Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 30 września 2014

1.852. Małymi krokami

Ciągnie się ten wrzesień okrutnie. Już dawno żaden miesiąc tak straszliwie mi się nie dłużył. Może dlatego, że od trzech lat wyjeżdżaliśmy z Mężem nad morze i dwa pierwsze tygodnie upływały nam w iście ekspresowym tempie?

Z jednej strony mnie nosi. Z drugiej włączyła się opcja "nic mi się nie chce". Szaro, buro, ponuro, chłodno i nieprzyjemnie. I w domu i na dworze. A w prognozach zapowiadają deszcz. Na szczęście przejściowy i chwilowy.

Kolejna rozmowa z bardzo ważną osobą. Wciąż czekam. Niby bliżej niż dalej, ale w zanadrzu plan B, bo różnie być może - jak to z obietnicami bywa. Coś wreszcie drgnęło również w kwestii kursu dla wolontariuszy hospicyjnych.

Jeszcze jeden dyplom w mym posiadaniu. Trochę przed oficjalnym rozdaniem go dostałam, ale nie to jest najważniejsze. A w planach rozwijające warsztaty - z Dyrektorem Wykonawczym i sąsiadką (o ile ta ostatnia nie zmieni zdania).


poniedziałek, 29 września 2014

1.851. Przeciąg

Nagromadzone negatywne emocje (w tym bezmiar oceanu złości, pretensji, pouczeń, powinności, rozdrażnienia i czego tam jeszcze dusza zapragnie) za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (czytaj: długopisu) zeszły ze mnie jak powietrze z przekłutego balonika.

Powrócił upragniony spokój ducha, wytęskniona cisza zamieszkała w sercu, a na twarzy zagościł radosny uśmiech.

Bo obecne nawykowe działania i reakcje są niczym innym jak nieświadomym powielaniem starych, wyuczonych i zapamiętanych schematów.

Na całe szczęście wystarczy otworzyć umysł i zrobić miejsce na zwykły przeciąg, który jest najlepszym wymiatającym kurze ze wszystkich najdalej ukrytych zakamarków.


niedziela, 28 września 2014

1.850. Naładowana

Było dokładnie tak, jak sobie wytęskniłam i wymarzyłam. Prawie cały dzień poza domem. Nie licząc naszych rytuałów niedzielnych, czyli porannego przytulania na "dzień dobry", kąpieli, śniadania, kawy i śmietanowca, obiadu, kolejnej kawy i śmietanowca, kieliszka likieru oraz wieczornej mszy.

A poza tym dwa spacery. W różne miejsca. Szukając jesieni, znajdowaliśmy jeszcze ślady lata. Mąż ładował się energią od drzew. Wygrzewaliśmy się na ławce - przytuleni i wtuleni w siebie. Z zamkniętymi oczami chłonęliśmy promienie słońca, które łaskotały nas po twarzach. Oddychając zapachem wrześniowych liści, słuchaliśmy śpiewu ptaków ukrywających się przed nami w gałęziach.

Cudowny, piękny, ciepły i niepowtarzalny dzień, za który jestem niezmiernie i niezmiennie wdzięczna. Naładowałam swoje akumulatorki spełnieniem i szczęściem.






sobota, 27 września 2014

1.849. I vice versa

Zamiast krzyczeć na mnie kiedy po raz kolejny przypalę patelnię lub garnek, tylko się uśmiecha i pyta czy nic mi się nie stało.

Choć jest zmęczony po pracy i chce mu się spać, stara się słuchać co mam mu do powiedzenia po całym dniu nieobecności w domu.

Sam z siebie nie mówi zbyt wiele, ale jest bacznym i uważnym obserwatorem, a jego wnioski są stuprocentowo celne i trafne.

Chociaż lubi sobie pospać, potrafi wstać o szóstej rano tylko po to, by pójść do piekarni i przynieść mi świeży chleb na śniadanie.

Wspiera mnie we wszystkim, co robię lub zamierzam, mając jedynie baczenie, bym nie zapominała o sobie pochłonięta czymś lub kimś innym.

Daje mi wolność i zaufanie jakich potrzebuję, by móc oddychać i żyć, nie okazuje zazdrości choć delikatnie wyczuwam ją między wierszami.

