Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 30 czerwca 2013

1.205. Poweekendowo

Mało mnie tu w weekend. Wychodzimy z Mężem, wpadamy na obiad albo kawę, rozpakowujemy zakupy i znowu "w miasto" idziemy. Koniec roku szkolnego, więc cała masa różnych atrakcji - występy, pokazy, wystawy, stragany z mydłem i powidłem oraz innymi rzeczami, z których najbardziej zawsze cenię rękodzieło i sztukę ludową - szczególnie jak artyści pokazują jej tajniki na oczach przechodniów.

Obowiązkowa (jak co roku) pajda chleba ze smalcem i ogórkiem kiszonym nie bardzo posłużyła mojemu żołądkowi. W środku nocy miałam okazję zobaczyć jak wygląda z bliska czterdziestoczteroletnia muszla klozetowa. Kibicował mi Mąż i matka, którzy swoimi dobrymi radami w stylu "usiądź na stołku", "klęknij", "wsadź sobie palec do gardła" zamiast pomagać, przeszkadzali.

A dzisiaj dosłownie uciekaliśmy z koncertów, bo po kilku godzinach przebywania na dworze zmarzliśmy prawie na kość i truchtem pomykaliśmy do autobusu. Długi i gruby sweter z kapturem i zamotana chusta na szyi na niewiele się zdały - no ale jak się człowiek ubiera w spódnicę i baleriny, to co się potem dziwić?

Generalnie nie lubię tłumów, tłoku, ścisku, hałasu, smrodu papierosów, które pali cała masa ludzi oraz widoku pijanych osobników płci obojga. To największe minusy takich imprez.

Najbardziej podobały mi się pary w tańcach latynoamerykańskich, radość maluchów z balonów na wietrze i jeżdżenia na zwierzętach na kółkach, a także głaskanie pięknego siwego konia, gdyż odważyłam się zrobić to po raz pierwszy w życiu i byłam zdumiona gładkością jego skóry i wyczuwalnym ciepłem ciała.

sobota, 29 czerwca 2013

1.204. DP

Wiem, że się powtarzam, ale od wielu lat nikt nigdy nie zrobił na mnie takiego wrażenia swoim głosem, osobowością i całokształtem. 

Trzymam kciuki za niego, z całego serca życząc mu spełnienia dalszych marzeń, bo z pewnością ma ich jeszcze sporo.

Dla mnie ten chłopak jest diamentem. Jedną wielką emocją. Szczery do bólu, prawdziwy, ze starą duszą - a to ogromny komplement.

Jego płyta osiągnęła już status platyny (w niecały miesiąc od premiery) i czuję, że na tym jeszcze się nie zakończy.

Prawie kwadrans z Dawidem Podsiadło - cztery utwory z 'Comfort & Happiness'  - tym razem akustycznie - tutaj.

piątek, 28 czerwca 2013

1.203. Krótko

Dwa tygodnie minęły, a ja żadnej książki nie przeczytałam. Tak jakoś się nie składało. Chociaż nie, zdołałam przebrnąć przez kilka stron "Ulissesa" i jeszcze dam mu szansę po niedzieli, ale cudów się nie spodziewam - no chyba, że sama siebie zaskoczę. Kto wie, kto wie...

Z przymrużeniem oka zostawiam pewien link - KLIK, ale może jest w nim i źdźbło prawdy? Pożyjemy, zobaczymy.

czwartek, 27 czerwca 2013

1.202. Z frontu

Ochłodziło się. Co widać, słychać i czuć. Jak dla mnie pogoda genialna. Wreszcie czuję, że mogę oddychać i się przy tym ani nie męczę, ani nie zwalniam tempa, ani się nie pocę. Bomba!

Szłam sobie wczoraj z parasolką w dłoni, w grubym swetrze i chuście zamotanej na szyi. Mijając pobliską szkołę odruchowo spojrzałam na tę roślinę, o którą w weekend pytałam woźnego. Patrzę, a tam kartka z nazwą - "przegorzan". Uśmiechnęłam się na samą myśl, że tamten pan pamiętał. Jakie to miłe i budujące - niby drobnostka, ale przecież życie składa się właśnie z takich chwil. Cudnie.

Wczoraj wieczorem zasiadłam, a właściwie prawie zaległam w pozycji horyzontalnej na fotelu u mojego dentysty. Po kilku nieudanych podejściach (w sumie naliczyłam cztery), które miały jeszcze miejsce od ubiegłego czwartku, wreszcie się udało.

W międzyczasie znalazłam Dyrektorowi Wykonawczemu gabinet, do którego uda się za tydzień - celem usunięcia kamienia i zrobienia przeglądu. Przy okazji będzie królikiem doświadczalnym i przetestuje tamto miejsce, bo nauczona doświadczeniem, wolę mieć plan B - w razie nagłych wypadków.

Była obsuwa, ale przede mną czekała jeszcze jedna kobieta, a za mną kolejna, więc sobie pogawędziłyśmy, pośmiałyśmy się i trochę pomarudziłyśmy, ale naprawdę tylko trochę. Do rozmowy włączył się nawet jakiś pan oczekujący na żonę, która była w gabinecie u ginekologa, a jemu chyba się nudziło.

Kwadrans - tyle czasu potrzebował stomatolog, żeby mnie obsłużyć. Kamień, osad i mały kiretaż. Żadnych ubytków nie stwierdzono, co mnie niezmiernie ucieszyło - szczególnie ze względów finansowych. Uboższa o dwie stówy, ale zadowolona z przebiegu wizyty, wróciłam do domu.

Zdążyłam się przebrać, coś zjeść, odpalić laptop, coś tam poczytać, a kiedy zamierzałam napisać post, ciemność ogarnęła nie tylko mieszkanie rodziców, ale pół osiedla. Internet oczywiście też nie działał. Otwierałam Mężowi drzwi, trzymając świeczkę w dłoni. Chyba była to jakaś większa awaria, bo prąd włączyli dopiero przed północą.

Wracając jeszcze do kwestii leczenia u dentysty - jest ona dla mnie bardzo ważna, gdyż od dziecka obserwowałam swojego ojca, który jako dorosły przecież człowiek nie miał ani pasty, ani szczoteczki i nie mył zębów. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Przed pięćdziesiątką był już szczerbaty. Nigdy nie miał też potrzeby zrobienia sobie sztucznej szczęki. Nie mam pojęcia jak on gryzie, bo bezzębnymi dziąsłami chyba raczej trudno.

Z kolei matka, jak już kiedyś wspominałam, do stomatologa wybiera się wyłącznie w sytuacji kiedy boli ją ząb. Wtedy go zaleczy i pojawia się ponownie w gabinecie przy następnej "bolącej" okazji. Nie ma nawyku sprawdzania raz do roku i usuwania kamienia. I nie chodzi tu o pieniądze, bo oboje rodzice mają spore emerytury.

A teraz moja historia. Od małego panicznie bałam się dentysty. W szkole podstawówce i ogólniaku leczyłam zęby u szkolnej dentystki - obowiązkowo wzywana na lekcji. Strach pozostał, bo i metody były inne. Będąc już na studiach, bardzo sporadycznie odwiedzałam prywatny gabinet - głównie z powodu ogromnego lęku, który wciąż we mnie tkwił. Zdarzało mi się nie dotrzeć do gabinetu albo nawet uciec z poczekalni.

Kiedy od koleżanki (jeszcze większej strachliwej niż ja), z którą razem pracowałam, dowiedziałam się o pewnym dentyście (dokładnie tym, którego pacjentką jestem od tamtej pory), zaryzykowałam i nie żałuję, bo od siedemnastu lat nie wiem co to znaczy bać się stomatologa. Zero stresu, zero nerwów, zero kołatania serca, żołądka podchodzącego do gardła, czy spoconych dłoni.

Na samym początku chodziłam do niego raz w miesiącu i zostawiałam prawie całą pensję. Siadałam, dostawałam znieczulenie i podczas każdej wizyty robił mi jedną ćwiartkę szczęki. Po czterech miesiącach wszystkie zęby były już pięknie wyleczone - kilka kanałowo. Wszystkie wypełnienia są w idealnym stanie i żadne z nich mi nie wypadło, ani się nie wykruszyło.

Ów dentysta unika wyrywania - o ile da się ząb uratować. Jeden jedyny raz dokonał ekstracji u mnie (cztery lata temu), ale tamta siódemka nie rokowała pomyślnie i sam stwierdził, że inwestowanie w leczenie kanałowe w tym konkretnym przypadku nie daje żadnej gwarancji.

Zainwestowałam naprawdę dużo pieniędzy w tamto leczenie, dlatego zawsze i obowiązkowo raz w roku umawiam się na kontrolną wizytę i usuwanie kamienia. Czasem wypadnie coś częściej, ale są to nieliczne i wyjątkowe przypadki.

