmy w tym samym wieku, dzieli nas zaledwie kilkanaście dni, a jak różnie potoczyły się nasze losy. Zawsze zdumiewają mnie ludzkie historie. Ciekawi chęć poznania wyborów innych, sposobu myślenia, postrzegania świata, radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Słucham, obserwuję, zadaję pytania - by zrozumieć jeśli mam wątpliwości.
Ostatnio owa znajoma poprosiła mnie o jakieś mądre tytuły, które mogłabym jej polecić, bo chciałaby sobie poczytać, nauczyć się i wcielać w życie. Generalnie chodziło o to jak żyć pod jednym dachem z alkoholikiem. Wróciłam do domu, sporządziłam listę, wysłałam mail. Niby pomogłam, ale czy aby na pewno?
Przypomniały mi się poradniki w stylu "nauka pływania w weekend", "nauka wędkarstwa w weekend", czy "nauka narciarstwa w weekend". Ta ostatnia chyba nawet wciąż stoi u ojca na półce w pokoju. I co z tego? - tak sobie głośno myślę.
Mogę przeczytać wszystko, co zostało napisane na temat nauki jazdy na rowerze, ale czy owa teoretyczna wiedza pozwoli mi usiąść na rower i pojechać w trasę? Czy wejdę do basenu i natychmiast przepłynę jego długość dowolnie wybranym przeze mnie stylem? A może wrócę z paroma własnoręcznie złowionymi rybami? Wystarczy, że zapoznam się z treścią poradników, czyż nie?
Zanim zdecydowałam się na terapię, kupiłam zaledwie jedną książkę w wiadomym temacie (numer jeden na liście tych, które polecam w zakładce DDA). Na całe szczęście nie było ich wiele, a ja nie mając dostępu do sieci, żyłam w błogiej nieświadomości, że na księgarskich półkach stoją jakieś mniejsze lub większe pozycje, które mogłabym przeczytać.
Teoria zawsze będzie tylko teorią. Wcielanie w praktyce pochłoniętej przez umysł wiedzy to następny szczebel, do którego droga nie jest taka prosta. Dlatego dość sceptycznie podeszłam do tego, co oznajmiła mi tamta koleżanka - że będzie się uczyć jak radzić sobie z mężem jedynie z lektur.
Sposób jak sposób. Lepszy taki, niż żaden. Ale... No właśnie - pozostaje jedno wielkie ALE... Ona wciąż wierzy i ma nadzieję, że dzięki poleconym przeze mnie tytułom będzie wiedziała jak zmienić swojego męża - żeby przestał pić, żeby przestał spędzać weekendy ze swoją matką i tak dalej, i tak dalej.
Nie mogłam się oczywiście powstrzymać i powiedziałam co myślę - że nie ma szans, by to ona, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniła zachowanie swojego współmałżonka. To jest w jego gestii - tylko i wyłącznie - o ile zechce, a on nie chce, bo nie widzi, że ma problem.
Propozycje całkowicie darmowej (!) indywidualnej terapii dla siebie albo grupy dla współuzależnionych oczywiście nie przeszły. Usłyszałam standardowy w takich sytuacjach tekst: "to nie dla mnie, nie odezwałabym się tam słowem, poza tym nie umiałabym o tym opowiadać obcym ludziom". Każda wymówka jest dobra, każdy pretekst, każde wytłumaczenie.
Z autopsji wiem, że czytanie nawet najmądrzejszych książek z dziedziny psychologii nijak się ma do wcielania treści tam zawartych w prawdziwym życiu. Mąż usłyszał podobne słowa od Suchmielca, która skierowała go na grupę terapeutyczną. Bo tylko tam można doświadczyć swoistego obozu przetrwania. Indywidualne spotkania z terapeutą w porównaniu do tego, co się dzieje na grupie, to bułka z masłem.
Kilka dni temu przeczytałam swoje wspomnienia z zaledwie czterech pierwszych miesięcy swojego pobytu na grupie. Przypomniało mi się trochę z tego, co się tam działo. Oczywiście już bez emocji, które wtedy sięgały zenitu, ale to normalne, bo to specyficzny czas - kiedy wszystkie zmysły są wyostrzone i z człowiekiem dzieją się różne rzeczy - zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Operacja na otwartej, nagiej i bezbronnej duszy - tak określiłabym ten stan.
Wczoraj powiedziałam o tym Mężowi, a dzisiaj napiszę to samo tutaj - jestem strasznie z niego dumna, że się odważył, że chce, że mu zależy. Jeśli znajdzie w sobie siłę (bo nikt mu jej nie da), by przetrwać najbliższe dziewięć miesięcy (grupa trwa tyle, co ciąża) i nie ucieknie kiedy poczuje największy ból (często tak się zdarza), a będzie za to aktywnie uczestniczył i walczył o swój czas (trzy godziny podzielone na kilkanaście osób), w nagrodę sam sobie sprawi najpiękniejszy prezent, bo jak Feniks odrodzi się z popiołów, zyskując nowe życie.