Czuję się kochana przez niego pomimo wszystko - aczkolwiek doskonale wiem, że bywają takie chwile, w których mnie bardzo nie lubi.

Zapomina przełączyć telefon z opcji "milczy", a ja dzwonię do niego kilka lub kilkanaście razy odchodząc od zmysłów co mu się stało.

Jest mistrzem we wchodzeniu w psie kupy - średnio raz w tygodniu w coś takiego wdepnie, a potem mozolnie czyści buty śrubokrętem.

Dzwoni do mnie w momencie, w którym powinien już być w autobusie z pracy do domu tylko po to, by powiedzieć mi, że na niego nie zdążył.

Wszędzie zostawia po sobie ślady swojej obecności w postaci pustej rolki po papierze toaletowym, kropli rozlanej wody, okruchów chleba itp.

Potrafi patrzeć na coś lub kogoś i nie widzieć - zdarza mu się minąć mnie w galerii, czy na ulicy i nie zauważyć tego faktu.

Wiele rzeczy robi na przysłowiową ostatnią chwilę, więc się guzdrze, grzebie i przeważnie spóźnia, często zapominając czegoś zabrać (biletu, telefonu, parasola, szalika itp.)

Kocham go pomimo wszystko, aczkolwiek on doskonale wie, że bywają takie chwile, w których go bardzo nie lubię.


1.848. Historia pewnej patelni

Dawno, dawno temu (czyli w 2007 roku) jak jeszcze nie byliśmy małżeństwem (nieświadomi nie wiedzieliśmy co nas czeka niecały rok później), wynajmowaliśmy nasze pierwsze mieszkanie na emigracji (przypominające trochę ciasną piwnicę z małym okienkiem) i byliśmy biedni jak przysłowiowe myszy kościelne. 

Każde z nas przyjechało do Anglii z jedną walizką, więc nowe życie zaczynaliśmy praktycznie od zera. Spaliśmy na podłodze na pożyczonym i zniszczonym materacu, z którego wystawały sprężyny, a za jedyną pościel służył nam stary koc, który dostaliśmy od kolegi Dyrektora Wykonawczego. Nawet koszt biletu autobusowego był dla nas zbyt wysoki, więc wszędzie chodziliśmy na piechotę. 

Ciężkie to były czasy - pod każdym względem. Problemy finansowe (dopóki nie znalazłam pracy i żyliśmy wyłącznie z jednej pensji), zdrowotne (nigdy wcześniej tak nie chorowałam i nigdzie nie byłam tak beznadziejnie leczona), adaptacyjne w nowym środowisku (kompletnie inna i niezrozumiała dla mnie mentalność Brytyjczyków oraz wszechobecna biurokracja), pogodowe (prawie non stop mleko na niebie, wiatr oraz wciskająca się wszędzie wilgoć), żywnościowe (na całe szczęście funkcjonowały polskie sklepy z polskim jedzeniem) oraz emocjonalne (tęsknota za ojczyzną i za bliskimi).

Pamiętam jak Głos Rozsądku podzielił się ze mną swoim ówczesnym marzeniem - że jak nam się polepszy finansowo, chciałby kupić porządną i dużą patelnię oraz filtr do wody. Smażyliśmy wtedy na kupionej w tak zwanym przez rodaków "funciaku" (oryginalnie 'Poundland' - coś jak nasze sklepy "wszystko za cztery złote") beznadziejnie lichej i cienkiej pseudopatelence, która się wyginała pod wpływem ciepła i podskakiwała na kuchence.

Nowa i wymarzona patelnia kosztowała całe trzydzieści pięć funtów, a nabyliśmy ją (podobnie jak filtr do wody) w sieci supermarketów, do której wcześniej nie wchodziliśmy, bo nie było nas stać na robienie tam zakupów. Trzeba było widzieć radość w oczach jeszcze nie Męża, który wybrał dokładnie takie cudo, jakie chciał. Zapominając jednakże o pokrywce.

Razem z prawie całym naszym emigracyjnym dobytkiem (część udało się nam sprzedać) patelnia przyjechała specjalnie wynajętym przez nas transportem do Polski i używamy jej do dzisiaj. No i właśnie sobotnim rankiem Dyrektor Wykonawczy ocknął się, że przecież do duszenia schabu potrzebna będzie nam pokrywka.