Mam fioła na punkcie past do zębów, szczoteczek, nici, wykałaczek i płynów do płukania. Robiąc porządki w szafce w łazience, naliczyłam dzisiaj kilkanaście tubek z pastą. Testuję różne, a potem wracam do ulubionych. Żadnych innych kosmetyków nie posiadam w takiej ilości.

Nie mam i nigdy nie będę mieć śnieżnobiałych zębów, bo genetycznie ich szkliwo takie nie jest, ale dbam o nie jak potrafię i jak umiem, bo zależy mi na ich dobrej kondycji. I na moim zdrowiu w całości, gdyż stan zębów przekłada się stan wielu organów i układów.

Próchnica może powodować wiele chorób, jak choćby poważnie uszkadzać układ krążenia, doprowadzając do zapalenia mięśnia sercowego, zawału, ale także być przyczyną bólu zatok, głowy, wrzodów żołądka, jelit; może uszkodzić nerki, czy trzustkę, powodując cukrzycę, jak również powodować problemy ze stawami i reumatyzm - KLIK i KLIK. O nieświeżym oddechu chyba nawet nie muszę wspominać.

środa, 26 czerwca 2013

1.201. Efekt domino

Poszukiwałam wczoraj w sieci pewnych informacji i musiałam trochę "przekopać" jej bogate zasoby. Przez czysty przypadek trafiłam na coś, co sprawiło, że już celowo zaczęłam drążyć temat. Po takiej przysłowiowej nitce do kłębka dotarłam do całej historii, którą chcę się tutaj podzielić.

Piękne kobiety, naprawdę duże pieniądze, nocne kluby, wysoka pozycja zawodowa, seks, szybkie samochody, ogromne domy, rentowne firmy, luksusowe zagraniczne wakacje, czyli przepych i bogactwo - tak w dużym uproszczeniu wygląda życie tych, o których napiszę.

Ponad dwie dekady temu dwoje młodych ludzi stanęło na ślubnym kobiercu. Z tego związku urodził się syn. Oboje mieli własne pasje i pracę, która ich pochłaniała. Każde zajmowało się czym innym, ale byli dość znani w tak zwanym środowisku.

Kilka lat temu tamta para się rozwiodła. Powodem była o wiele młodsza kobieta, która zawróciła w głowie mężczyźnie, przeżywającemu kryzys wieku średniego. Udało się jej rozbić małżeństwo. Była już żona została sama z dzieckiem i musiała wyprowadzić się z ogromnego i luksusowego domu, którego właścicielem był jej eksmąż.

Z nowego związku urodził się syn, a jego rodzice niebawem wzięli ślub cywilny. Nowa żona wprowadziła się do domu męża. Niedługo potem na świat przyszła córka. Do tego momentu historię tę znałam z opowiadań, a tego, o czym napiszę poniżej dowiedziałam się wczoraj.

Nowa żona mężczyzny, zanim nią została, była związana z kimś innym. Rozstała się z nim jednak. On ułożył sobie życie dopiero kilka lat po jej ślubie. Żona i córeczka były jego szczęściem. Do chwili, kiedy była narzeczona zaczęła się nudzić z dwa razy od niej starszym mężem i przypomniała sobie o swojej dawnej miłości.

Po raz drugi udało się jej omotać cudzego męża i skutecznie doprowadzić do rozpadu tamtego małżeństwa. Wyprowadziła się z domu i zamieszkała z kochankiem, który zostawił dla niej żonę i małe dziecko. Rok temu para wzięła ślub cywilny.

Jedyną osobą, którą znam osobiście (ale nie na tyle blisko, by móc z nim o tym porozmawiać) spośród całej piątki dorosłych jej bohaterów jest ten, od którego wszystko się zaczęło, czyli mężczyzna nazwijmy go numer jeden, który został sam - bez obu żon, bez trójki dzieci, wciąż w tym samym pięknym domu. Jak znam jego styl życia, jeśli nie już, na pewno niebawem wprowadzi się do niego nowa kobieta.

Pewne miejsca i środowiska rządzą się swoimi prawami. A jak się mieszka na prowincji, ten krąg jeszcze bardziej się zmniejsza. Tak zwana śmietanka towarzyska, czy możni tego miasteczka bardzo dobrze się znają i niejednokrotnie są na siebie skazani, więc ich spotkania mogą być nieuniknione, ale z racji na pełnione funkcje i pracę, nieraz wręcz obowiązkowe.

"Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe" - chcę, czy nie chcę, ale właśnie te słowa same mi się cisną na usta. Daleka jestem od oceniania, czy tym bardziej - osądzania dorosłych ludzi, bo nie znam ani kontekstu, ani konkretów, ani motywów, ani - co najważniejsze - ich samych, poza wspomnianym wyżej jednym mężczyzną.

Najbardziej żal mi całej piątki dzieci, bo to najpewniej one odczuły, odczuwają i będą odczuwać skutki decyzji swoich rodziców. No i wciąż nie wiadomo czy owe patchworkowe rodziny są tymi ostatecznymi, bo - być może - historia potoczy się jeszcze dalej.


poniedziałek, 24 czerwca 2013

1.199. Okoliczności i wybory

Naczytałam się dzisiaj takich rzeczy, że aż mi się pisać nie chce. Najpierw, w trzynastu punktach, co zawiera dekalog ruchu pro-ana, promującego anoreksję jako styl życia. Nawet nie będę nic linkować, bo włos się jeży na głowie, a ja tym bardziej daleka jestem od propagowania czegoś, co jest uznawane za chorobę psychiczną.

Jak już jestem przy temacie chudości, żeby nie powiedzieć szkieletomanii... Kolejny tekst i kolejne nowinki w temacie zdesperowanych, chcących stracić zbędne kilogramy. Można sobie połknąć na przykład tabletki z jajami tasiemca albo substancję uważaną za broń chemiczną - także w pastylkach. Czyli mrożące krew w żyłach opowieści z cyklu co zrobi kobieta, żeby ważyć mniej. Co zrobi? Wszystko.

A potem jeszcze inne treści - tym razem o tych, które za wszelką cenę (i obsesyjnie wręcz) walczą o macierzyństwo, podporządkowując temu całe swoje życie, ryzykując rozpad związku, utratę pracy, ogromne długi na jeszcze jedną próbę.

Poczucie własnej wartości. Odbija się czkawką. Powraca jak bumerang. To właśnie jego brak może powodować uzależnienia. "Gdybym tylko była chudsza, byłabym szczęśliwa". "Macierzyństwo - oto czego brakuje mi do pełni szczęścia".

Czy aby na pewno? Rzadko kto sam, uczciwie, będzie szczery wobec siebie. A profesjonalna terapia? Po co? "Przecież ja tylko chcę schudnąć". "Ja tylko chcę mieć dziecko". Tylko? A co jeśli twoja waga wciąż nie będzie cię satysfakcjonować? A co jeśli nigdy nie zostaniesz biologiczną mamą?


1.198. Pamięć woźnego

W weekend spotkała mnie pewna sytuacja, która spowodowała, że przez długą chwilę nie mogłam przestać się uśmiechać.

Szliśmy sobie z Mężem, a ja - jak zwykle - oglądałam rośliny, czyli gdzie i co zakwitło od ubiegłego tygodnia. Mam takie jedno miejsce, przy budynku pobliskiej szkoły, przy którym praktycznie co weekend się zatrzymuję i uwieczniam różne nowości botaniczne.

Jak jest bardzo gorąco i słońce świeci ostro, nie biorę aparatu, bo zdjęcia wychodzą prześwietlone, a i mnie oczy bolą. Poza tym, od kilku dni non stop chodzę w spódnicy (!), a że jest ona dość długa i szeroka, nie ułatwia różnych wygibasów podczas pstrykania fotek.

No i właśnie ani wczoraj, ani przedwczoraj nie miałam ze sobą cyfrówki, co nie przeszkodziło mi podziwiać kwiaty. Patrzyłam na taki jeden, któremu już zrobiłam zdjęcie chyba rok temu, ale nie miałam bladego pojęcia co to jest. 

Staliśmy tak z Mężem i się zastanawialiśmy, kiedy podszedł do nas pan (chyba woźny ze szkoły, bo miotłę miał). Zaczęliśmy sobie gawędzić i okazało się, że ów mężczyzna zaskoczył mnie znajomością tematu. Nie w kontekście tamtej rośliny, ale mojej fotograficznej pasji.

Dowiedziałam się od niego jakie kwiaty uwieczniałam na fotkach. Wyglądało to mniej więcej tak:

- Widziałem z okna jak robiła pani zdjęcia konwaliom.
- Te niebieskie też pani już ma.
- Tamte kolorowe także.