W drodze powrotnej z kwiaciarni Głos Rozsądku spotkał na schodach naszą sąsiadkę idącą z psem na spacer. Nie posiadał się ze zdziwienia, bo przecież w nocy miała przyjechać po wlewie białej chemii. Okazało się, że pacjentka czuje się na tyle wyśmienicie, że nie musi leżeć w łóżku. Lepszego prezentu rocznicowego nie mogliśmy się chyba spodziewać.

Przydybał więc Mąż sąsiadkę wracającą do siebie i udał się z nią do jej mieszkania. Długo go nie było i zamiast z pokrywką, wszedł do kawalerki z tacą, która ma być zastępczym środkiem do przykrycia patelni. Trzeba umieć sobie radzić jak się chce jeść schab z cebulką na obiad.




Mąż mnie ostrzegał: "żona, nie rób zdjęć, bo to w niczym nie przypomina tego, co serwują we francuskiej restauracji tylko wygląda jak chłopu do kosy", ale go nie posłuchałam - co widać poniżej.


1.847. Cukier lub żelazo

Albo się dziś zasłodzimy (śmietanowiec i likier mamy), albo się zabijemy (własną emigracyjną patelnię i pożyczoną od sąsiadki tacę zamiast pokrywki też posiadamy). Cukrowa lub żelazna - tak bowiem nazywa się szósta rocznica.

"Chciałaś sześć, masz sześć" - powiedział Mąż po przyjściu z kwiaciarni i postawieniu doniczek na podłodze. Podczas telefonicznej konsultacji z Głosem Rozsądku dokonywałam wyboru kolorystycznego czterech fiołków.

Dwa dostałam (razem z gratulacjami) w gratisie od sprzedawcy, któremu Dyrektor Wykonawczy sprzedał informację o naszym święcie. Kolor ich kwiatków będzie dla mnie niespodzianką, bo muszę na nie poczekać.





Zdjęcia ze specjalną dedykacją dla pewnej sympatycznej Ani, która na wieść o zakazie Męża dotyczącym nadmiernej ilości roślin w mieszkaniu chciała mi wysłać zaszczepkę fiołka afrykańskiego.

piątek, 26 września 2014

1.846. Terapia prowokatywna

Z jednej strony jestem ospała, senna i powolna. Z drugiej sporo we mnie wybuchowości i rozdrażnienia. Tylko resztki kultury osobistej oraz zdrowego rozsądku powstrzymują mnie przed eksplodowaniem.

Nie mam absolutnie żadnej tolerancji dla palaczy, którzy łamią wszelkie zakazy. Smród czuję wszędzie. W mieszkaniu przez kratki wentylacyjne. Na klatce schodowej. Na przystankach. W autobusach. Na ulicy. Na balkonie. W przychodni. W sklepie.

Gdzie nie spojrzę tam papieroch w ręce - młodej, dojrzałej, starej, damskiej i męskiej. Coraz więcej osób kopci. A niby taka bieda panuje w tym kraju. Nie zje, nie umyje się, ubrania nie kupi, na nic go nie stać, ale na papierosy musi mieć. 

Nie przekonują mnie tłumaczenia, że to uzależnienie i nic się nie da z tym zrobić. To wymówka i tłumaczenie tchórzy. To uciekanie w nałóg przed nierozwiązanymi problemami. To wygodna przykrywka dla tego, czego się nie chce zobaczyć.

Jaki jest sens zostawania po godzinach, by zarobić na to, co puści się z dymem? Jaki jest sens harowania za granicą, by dorobić sobie do emerytury tylko po to, by po powrocie mieć za co palić? Jaki jest sens trucia siebie i wszystkich dookoła?

Ten kto pali, cuchnie - choć sam pewnie tego nie czuje. Śmierdzi jego ubranie, śmierdzą jego włosy, śmierdzi jego skóra, śmierdzą mu dłonie, śmierdzi mu z ust. Aż mnie obrzydzenie bierze na samą myśl. Witanie się z kimś takim jest prawdziwą udręką. Odrzuca mnie od takich cuchnących popielniczek.

Na szczęście czasem mam możliwość wyboru. Uciekam od palaczy. Staram się nie wdychać dymu. Wolę odejść na bok, poczekać, przepuścić takiego kopciucha, niż iść za nim i pozwalać się truć kłębami dymu. Odcięłam się od znajomych, którzy nie licząc się z moim zdaniem, usiłowali palić w mojej obecności.

Żal mi palaczy, bo to w gruncie rzeczy bardzo słabi psychicznie ludzie, którzy za swoją głupotę i na własne życzenie pewnego dnia mogą słono zapłacić - zdrowiem i życiem. Oby tylko własnym, a nie cudzym.

Pamiętam co powiedział mi kiedyś Czarodziej. Przyszedł do niego pacjent (nałogowy kopciuch) ze zdiagnozowanym rakiem płuc. Spytał co ma robić. "Pal więcej" - usłyszał od terapeuty. Bo czasem potrzeba terapii prowokatywnej, by coś zrozumieć. O ile nie ma się całkiem wypalonego mózgu.


1.845. Małe tęsknoty

Brakuje mi czasu spędzonego z Mężem. I nie mam tu na myśli zakupów, sprzątania, czy krzątania się po domu. Bardziej chodzi mi o wspólne wyjście na spacer, leniwe przytulanie na ławce, wygrzewanie się w promieniach jesiennego słońca, obserwowanie zmieniającej się przyrody, milczenie lub rozmowę - w zależności od nastroju danej chwili.

Czasem odnoszę wrażenie, że mając dość podobne podejście w kwestii pomagania ludziom, za dużo czasu ofiarowujemy innym, a za mało zostawiamy go dla samych siebie - czy to w duecie, czy solo. Potrzebuję Dyrektora Wykonawczego na odrobinę wyłączności. Wręcz tęsknię za tym.

Głos Rozsądku wróci dziś wcześniej z pracy. Zrobimy razem śmietanowca, żeby mieć czym jutro świętować nasz małżeński staż. Na obiad zaplanowaliśmy premierę w kuchni, czyli schab z cebulką, obsmażony, a potem podlany wodą. Do tego mizeria ze śmietaną oraz ziemniaki z masłem. Toast wniesiemy likierem śmietankowym z dodatkiem szkockiej whisky.

I tak mi się po cichu marzy, żeby Mąż zamiast tradycyjnego bukietu obdarował mnie tym, o czym mu wczoraj opowiadałam, czyli małymi doniczkami z fiołkami afrykańskimi w różnych kolorach. Sześć roślinek na szóstą rocznicę byłoby akurat, prawda?


czwartek, 25 września 2014

1.844. Na skróty

Cudu nie będzie. Matka po "konsultacji" z ojcem (czyli praniu mózgu) wycofała się z rezygnacji z telefonu stacjonarnego. Na komórkę też się raczej nie zdecyduje. Jej małżonek tym bardziej.

Spaliłabym patelnię podczas smażenia piersi kurczaka w papirusie. Zapalił się papier, a z mięsa odskrobywałam czarne kawałki. Kucharka ze mnie marna, lecz mam inne talenty, które rozwijam.

Dyrektor Wykonawczy zabronił mi posiadania jakiegokolwiek nowego kwiatka w doniczce. Mięta przyniesiona przez właścicielkę kawalerki była więc ostatnią rośliną, którą wsadziłam do ziemi.

Wyniki moich badań krwi oraz moczu są w normie. Endokrynolog wykluczył cukrzycę i moczówkę prostą. Bezradnie rozłożył ręce i zalecił po niedzieli konsultację z doktorem Tomaszem.

Chociaż jeszcze fizycznie nie ma jej w sklepach, już jest bestsellerem. Kiedy wydają płytę zawsze zamawiam Limited Deluxe Edition. Tym razem nie mogło być inaczej. Czekam na smaczki z CD 2.

Brakuje mi piekarnika, bo chciałabym upiec dla Męża kruche ciasto ze śliwkami lub szarlotkę, którą on uwielbia. Zamiast nich przygotowałam trzy galaretki na sobotniego rocznicowego śmietanowca.

Znowu zmarzłam. Jest mi coraz zimniej w głowę. Rozważam opcję zakupu cienkiej czapki, gdyż krótkie włosy nie grzeją jak długie. I chyba już najwyższy czas, by wyjąć z szafy jesienną kurtkę.