Na odchodne pan obiecał nam, że spyta panią od biologii jak nazywa się roślina, której nazwy nie znamy. I jak się tu nie uśmiechać?

niedziela, 23 czerwca 2013

1.197. Życzenia

Żeby przestał nienawidzić, a zaczął kochać siebie - tego życzę dzisiaj swojemu ojcu - tutaj, na blogu.

sobota, 22 czerwca 2013

1.196. Chodź szybciej...

Upał jest, więc zamiast tradycyjnie przed południem, poszliśmy na większe zakupy spożywcze po obiedzie. I to był naprawdę bardzo dobry pomysł, który przy takiej temperaturze będziemy powtarzać co tydzień. W galerii handlowej o wiele mniej ludzi, klimatyzacja działa i nie trzeba się spieszyć, bo głód doskwiera.

Zaobserwowałam pozytywną rzecz, a mianowicie fakt, iż sporo młodych dziewczyn oraz kobiet eksponuje blade nogi i ramiona. Super, bo tyle się mówi i pisze o szkodliwości nadmiernego opalania i raku skóry, czyli czerniaku złośliwym, a na ulicach jednak nie brakuje spieczonych skwarek-solarek i spalonych frytek. Dlatego świetnie mi się patrzyło na te wszystkie "córki młynarzy", do których i ja przynależę.

Wracaliśmy z siatami - Mąż dwie cięższe, a ja lżejsze rzeczy. Każde z nas miało zajęte obie ręce. Jesteśmy już na osiedlu, a Dyrektor Wykonawczy zadaje mi to swoje magiczne pytanie: "chodzi mi coś po głowie?" Łaził jakiś owad mały, to go strzepnęłam.

Idę wolno, bo zasuwam jak mała lokomotywka tylko wtedy, kiedy nie jest mi gorąco. Upał pozbawia mnie siły i sprawia, że drastycznie zwalniam i wlokę się w ogonie. Mąż maszeruje przede mną. Proszę go, żeby zwolnił, bo nie daję rady. W odpowiedzi słyszę: "chodź szybciej, bo mnie komar goni".

Tak mnie to zdanie rozbawiło, że szłam i śmiałam się do rozpuku, powtarzając je na głos. Dyrektor Wykonawczy wydziela strasznie dużo ciepła i wszelkie owady za nim wprost przepadają. W sumie bezpiecznie się z nim idzie, bo cała chmara leci za nim. Tak jak dzisiaj. 

Wracając do tego rozbrajającego zdania Męża - goniła go chyba cała siódemka komarów, bo dokładnie tyle świeżutkich śladów po ukąszeniu naliczył po powrocie do domu na swoim ciele. A mnie żaden nawet nie ruszył.

piątek, 21 czerwca 2013

1.195. Sposoby na upał

Obserwuję w sobie zmiany. W podejściu do wielu kwestii. Ta, obecnie najbardziej na topie, dotyczy panujących upałów, których - jak powszechnie wiadomo - nienawidzę, bo wtedy właśnie najgorzej się czuję - i psychicznie, i fizycznie.

Rok temu narzekałam, marudziłam i byłam nieznośna. Teraz już nie. Bo czy moje utyskiwanie obniży temperaturę panującą w mieszkaniu i na dworze? Oczywiście, że nie. Czy w czymkolwiek ułatwi mi przetrwanie tego czasu? Oczywiście, że nie.

Ze stoickim spokojem przyjmuję więc lejący się z nieba żar. I zauważyłam jedno - jak jestem spokojna, to i mniej mi on doskwiera niż przed rokiem. Złość na pogodę (tak, kiedyś byłam zła właśnie na pogodę, bo przecież na wszystko można się złościć) podnosi ciśnienie, a wtedy jest mi jeszcze bardziej gorąco i silniej się pocę.

Radzę sobie jak umiem i jak potrafię. Dbam o siebie. Organizm sam domaga się tego, co dla niego najlepsze. Ciało również walczy o swoje. Krótka, satynowa koszulka i bielizna - tyle na siebie zakładam jak jestem w domu. Nawet stopy mam bose, co jest ewenementem i dowodem na to, że musi być naprawdę upalnie. Bawełniane ubrania mnie grzeją, nie chłodzą, więc ich unikam - przynajmniej w mieszkaniu. Zasuwam zasłony, żeby słońce nie nagrzewało niczego, co jest w pokoju. Otwieram okno. Czasem korzystam z wiatraczka, który niedawno dostałam od Męża.

Dyrektor Wykonawczy dba o to, by w zamrażalniku był zawsze lód do schładzania wody. Byle nie za dużo, bo picie zimnego nie jest zdrowe - ogromna różnica temperatur może spowodować ból gardła. Kilka tygodni temu Głos Rozsądku pomógł wybrać mi słomkowy kapelusz na głowę, żebym mogła ją chronić od słońca jak tylko wyjdę na zewnątrz.

Nie jem słodyczy, bo nawet nie mam na nie żadnej, ale to żadnej ochoty. Jedynie lody, lecz tylko w weekend.  Na śniadanie kubek jogurtu naturalnego z płatkami owsianymi, ziarnami słonecznika i suszoną żurawiną. Zielona herbata. Bardzo dużo niegazowanej wody mineralnej. Sok pomarańczowy i marchwiowy - naturalny, bez cukru. Świeże pomidory i ogórki. Truskawki. Schłodzony w lodówce arbuz.

Od dwóch dni nie jem nawet chleba, bo jest za suchy na tę pogodę. Od kilku tygodni nie używam w ogóle masła, ani margaryny do smarowania pieczywa - jak już się na nie skuszę. Na obiad zrobiliśmy dzisiaj sałatkę - porwana na kawałki sałata lodowa, pokrojone pomidory, zielone i czarne oliwki, ser feta i grzanki posypane ziołami i skropione oliwą z oliwek. Piję mniej kawy, bo też mi "nie wchodzi" w taką pogodę.

Plastry mozzarelli przekładanej pomidorami, oprószone bazylią - tak będzie wyglądać moja dzisiejsza kolacja. Plus zielona herbata. Właśnie idę sobie to wszystko przygotować.

1.194. Nici

Czekałam dzisiaj "pod telefonem", a i tak nic z tego nie wyszło. Kolejna próba ustalenia nowego terminu wizyty będzie miała miejsce dopiero po niedzieli. W tak zwanym międzyczasie robię jednak rekonesans w gabinetach dentystycznych, bo coś mi się wydaje, że mój dotychczasowy stomatolog ma jakiś problem - i to dość poważny, bo chyba związany z alkoholem. Takie mamy razem z Mężem przypuszczenia, ale żadnej pewności, więc nic nie mówię.

Nigdy, ale to przenigdy w ciągu siedemnastu lat znajomości z panem doktorem nie zdarzały się takie rzeczy jak teraz. Owszem, prawie zawsze była obsuwa czasowa - czasem nawet dwugodzinna, ale to akurat mogę bardzo prosto wytłumaczyć - jak już ktoś siadał na fotel i decydował się na leczenie, dentysta (jak się oczywiście dało) robił tyle, na ile było finansowo stać pacjenta. A to trwać mogło dłużej niż standardowy czas przewidziany na jedną osobę. Nie przypominam sobie jednak sytuacji odwoływania umówionej wizyty - a już tym bardziej trzykrotnie w ciągu dwóch dni.

Nic to. Poczekam cierpliwie. Mam nadzieję, że w końcu uda mi się jednak spotkać z moim stomatologiem i pozytywnie załatwić sprawę. Nie wiem natomiast co z Mężem, bo on jest strasznie wkurzony tym, co mnie spotkało i w przeciwieństwie do mnie nie dysponuje zbyt dużą ilością wolnego, żeby sobie tak żyć w niepewności i zawieszeniu co do ewentualnego terminu wizyty. Dlatego wspomniany wyżej rekonesans i - być może - zmiana pana w białym fartuchu.

Ale najlepiej było dzisiaj rano, kiedy to matka stwierdziła, że też musi się umówić do dentysty. Żeby była jasność - ona także jest pacjentką tego samego lekarza, co ja i Dyrektor Wykonawczy. Może więc być wesoło, chociaż w jej przypadku nieszczególnie, bo ząb podobno boli ją już od kilku dni, a rodzicielka siada na fotel tylko w sytuacjach wyjątkowych, czyli jak wytrzymać nie może, a prochy nie działają. Od prewencji się uchyla. Nie to, co ja i Mąż. My wolimy zapobiegać niż leczyć. Wychodzi o wiele taniej.

Póki co, temat stomatologiczny odwieszam na kołek, bo już mi się nie chce o nim więcej pisać. Chętniej podzielę się wrażeniami jak już będę po wizycie.

czwartek, 20 czerwca 2013

1.193. Żar

Nieźle jest. Wilgotność na zewnątrz spadła poniżej 10 %, bo jej wskaźnik odmówił już dalszej współpracy. Temperatury - sami widzicie...

1.192. Pięta

Na świeżo, tak a propos dzisiejszej sytuacji z przekładaną wizytą u stomatologa, która - nawiasem mówiąc - jest świetną inspiracją do poniższej notki.

Zadzwoniłam do Męża i powiedziałam mu co i jak. Usłyszałam westchnięcie i słowa: "wkurza mnie to". A mnie nie. Już nie. Coś za coś. Zależy mi na tej wizycie, więc poczekam. Nie jestem na prochach przeciwbólowych, nie ma pośpiechu. Dzień w tą, czy w tamtą mnie nie zbawi. Luz.

Asystentka "świeci oczami" przed ludźmi. Za lekarza, który informuje ją, że go nie będzie. Jej obowiązkiem jest przełożyć wszystkie wizyty i gdzieś (tylko gdzie?) "wcisnąć" oczekujących, którymi w większości są stali, wieloletni pacjenci. Swoją złość wyładowują na niej, czyli na osobie, przekazującej złe nowiny. Klasyka gatunku.

Kiedyś byłabym jednym z takich "pieniaczy". No bo jak to - płacę za prywatną wizytę, to wymagam - już, teraz, natychmiast. Nie, nie tak. Zupełnie nie tak. Znam mojego lekarza. Wiem jaki jest. Godzę się na jego warunki. Idę na ustępstwa sama ze sobą. W imię zadowolenia ze stanu swoich zębów. Proste.

Zawsze mogę się obrazić. Zawsze mogę tupnąć nóżką, trzasnąć drzwiami, walnąć słuchawką, zbluzgać Bogu ducha winna asystentkę. Wszystko mogę. Ale nie chcę. Bo jestem w stanie przewidzieć konsekwencje swojego zachowania. Zostanę bez świetnego stomatologa, spalę za sobą most. Czy mi się to opłaca? Raczej nie. Na pewno nie.

Sytuacja z dentystą to tylko przykład. Jeden z wielu. Obrazić się można na wszystkich, o wszystko, za wszystko i z powodu wszystkiego. Wkurzyć także. Bo pani w sklepie krzywo się na mnie spojrzała, bo inna pomyliła się i wydała za mało reszty, bo kierowca mnie nie przepuścił na pasach, bo autobus przyjechał za wcześnie, bo zobaczyłam kobietę w ciąży, bo zupa była za słona... Taką litanię można ciągnąć w nieskończoność.

Życzliwość wobec drugiego człowieka; wdzięczność za to, co mam; autentyczna radość z czyichś sukcesów; bycie sobą; zaprzestanie porównywania się z innymi; docenianie każdej chwili; doszukiwanie się plusów we wszystkim, co mnie spotyka - tak staram się żyć. I czuję się cudownie!


1.191. Czekanie

Dostać się do mojego dentysty graniczy z cudem, ogromną cierpliwością i długim oczekiwaniem na termin. Kilka tygodni temu udało mi się wreszcie dodzwonić do gabinetu, co też łatwe nie jest. Dziś jest ten dzień! Byłam umówiona przed południem, ale tuż po siódmej rano dzwoniła do mnie asystentka stomatologa, przekładając wizytę na późne popołudnie. Jeszcze przed samym wyjściem z domu mam się z nią skontaktować, żeby potwierdzić, czy aby na pewno zostanę dzisiaj przyjęta.

Już dawno poszukałabym sobie kogoś innego, gdyż dentystów jest sporo, ale komu tu zaufać? Mojego lekarza znam od lat siedemnastu (!), bo tyle czasu leczę u niego swoje zęby. Jestem mu wierna jak pies i nigdy dla nikogo innego go nie zdradziłam. Nawet będąc w Anglii, rezerwowałam sobie bilety lotnicze na termin, który pokrywał się z datą wizyty. Poza tym, co najważniejsze - ów stomatolog jest naprawdę świetny w tym, co robi. Nie zdarzyło mi się jeszcze, by wypadła mi jakakolwiek plomba - nawet ta sprzed kilkunastu lat. No i ma sterylnie czyste narzędzia, więc nie muszę się obawiać, że mnie czymś zarazi.

Generalnie odwiedzam tamten gabinet raz w roku - no chyba, że coś się wydarzy po drodze, czyli zaboli i nie przestanie. Ostatnio siedziałam na fotelu dentystycznym przed wyjazdem nad morze w ubiegłym roku, więc czas najwyższy na przegląd i pozbycie się kamienia. Mam nadzieję, że nie pojawiły się żadne ubytki, bo to oznacza dodatkowe koszty. A przecież następny w kolejności do odwiedzenia gabinetu jest Mąż.

Siedzę i czekam jak na szpilkach - przyjmie, nie przyjmie, przyjmie, nie przyjmie...

No i jednak nici z dzisiejszej wizyty - przed chwilą dzwoniła asystentka pana doktora. Może jutro się uda? Rano mam być "pod telefonem".

środa, 19 czerwca 2013

1.190. Archeologia

Lubię wiedzieć. Wiedza daje mi świadomość. Świadomość pozwala na odwagę. Odwaga prowadzi do działania. Działanie przynosi akceptację. Akceptacja rodzi spokój. Taką drogą przeprowadzam zdobyte informacje. Po nitce do kłębka.

Lubię być odpowiedzialną za siebie. Nie w kontekście władzy, panowania, kontrolowania i perfekcjonizmu, lecz pod kątem poznawania własnych możliwości oraz ich wykorzystania. Okazuje się, że mogę i chcę się zmieniać.

Nie po to, by komuś innemu, czy samej sobie coś udowodnić. Nie po to, by na coś od kogoś zasłużyć. Nie, to nie tak. Już od jakiegoś czasu nie tak. Mogę, chcę i idę swoją własną drogą, robiąc postój lub zbaczając z niej kiedy JA mam na to ochotę.

Jest całe mnóstwo rzeczy, których nie pojmuję, mając nadzieję, że może pewnego dnia jakiś trybik zaskoczy, a do mnie wreszcie dotrze to, co do tej pory stawiało opór.

Podejrzewam, że jest we mnie jakiś obszar, do którego dostęp został zaszyfrowany. Szczególnie w kwestiach technicznych (tych przyziemnych i bardziej skomplikowanych), ale nie tylko. Takie ograniczenie w głowie. W wyobraźni.

Pamiętam jak Mąż złamał hasło kiedy udało mu się sprawić, że zrozumiałam na czym polega defragmentacja dysku. Wystarczyło, że porównał ten proces do porządków, jakie robię w szufladach i pawlaczach.

Zagadnienia związane z fizyką, czy chemią pojmę pod warunkiem, że połączę je z obrazem, dziejącym się na moich oczach doświadczeniem, jakimś  wizualnie namacalnym procesem, który zaobserwuję. Tak, muszę to widzieć. Zdecydowanie.

Czasem się gubię w ilości szczegółów, zwłaszcza tych formułowanych fachowym i specjalistycznym słownictwem. Wtedy potrzebuję tłumacza - z tamtego języka na mój własny.

Lubię odkrywać siebie w sobie. Coś na kształt odpowiedzi na pytanie z gatunku: "ile Karioki jest w Karioce?" Lubię też obserwować innych - nie tylko  na nich patrzeć, ale przede wszystkim słuchać tego co, jak i o czym mówią. To jest naprawdę fascynujące zajęcie.

Czytam. Naprawdę dużo. O wiele więcej niż o tym tu wspominam. Nieodmiennie frapuje mnie psychika człowieka. I to czemu jest jaki jest. Dlaczego, skąd, po co, kiedy, jak, gdzie... Szukam, drążę, wygrzebuję.

Przyglądam się sobie. Nie, nie ciału, lecz duszy. I raz po raz odkrywam coś, o istnieniu czegoś nie miałam pojęcia, a co tkwiło we mnie od zawsze. Czuję się wtedy jak archeolog, który właśnie dokopał się do jakiegoś skarbu.

Przyglądam się swoim emocjom i uczuciom. Szczególnie tym trudnym. Zastanawiam się skąd się biorą i dlaczego je odczuwam akurat w tym momencie. Pozwalam im swobodnie przepływać przez siebie. Potem je oswajam. Aż w końcu mogę je przekuć w coś dobrego i pozytywnego.

Lubię to uczucie olśnienia, jakie mi wtedy towarzyszy. Zupełnie jak w bajce o pomysłowym Dobromirze. Nagle wszystko staje się jasne, proste i łatwe. Wiem co mam robić albo wręcz przeciwnie - czego nie robić.