środa, 24 września 2014

1.843. Słucham siebie

O intuicji pisałam tu niejednokrotnie. Podobnie jak o znakach. Zauważam je oraz interpretuję w zgodzie z tym jednym jedynym słusznym głosem, który słyszę.

W nocy z niedzieli na poniedziałek obudziło mnie ogromne pragnienie, więc przyssałam się do butelki z wodą mineralną. Kiedy potem przyłożyłam głowę do prześcieradła (nie używam poduszki ani jaśka) poczułam niepokój i usłyszałam trzy słowa: "nie jedź tam".

Owo "tam" to konferencja dla wolontariuszy hospicyjnych, o której wspominałam kilka dni temu. Od tamtej wczesnoporannej (lub późnonocnej) chwili każdy dzień jest tylko potwierdzeniem słuszności podjętej przeze mnie decyzji o pozostaniu w domu.

Poniedziałkowa rozmowa z Czarodziejem wniosła wiele, rozwiała wszelkie wątpliwości, pokazała dokładnie o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi i jak to od środka wygląda. Bicie piany, spijanie śmietanki niekoniecznie ze swojego kubka, ale głównie dysonans pomiędzy słowami a czynami - w takim spektaklu nie chcę uczestniczyć.

Niezbyt dobry stan zdrowia, problemy ze zdiagnozowaniem, opóźniające się wyniki badań peptydu C, które uniemożliwiają podjęcie dalszych kroków są kolejnymi znakami stopu. Przypadająca w sobotę szósta rocznica naszego ślubu cywilnego. Powrót sąsiadki z wlewu pierwszej białej chemii. Brak dobrego dojazdu i mocno ograniczone finanse. Sporo tego.

Nie jadę i nie żałuję. Wręcz przeciwnie. Podobne spotkanie odbędzie się za rok. Może wtedy wezmę w nim udział? Poza tym, uczestnictwo w tym wydarzeniu nie zakończy się otrzymaniem jakiegokolwiek zaświadczenia, dyplomu, czy certyfikatu, który otworzy mi drzwi do hospicyjnego wolontariatu tu, na miejscu. Byłaby to tylko taka "sztuka dla sztuki", którą (póki co) mogę sobie z czystym sumieniem darować.

"Słuchaj siebie i swojej mądrości" - napisał mi w mailu Czarodziej w kontekście dokonanego przeze mnie wyboru. Tak właśnie robię.


1.842. Dzisiaj

W poniedziałek w drodze powrotnej od trefnej pani doktor zmarzłam czekając na przystanku na autobus. Poczułam ogromną ulgę wsiadając do niego - szczególnie, że kierowca włączył ogrzewanie i w środku było tak przyjemnie ciepło.

Wczoraj przemarzłam do szpiku kości wracając od endokrynologa. Nie zgrzałabym się wcale mając na sobie jesienną kurtkę, czapkę, szalik, rękawiczki oraz botki. Ale że byłabym ubrana nieco lżej, musiałam sobie radzić jak umiałam.

Dzisiaj rano, kiedy szłam z Mężem do laboratorium, dotkliwie odczułam ziąb oraz wciskającą się wszędzie wilgoć. Po pobraniu krwi, gdy opuściliśmy mury budynku, zza chmur wyjrzało słońce, które od tamtej chwili nie przestaje świecić.

Skorzystałam więc z okazji. Wstawiłam jedno pranie. Rozwiesiłam je. Poszłam po biedronkowe zakupy. Przytachałam dwie pełne siatki. Wstawiłam drugie pranie, które niebawem rozwieszę na balkonie. W międzyczasie staję sobie w jego otwartych drzwiach i chłonę ciepło pierwszych jesiennych promieni.




Adasiu, pamiętam o Tobie, bo to dziś... Już cztery lata...

wtorek, 23 września 2014

1.841. Cuda i dziwy

Zmęczyłam się trochę dzisiejszym słuchaniem swojej rodzicielki, z którą sporo przegadałam o jednym i wciąż tym samym, ale wrócę do tego za chwilę. Z ogromną ulgą dopiero niedawno wreszcie usiadłam na sofie, włączyłam laptop i zalogowałam się na własnym koncie.