1.189. Można

Wymęczyłam lekturę tej książki. Dosłownie. Bywały momenty, że miałam serdecznie dość czytania wciąż tego samego. No bo ile można? Oj można, można. Całe życie można.

O braku poczucia własnej wartości pisałam tu niejednokrotnie. I pewnie jeszcze nie raz napiszę. Jak nie bezpośrednio, to pośrednio. To klucz pasujący do wielu drzwi. Tylko najpierw trzeba otworzyć nim drzwi do własnego serca i duszy. Potem stanie się jak wytrych, pasujący do każdych innych.

Ileż takich osób jak bohaterka tamtej książki spotkałam już na swojej drodze, słysząc kolejne wywody, które nie zmieniały nic. Kompletnie nic. Masło maślane. Flaki z olejem. Dni, tygodnie, miesiące, a czasem i lata mijały, a problemy wciąż te same.

Przed oczami przewijały mi się różne osoby, sytuacje, rozmowy, tłumaczenie, doradzanie, podpowiadanie, słuchanie, bycie. Bo byłam i słuchałam, ale w końcu mówiłam sobie: "dość!" Nawet moja cierpliwość miała granice.

Mam uczulenie na wszelkiego rodzaju bluszcze, próbujące mnie opleść, a może i udusić. Wystarczy już pijawek, które chcą się na mnie pożywić. Dość wampirów energetycznych, chcących wyssać ze mnie MOJĄ siłę. Odcinam się bez żalu i wyrzutów sumienia jeśli widzę, że drugiej stronie potrzebny jest ktoś, kto będzie dla niej rodzajem emocjonalnego worka treningowego.

Utrzymywanie na siłę i wbrew sobie chorych, toksycznych i zatruwających myśli znajomości nie jest tym, czego chcę, czego oczekuję i czego pragnę. Po stokroć wolę iść SAMA, z jasnym umysłem, wiarą w siebie, optymizmem i radością w wysokie góry, niż dać się zepchnąć w przepaść przez ludzi, którzy chcą się na mnie uwiesić, żebym ich ciągnęła jak kulę u nogi.

Można ze swoim życiem zrobić wszystko. Dosłownie wszystko. Można się użalać, narzekać i cierpieć. Można walczyć i pracować nad sobą. Można zakłamywać rzeczywistość. Można żyć w prawdzie. Można się bardzo nienawidzić. Można się jeszcze bardziej kochać. 

Twoje życie. Twój wybór.


wtorek, 18 czerwca 2013

1.188. Mentalność

Jak obiecałam, tak wracam, bo chciałam się odnieść do filmu, który podlinkowałam tutaj. Oglądałam go razem z Mężem, który (o czym kilkakrotnie pisałam na blogu) pochodzi ze wsi, takiej prawdziwej i nawet bardzo podobnej do tej, przedstawionej w "Czekając na sobotę".

Zderzenie dwóch światów, czyli miasta, w którym urodziłam się i wychowałam ja ze wsią - miejscem, w którym dorastał Dyrektor Wykonawczy. Do szkoły podstawowej chadzał na piechotę kilka kilometrów. Do szkoły średniej wyjechał do większej wsi, gdzie przez cztery lata nauki przebywał w internacie. Po maturze rozpoczął pracę (i jednocześnie studia zaoczne) w mieście.

Wracając do filmu. Na pierwszy rzut oka jego bohaterowie mogą sprawiać wrażenie jakby byli z innej planety - nie potrafią się poprawnie wysłowić, nie grzeszą wiedzą (ponoć dorosły człowiek ma 36 zębów, a raka najlepiej jest systematycznie zalewać wódką), ani inteligencją, nie czytają książek, nie pracują albo pracują na czarno, a ich jedynymi rozrywkami jest codzienne przesiadywanie na przystanku, samochodowe popisy "kaskaderskie" oraz sobotnia dyskoteka w "klubie". No i oczywiście alkohol - nie jakieś tam wino za grosze, ale piwo lub wódka.

Uważają się za lepszych od zwykłych żuli pociągających taniego mózgotrzepa, marzą o założeniu szczęśliwej rodziny (z porządną dziewczyną, a nie ze "szmatą", która co sobotę ląduje w innym samochodzie, z innym facetem, uprawiając przypadkowy seks), gromadce dzieci i pracy, żeby mogli sobie coś kupić. Plusy potrafią odnaleźć nawet w kalectwie kogoś bliskiego, kto dzięki wypadkowi dostaje rentę, z której żyje cała rodzina, a także w błogosławieństwie, jakim jest wspomniany już "klub", w którym co sobotę odbywają się dyskoteki.

Poznajemy motywację zarabiania "tańcem erotycznym" jednej z kobiet występujących na "scenie" owego przybytku, która dość chętnie przed kamerą opowiada o swojej sytuacji życiowej i marzeniach oraz planach na przyszłość. Ona także uważa się za lepszą, bo zamiast być jedną z wielu w tłumie jest tą wybraną, na której skupiają się oczy (i nie tylko) wszystkich imprezowiczów.

Ktoś obejrzy i powie "dno i  metr mułu" albo "żenada", a może posypią się jeszcze gorsze epitety. Bo faktycznie pierwsze wrażenia i odczucia takie są. Jednakże, istnieje też drugie dno tamtego filmu. Przynajmniej i ja, i Mąż do niego dotarliśmy.

Jedynym ograniczeniem fizycznym dla bohaterów "Czekając na sobotę" jest miejsce ich zamieszkania, czyli wieś. Ale tak naprawdę czym ich sposób myślenia i postrzegania świata, ludzi, czy rzeczywistości różni się od sposobu myślenia, postrzegania świata, ludzi, czy rzeczywistości mieszkańców miast?

Mieszkam w blokowisku. Towarzystwo różne. Sporo patologii, która nie potrafi się poprawnie wysłowić, ani zachować; nie grzeszy ani wiedzą, ani inteligencją; nie czyta książek; nie pracuje albo pracuje na czarno, a jej jedyną rozrywką jest codzienne przesiadywanie na ławce przed blokiem, pod śmietnikiem albo w zaparkowanym samochodzie. No i oczywiście alkohol - przeważnie piwo, sądząc po ilości puszek leżących w trawie każdego ranka.

Ograniczeniem mieszkańców wsi jest ilość - ludzi, możliwości zatrudnienia, obszaru, dyskotek, sklepów, alkoholu, pieniędzy. W mieście jest więcej ludzi, możliwości zatrudnienia, obszaru, dyskotek, sklepów, alkoholu, pieniędzy. Jednak w obu przypadkach mentalność niektórych osób pozostaje wciąż taka sama. 

Nuda, którą trzeba zabić. Podwójna katolicka moralność. Hipokryzja, obłuda i zakłamanie. Oczekiwanie na sobotę, żeby się zresetować. Dyskoteki, kluby, puby, domówki, melanże. Lejący się strumieniami alkohol. Narkotyki. Przypadkowy seks w przypadkowym miejscu z przypadkową osobą. Ustawki, podczas których można wyładować nadmiar nagromadzonej agresji. Nocne wyścigi samochodowe. Pieniądze, za które można sobie coś kupić i być kimś. 

Tylko że w mieście, po imprezie nie da się bezkarnie i bezpiecznie przespać do rana w rowie. Na wsi, przynajmniej pod tym względem, jest o niebo lepiej.


1.187. O Mężu

Pamięć już nie ta i szwankuje, bo niektóre rzeczy mi umykają. Czasem nawet słów brakuje, żeby coś nazwać. Mąż twierdzi, że to na skutek przeładowania informacyjnego i przegrzania połączeń neuronowych w mojej głowie. Bardzo dużo czytam, ale czy Dyrektor Wykonawczy podąża właściwym tropem? Nie wiem i - póki co - mam to w nosie.

Poranne rytuały budzeniowe już kiedyś chyba (?) poruszałam. Jak śpię, to tym bardziej wielu rzeczy nie rejestruję. A ponoć wystawiam stopy i "pedałuję" jakbym samochód prowadziła - tak zeznaje Głos Rozsądku, który jak spać nie może, obserwuje mnie. Tylko że ja nawet prawa jazdy nie mam i zielonego pojęcia jak się siedzi za kierownicą.

Najpierw, jak chciał mnie obudzić, poklepywał mnie (przeważnie po ramieniu albo łopatce, bo wystają), co ja odbierałam (na wpół śpiąca) jako pukanie i mamrotałam do Męża: "a co ja drzwi jestem, żeby we mnie pukać?" Potem wziął się na sposób i zaczął na mnie dmuchać, więc ja znowu swoje: "a co ja zupa jestem, żeby na mnie dmuchać?" A Dyrektor Wykonawczy miał radochę.

Teraz mnie całuje - w to, co wystaje spod kołdry. Najpierw nic nie czuję, bo śpię, ale potem jakoś się budzę. Dzisiaj już miałam Głos Rozsądku ochrzanić, że mnie w nocy budzi (o tym, że lunatykuje na 100 % już kiedyś pisałam), bo ciemno za oknem, ale okazało się, że jest ósma rano, a na dworze granatowe niebo. Burza zerwała się w momencie, a za chwilę piorun huknął jak się patrzy. No i deszcz plus wiatr. Bomba jak dla mnie.

Zjedliśmy śniadanie i poszliśmy razem po zakupy. Świeże, duże i czerwone pomidory, sałata lodowa, ser feta (jutro zrobimy sobie sałatkę grecką), pyszna wędlina, chleb orkiszowy i ciasto drożdżowe dla Męża, bo on łasuch jest przecież. Ja już niekoniecznie - przynajmniej nie w kwestii wypieków - no chyba że serniczek bez spodu i bakalii, to nie pogardzę.

Jak już przy jedzeniu jestem to się pochwalę sukcesem swoim - od kilku tygodni nie jem czekolady, ani batoników. Nic czekoladowego. I wcale mnie nie ciągnie, a to ogromny postęp. Nie kupuję i nie mam żadnego zapasu na czarną godzinę. W weekend jem tylko dwa lody - rożki waniliowo-truskawkowe.

Wreszcie udało mi się kupić Dyrektorowi Wykonawczemu kolorowe T-shirty u mieszanego małżeństwa - on Turek, ona Bułgarka. Bardzo fajni ludzie - sympatyczni i dobrze mówią po polsku, trudniący się handlem stolikowym na bazarze. O marudzeniu Męża nie wspomnę, bo jeśli chodzi o kwestię ubraniowo-obuwniczą podejrzewam, że grymasi gorzej niż niejedna kobieta, a już na pewno o wiele bardziej niż ja.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

1.186. Książka i film

Pięć dni - oczywiście nie w całości - tyle potrzebowałam na przeczytanie "Atlasu Chmur". Chyba jako jedna z nielicznych osób oddam książkę do biblioteki na trzy tygodnie przed terminem, co zapewne ucieszy czekających na nią w kolejce.

W sobotę Mąż odebrał dla mnie "Ulissesa". Kobieta, po rzuceniu okiem na tytuł powiedziała: "życzę powodzenia w czytaniu". Kto zna tę pozycję Joyce'a, ten wie o co chodzi. Bynajmniej nie o grubość cegły - ponad dziewięćset stron, lecz o skondensowanie treści. Dam radę, czy zostanę pokonana? To się jeszcze okaże.

Póki co, na pierwszy ogień biorę "W dżungli niepewności" Beaty Pawlikowskiej. Większych problemów nie przewiduję, obliczając ją maksymalnie na dwa do trzech dni.

W weekend obejrzeliśmy z Dyrektorem Wykonawczym pewien film autorstwa tej samej pary, która zrealizowała swojego czasu serial pod tytułem "Ballada o lekkim zabarwieniu erotycznym". 

Zostawiam Was z linkiem, a dopiero potem się do niego odniosę, żebyście mieli możliwość wcześniejszego zapoznania się z tematem.


niedziela, 16 czerwca 2013

1.185. Bareizmy XXI wieku

Poświęciliśmy się wczoraj z Mężem i poszliśmy w dwa miejsca, które kiedyś, w ubiegłym wieku, wyglądały lepiej niż obecnie. Szumnie nazywane dworcami - PKP oraz PKS. Oczywiście celem było osobiste zasięgnięcie informacji na temat pociągów i autobusów. Nad morze albo w góry.

Ktoś powie, że mogliśmy zadzwonić. Tak, na pewno. Dwa razy w rynnę, trzy razy w parapet. Może ktoś by usłyszał, ale i tak nasze pytania pozostałyby bez odpowiedzi. Jak się okazało, straciliśmy tylko kilka godzin, przeszliśmy kilka kilometrów i wróciliśmy z tym samym, co znalazłam w sieci, czyli prawie z niczym.

Na "dworcu" PKP nie ma okienka informacji. Żeby się czegokolwiek dowiedzieć, trzeba stanąć w najzwyklejszej kolejce do kasy, blokując w ten sposób tych, którzy chcą kupić bilet, bo kasa jest jedna. Stanął Mąż, bo ja porywcza jestem, więc wolałam się ewakuować.

I co? I jajco. Obecny rozkład jazdy pociągów ważny jest do 1 września, więc pani nie wie jak będą kursować od drugiego, a wtedy planujemy wyjazd. No to sobie możemy czekać i żyć w zawieszeniu i niewiedzy. Jak nic nie wiedzieliśmy, tak nic nie wiemy.

Na "dworcu" PKS informacja jest, a jakże. Siedział tam jakiś pan w ubraniu roboczym. Jednym palcem jednej ręki wstukiwał trasę. Pomagała mu wiekowa niewiasta, wyglądem zewnętrznym przypominająca panią z masarni z lat siedemdziesiątych. Pan mnie rozbroił, bo stwierdził, że nie wie czy autobus nas zabierze (jest to jedyny kurs na dobę, na dodatek w samym środku nocy), gdyż w naszym grajdołku zatrzymuje się przelotem, a biletów w przedsprzedaży kupić nie możemy, a jedynie u kierowcy - o ile będą wolne miejsca. Dał nam za to numer telefonu na dworzec do miasta, z którego ów pojazd wyjeżdża. Tyle to ja sobie mogłam znaleźć w sieci.

Oczami wyobraźni widziałam nas zamawiających taksówkę, żeby bezpiecznie dojechać na "dworzec", a potem stojących z walizkami i innymi klamotami, całujących klamkę, bo autobus ma komplet, a my możemy sobie wracać do domu, tracąc nerwy, czas i pieniądze na taryfę w dwie strony oraz wpłaconą wcześniej zaliczkę na poczet noclegów.

Dzisiaj rano Mąż zadzwonił pod wskazany numer, który okazał się być niewłaściwym, ale otrzymał już ten konkretny do rezerwacji. Tam bardzo miła (!) poinformowała Dyrektora Wykonawczego, że możemy sobie zarezerwować bilety telefonicznie i bez zaliczki - na tak zwaną "gębę" (!!) właśnie u niej, ale dopiero na 30 dni przed wyjazdem. Wtedy mamy 100 % pewności, że kierowca nas zabierze, bo dostanie on karteczkę z naszymi danymi, na którą mamy się powołać przy wsiadaniu. Ale żeby nie było tak prosto, musimy być w kontakcie z ową panią oraz z jeszcze jedną, gdyż autobusy się zmieniają i wyjeżdżają z dwóch różnych miast w tę samą trasę.

Wniosek jest jeden, otwarty. Jak nie wiedzieliśmy dokąd i czym jedziemy, tak dalej nie wiemy. Jesteśmy w kropce, bo nie możemy zarezerwować sobie noclegów (nad morzem albo w górach) i wpłacić zaliczki na poczet pobytu, gdyż nie wiemy jakim środkiem transportu PKP lub PKS będzie dysponować i czy udamy się na północ, czy na południe. Wszystko wyjaśni się na początku sierpnia. Jak już poznamy nowe rozkłady kursowania pociągów i autobusów, będziemy mogli zarezerwować sobie noclegi - o ile jeszcze te, które przypadły nam do gustu, będą dostępne.

Albo morze, albo góry. Z dobrych wieści - wczoraj kupiliśmy mały plecak, który przyda się nam gdziekolwiek byśmy nie pojechali, bo jest uniwersalny, pakowny i nieprzemakalny.

Niniejszym wspominanie o naszym wrześniowym wyjeździe i wszelkie spekulacje z nim związane zawieszam na najbliższych sześć tygodni. No chyba, że zaistnieją nieprzewidziane okoliczności i coś się w tej kwestii wyklaruje.

Cały czas dodaję nowe fotki - gdyby ktoś był zainteresowany - KLIK.

sobota, 15 czerwca 2013

1.184. Przygód kilka

Bohaterem notki będzie Mąż. Bo zasłużył już od wczoraj. Nie wiem czy pozytywnie, czy negatywnie, ale na pewno wesoło.

Wczoraj przyszedł z pracy. Umyliśmy się i spać. Ale wcześniej miałam zamknąć oczy i nie podglądać oraz obiecać, że nie będę krzyczeć. No to leżę i czekam. Słyszę jakieś szelesty, a potem cichy warkot (o ile warkot może być cichy). Mogłam już otworzyć oczy. Przed sobą widzę wiatraczek. Czerwony, ze srebrnym śmigłem. Dyrektor Wykonawczy zamówił go w tajemnicy przede mną, na Allegro, ale już nie od tamtych sklonowanych oszukańczych firm co opisywane swojego czasu suszarki do butów. Bo mi jest gorąco i żeby mnie chłodził w upalne dni. No tak, na Walentynki dostałam sucharki, gdyż miałam problemy z żołądkiem. Wczoraj był wiatraczek. Niedługo pora na garnek albo ciśnieniomierz?

Zgasiliśmy światło, bo późno i spać się chce. No i się zaczęło. "Coś mi do oka wpadło" - słyszę. Łzy Mężowi lecą. Operacja wyciągania niewidzialnego czegoś trwała z pół godziny. Najpierw musiałam obejrzeć czy to "coś" jest w środku. Tylko jak mam to zrobić jeśli sama bez okularów nic nie widzę? Poszliśmy do łazienki. Dyrektor Wykonawczy płacze, a ja niczego nie dostrzegam w jego oku. Wróciłam do pokoju po kieliszek (wreszcie się na coś przydał), napełniłam wodą i zaleciłam Głosowi Rozsądku wsadzenie tam oka i mruganie. I tak kilka razy. Aż owo "coś" się wypłucze.

Wróciliśmy do pokoju. Oko Męża dalej łzawi. "Zakrop mi je" - słyszę. Wzięłam krople i wpuściłam tam jedną. Chwilę odczekałam. Potem drugą. "Zajrzyj czy czegoś tam nie ma" - kolejna prośba. Patrzę, prawie wywracam mu górną powiekę na drugą stronę swoim rano rozciętym kciukiem, zaklejonym plastrem, ale nadal nic nie widzę. W końcu się poddaliśmy i poszliśmy spać. Rano ani śladu po tym czymś, co tam niby było.

Śniadanie. Siedzimy w kuchni. Dyrektor Wykonawczy robi kawę. Wlał wodę do kubków. Wziął pojemnik z cukrem. Posłodził swoją, moją całkowicie pomijając, po czym otworzył lodówkę i chciał tam schować cukier. Gdybym nie zaoponowała, pewnie nawet by tego faktu nie zauważył.

Poszliśmy do Biedronki. Od razu zaznaczam, że wyjście do jakiegokolwiek sklepu samoobsługowego z Mężem to dla mnie stres, bo dziwnym trafem albo coś zrzuci z wieszaka, albo potrąci coś innego na półce, albo dotknie jakiś przedmiot, który zaraz spadnie. Albo ma głupie pomysły. Jak dzisiaj właśnie. Wystarczyło, że zostawiłam go na chwilę samego, a usiadł na takim składanym krzesełku dla dzieci. Ledwo zdążyłam krzyknąć, żeby zszedł, bo zepsuje, a w tym samym momencie usłyszałam trzask i ujrzałam Dyrektora Wykonawczego jak siedzi czterema literami na podłodze. W końcu żadne dziecko nie waży ponad osiemdziesiąt kilogramów.

Już sama nie wiedziałam czy mam się złościć, czy śmiać, bo z jednej strony co by było, gdyby go obciążono kosztem krzesełka, które pod ciężarem Męża się rozłożyło? Byłam tak wściekła, iż udałam, że go nie znam i poszłam do kasy. Jak coś, niech ponosi konsekwencje swojego zachowania. Miał szczęście, bo nikt go nie zatrzymał i nie ścigał. Po wyjściu, ponieważ szliśmy jeszcze do Lidla, zabroniłam Głosowi Rozsądku czegokolwiek tam dotykać. Tym razem posłuchał.

Nuda i przyzwyczajenie na pewno nam nie grożą, bo jak nie ja coś wywinę, mogę liczyć na inwencję Dyrektora Wykonawczego.


piątek, 14 czerwca 2013

1.183. Kózka w góry?

Jak się potknąć o własną nogę? Jak nabić sobie kilka siniaków nie wiadomo kiedy i nie wiadomo czym? Jak uderzyć się o własną rękę? Jak goląc sobie lewą łydkę przeciąć maszynką kciuk w prawej dłoni?

Nie wiecie? Przyznam, że i ja też nie wiem, ale dziwnym trafem wszystkie powyższe (plus różne inne) przerobiłam na sobie. To z kciukiem dzisiaj rano. Dzięki temu Mąż - po raz pierwszy w życiu - mył mi włosy, bo jedną ręką dość kiepsko mi szło. O krwi i szczypaniu palca nie wspomnę.

Teraz z innej beczki. Góra albo dół. Północ albo południe. Morze albo góry. Czyli nasz wrześniowy wyjazd. Jego kierunek - jak widać - pozostaje wciąż otwartą kwestią. Czemu?

Cały wieczór spędziłam wczoraj sprawdzając rozkłady jazdy - PKP, PKS, Polski Bus. Jak się mieszka w takiej pipidówie, lepiej siedzieć na czterech literach, bo mało gdzie jest w miarę rozsądne połączenie. Już nie chodzi nawet o bezpośrednie, bo mogłoby być z przesiadką, ale te ceny...

Obliczyłam, że nasza ewentualna (stojąca pod ogromnym znakiem zapytania) podróż nad morze i z powrotem, drugą klasą naszych wątpliwej jakości oraz punktualności kolei wyniosłaby prawie PIĘĆSET złotych. Plus trzygodzinne oczekiwanie w stolicy na przesiadkę gratis. Od momentu wyjścia z domu do momentu dotarcia na kwaterę w Sobieszewie jakieś czternaście godzin w drodze.

Tymczasem PKS w stronę gór to koszt niecałych DWUSTU złotych - w obie strony, dla dwóch osób. Jednym autokarem z punktu A do punktu B. Bez przesiadek, bez czekania.

Trzysta złotych różnicy w cenie to równowartość ponad czterech noclegów, czyli pięciu dni wypoczynku. W takiej sytuacji rachunek jest prosty - chyba jednak południe, tak więc jest spora szansa, że spełnią się słowa Męża, który już jakiś czas temu nieśmiało wtrącał "albo w góry".

Przy Dyrektorze Wykonawczym będąc - tak się napalił, że już rano dzwonił w jedno miejsce, które znalazłam podczas wczorajszego rekonesansu. Tam nas jeszcze nie było. Może warto zmienić przyzwyczajenia i kierunek? Kolej linowa krzesełkowa, zjeżdżalnia grawitacyjna, spływ Dunajcem, wodospad, potok, szlaki turystyczne, lasy, cerkiew...

czwartek, 13 czerwca 2013

1.182. Przez ciebie

Wczoraj otworzyła mi się jedna szufladka pamięci, z której wysypały się pewne zdarzenia i zdania. A wszystko przez całkiem zwyczajne pytanie podszyte najnormalniejszą troską o stan zdrowia.

Matka wiecznie na coś choruje i nie ma dnia, żeby coś ją nie bolało. Mam wrażenie, że w ten sposób próbuje na siebie zwrócić uwagę i wzbudzić litość, poczucie winy albo jest to swojego rodzaju forma ucieczki. Tak mi się wydaje, bo w końcu znam ją od ponad czterdziestu lat.

Jestem w kuchni, robię sobie kanapki i herbatę. Widzę, że matka się krzywi i stęka. Pytam więc:

- Co cię boli?
- Nic mnie nie boli.
- Przecież widzę, że coś cię boli.
- Wszystko mnie boli.
- Wszystko, to znaczy co konkretnie?
- Cały brzuch mnie boli.
- Zjadłaś coś?
- Nie, nic nie jadłam.
- No to może z głodu cię boli.
- Nie z głodu, bo przecież jadłam śniadanie i obiad.
- Od dawna cię boli?
- Przecież mówię, że nic mnie nie boli.
- Idź do lekarza.
- Co mi lekarz da? Cały brzuch mnie boli. Chyba coś mi tam pęknie.
- Idź do lekarza. Albo mogę zadzwonić po pogotowie.
- Nigdzie nie pójdę.
- Jak chcesz.
- Nie martw się. Niedługo umrę i będziesz mieć spokój.
- Dopiero wtedy będę się martwić. Pogrzeb kosztuje i to sporo.

Wyszłam, bo nie miałam siły gadać jak do ściany. Tak - mniej więcej - wyglądają prawie wszystkie rozmowy z matką. Ucinam bezsensowną wymianę zdań, obracam w żart i odcinam się od całej chorej sytuacji. Jestem bez serca? Nie, dbam o swoje zdrowie psychiczne, nie dając się dalej prowokować.

A propos szufladki, o której wspomniałam na początku notki. Kiedy chodziłam do szkoły, a potem studiowałam, jeśli gdzieś miałam wyjechać na wakacje albo coś się działo w moim życiu, co było dla mnie ogromnym stresem albo wielkim przeżyciem (jak choćby wyjazd do Anglii, powrót, czy własny ślub), zawsze wtedy słyszałam od matki wciąż te same zdania:

- Całą noc nie mogłam przez ciebie spać, bo się denerwowałam.
- Serce mnie boli przez ciebie, bo się denerwuję.
- Głowa mnie boli przez ciebie, bo się denerwuję.

Zamiast zajmować się sobą i myśleć (jak najbardziej egoistycznie) o sobie, zamartwiałam się o matkę, która skutecznie mnie szantażowała emocjonalnie i manipulowała mną - nie wiem czy świadomie, czy nie, ale nie to jest najważniejsze.

Trochę czasu zajęło mi zobaczenie tego mechanizmu i zrozumienie, że nic z tamtych rzeczy nie było przeze mnie. Matka nie umiała (i nadal nie umie) radzić sobie ze swoimi emocjami, więc próbowała szukać kozła ofiarnego w mojej postaci.

Zauważyłam, że od pewnego czasu nie daję się wkręcać w te jej gierki. Spytam (ze zwykłej ludzkiej troski) co ją boli, zaoferuję coś do picia, czy jedzenia, mogę pójść z nią do lekarza, zadzwonić po pogotowie albo iść do apteki po jakieś lekarstwa, ale lekarzem nie jestem i w żaden inny sposób jej nie pomogę.

Matka jest dorosłym, w pełni sprawnym umysłowo człowiekiem, więc nawet będąc jej córką nie jestem odpowiedzialna za stan jej zdrowia, które ona zaniedbuje - na własne życzenie i z własnej woli.

1.181. Żyrafa

Ja wiem, że czasem czytam i oglądam dość pokręcone rzeczy, a moje myśli wędrują w różne rejony, ale żeby mieć aż takie sny???

Własny Mąż leży w łóżku i przytula się do cudnej żyrafy, której głowa (bo "łeb" psuje mi cały obraz swoim topornym nazewnictwem) spoczywa na jego piersi. Oboje patrzą na mnie, a zwierzę ręką ("noga" znowu mi tu absolutnie nie pasuje) odgania mnie jak natrętną muchę, pokazując, żebym sobie poszła.

Jeszcze trochę i zacznę się bać kłaść spać.

środa, 12 czerwca 2013

1.180. Jak burza

Mnie naprawdę nie można dać do ręki żadnej książki. Przedwczoraj obiecałam sobie, że codziennie będę dawkować po jednym rozdziale "Atlasu Chmur", a że jest ich w sumie jedenaście, więc będę mieć zapewnioną lekturę właśnie przez tyle dni.

Dwa dni minęły, a ja zaczynam piątą opowieść, którą mam zamiar dzisiaj skończyć. I nie wiem czy nie wkroczę w następną. Bo takie obiecanki, jak te powyżej, to nie powiem o co mogę sobie rozbić albo gdzie wsadzić.

Mam wrażenie, że pomimo ciągłej kolejki do tej pozycji w bibliotece, mało kto zapoznaje się z jej treścią, gdyż książka wciąż wygląda tak samo - jakby wcale nie została przekartkowana. Kilkanaście tygodni wcześniej miał ją w rękach Mąż i było podobnie. A że jest dostępny tylko jeden egzemplarz, więc o pomyłce nie może być mowy.

Przyznam, że i ja za tamtym podejściem zniechęciłam się specyficznym językiem, w jakim został napisany pierwszy rozdział. Odpuściłam i nie miałam chęci kontynuować. Jednakże chęć poznania wszystkich historii była silniejsza od chwilowej słabości i teraz idę jak burza.

O wrażeniach i przemyśleniach napiszę na pewno na blogu o książkach. Cieszę się, że wcześniej obejrzałam film, bo pewne rzeczy mi się przypominają i o wiele więcej kojarzę, a także wiem na co zwracać uwagę podczas czytania. Elementów łączących jest sporo. Ale milczę już, bo zdradzę jeszcze coś, czego nie powinnam.

Teraz niech przemówi Sonmi 451.

wtorek, 11 czerwca 2013

1.179. Szczęście

Wczoraj późnym wieczorem było niewiarygodnie. Nisko latające jerzyki. W oddali dały się słyszeć odgłosy nadchodzącej burzy. Na niebie pojawiały się błyskawice. A wszystko na tle pięknie zachodzącego słońca.

Siedziałam sobie ze słuchawkami na uszach, w których oczywiście śpiewał Dawid Podsiadło. Patrzyłam na obrazek za oknem, którego nie zamknęłam, żeby czuć lekki powiew wiatru. 

W tym momencie zadzwonił Mąż z pytaniem czy widzę jaki świat jest cudowny. Potem spadł deszcz. Za kilka chwil kolejny dźwięk telefonu. Tym razem Dyrektor Wykonawczy chciał pokazać mi tęczę. Musiał mi ją opowiedzieć, gdyż jej widok przesłaniały mi inne bloki.


1.178. Kompleks Biedronki

Na początek lektura poglądowa, żeby wiadomo było o co chodzi - Ty też wstydzisz się, gdy robisz drobne zakupy lub płacisz bilonem?

Kiedy czytałam powyższe słowa zaczęłam się zastanawiać czy ja (jeszcze) jestem normalna, czy ludzie dookoła powariowali do reszty. A może to ja jednak jestem nienormalna?

Głośno sobie myślę, że taka wstydząca się posądzenia o bycie biedną dziewczyna, czy chłopak przez kogoś zostali wychowani... A może wyhodowani? Jak w szklarni, w cieplarnianych warunkach. Ktoś im przecież jakieś wartości przekazał. Kogoś obserwowali od dziecka. Czyjeś słowa i zachowania zaczęli więc powielać.

Jakiś czas temu, też w sieci, natrafiłam na artykuł o lemingach, ale nie pamiętam kiedy i gdzie to było, więc tym razem nie mam co podlinkować. Kwestia robienia zakupów też była tam poruszana. Okazało się, że nowobogaccy w tych swoich zamkniętych i ochranianych enklawach mają swoje sklepy, gdzie ceny kilkakrotnie przewyższają te w supermarketach, czy na bazarze. Oczywiście nie wypada im gdzie indziej kupować (taniej), no bo co ludzie powiedzą i co o nich pomyślą?

Śmiać mi się chce jak czytam takie brednie, dowodzące całej masy kompleksów i zerowego poczucia własnej wartości, uzależnionej od zawartości koszyka z konkretnego sklepu. Żal mi ludzi, którzy muszą udowadniać innym, że stać ich na wypakowany po brzegi, dumnie przed sobą pchany, wózek, żeby nie czuć się od nich gorszymi. Ci to dopiero mają stresujące życie...

Znam takich, którzy mając przykładowo do wyboru dokładnie te same produkty w kilku miejscach, zawsze wybiorą najdroższe, będąc święcie przekonanymi, że są najlepsze. Albo takich, którzy brzydzą się wejść do lumpeksu, czy kupić ubrania od Rumunów na bazarze, ale jakoś nie mają problemów z finansowaniem właścicieli walących się fabryk w Bangladeszu, których wyzyskiwani pracownicy po kilkanaście godzin dziennie szyją ubrania, wstawiane potem do markowych sklepów w polskich galeriach handlowych za furmankę pieniędzy.

Konsumpcjonizm może zacierać ręce. Spece od marketingu także. Głupie i odmóżdżające reklamy otumaniły niektórych tak bardzo, że przestali myśleć. A że samodzielne myślenie boli, więc idą za głosem tłumu. Porównują się z innymi i dają ponieść tej samej fali.

Dobrze, że zagłębiłam się w lekturę podlinkowanego tekstu, bo pewnie dalej żyłabym sobie w błogiej nieświadomości. A tak mam o jeden powód do śmiechu więcej. Bo z ludzkiej głupoty to tylko rechotać można. Jak żaby. Do rozpuku.

P.S. Tak na marginesie - prawie wszystkie zakupy spożywcze robimy z Mężem właśnie w Biedronce. Jeśli czegoś, co używamy, tam jeszcze nie sprzedają, idziemy do Tesco albo Lidla. Często zdarza się nam wejść do środka tylko po dwa lody rożki (jeden w cenie 0,95 PLN) albo - jak boli mnie żołądek - po biedronkową colę za 0,99 PLN. Łagodzi ból dokładnie tak samo jak ta oryginalna i trzy razy droższa - stojąca zresztą obok, na tej samej półce. Na etykiecie możecie sobie sprawdzić kto jest jej producentem. Sroce spod ogona bynajmniej nie wypadł.