Zacznę najpierw od Męża, który poszedł na testy. Pani psycholog, do której Dyrektor Wykonawczy był umówiony już jakiś czas temu fizycznie nie miała ich przy sobie, więc trzeba było je przełożyć na pierwszy wolny termin, czyli za ponad trzy tygodnie. W takim tempie do końca tego roku kalendarzowego nic się nie wyjaśni.

Pani przeprowadziła za to wywiad, z którego wywnioskowała (nie wiem czy nie za bardzo pochopnie), iż powodem lunatykowania Głosu Rozsądku są warunki, w jakich on pracuje. Wróżka czy co? Na koniec dodała jeszcze, że chętnie obejrzałaby sobie wyniki tomografii komputerowej i rezonansu magnetycznego mózgu Męża. Ciekawostka przyrodnicza, czy jak?

Teraz o matce. Miała ona problem z telefonem stacjonarnym, którego jest wiernym abonentem od prawie trzydziestu lat. Dwa stare aparaty podłączone są w kuchni i pokoju. Wczoraj okazało się, że nie dzwonią. Jeden z nich ledwo co brzdęknie, a drugi milczy jak zaklęty.

Rodzicielka zwykle dzwoni do mnie, ja odrzucam połączenie, by po chwili do niej oddzwonić i nie narażać ją na koszty (darmowe minuty w ramach abonamentu to dobry pomysł). Jako że aparaty pozostawały głuche, ćwiczyła refleks i robiła to na czuja. Genialnie jej to wychodziło.

Sprawdziłam w sieci numer do biura obsługi klienta, podałam go matce, a ona zgłosiła reklamację komu trzeba. Wieczorem dowiedziałam się, że wszystko zostało naprawione. Dzisiaj rano kiedy usiłowałam się z nią połączyć, nikt nie odbierał. Dziwne, bo miała być w domu. Po chwili wszystko się wyjaśniło.

Panowie "fachowcy" podczas wczorajszej "naprawy" zmienili jej stary numer na inny, który wyświetlał się i u mnie i u Męża w momencie gdy rodzicielka do nas dzwoniła, a my bez problemu mogliśmy z nią rozmawiać po wybraniu nowych cyferek.

Moi rodzice są starej daty - jak telefon to tylko stacjonarny, jak rachunek to tylko papierowy, żadnych "internetów" nie potrzebują. Ale ten numer ze zmienionym numerem na tyle matkę wkurzył, że ta wsiadła w autobus i pojechała do jednego z salonów dawnej TP S.A., a obecnie Orange Polska, żeby sprawę wyjaśnić.

Przy okazji, zbuntowana i namówiona przeze mnie, dowiedziała się o procedurze całkowitej rezygnacji ze świadczenia usług. W międzyczasie skontaktowałam się z biurem obsługi abonenta swojej sieci komórkowej i dopytałam o możliwość wzięcia jeszcze jednego numeru z najprostszym telefonem (z dużymi klawiszami) dla seniora.

Ofertę (bardzo atrakcyjną) przedstawiłam rodzicielce przez telefon i z tego, co usłyszałam, skłania się ona ku skorzystaniu z niej. Mało tego - spytała mnie nawet o opcję z drugim aparatem dla ojca. Chce się też ze mną wybrać do mojego ulubionego sprzedawcy w salonie i jest nastawiona na całkowitą rezygnację z telefonu stacjonarnego na rzecz komórki.

Jestem w szoku, bo nie sądziłam, że doczekam chwili kiedy matka (a może nawet i ojciec) zaczną korzystać z nowoczesnych technologii. Brawa za odwagę!


1.840. O cudach

Cuda, panie, cuda się dzieją...

Cudem znalazłam się rano w gabinecie mojego endokrynologa - wszak wolnych terminów do końca roku już nie ma, ale jak człowiek (czyli ja) wyglądem przypomina naćpane, spragnione wody i ospałe siedem nieszczęść, mądra pielęgniarka (i rejestratorka w jednym) pokieruje do kogo trzeba w trybie natychmiastowym.

Cudem lekarz nie zbagatelizował moich dolegliwości. Co więcej - stwierdził, że nie będzie nawet komentować tego, o czym mu opowiedziałam, a co miało miejsce wczoraj w gabinecie pani doktor. Podszedł do sprawy poważnie. Popatrzył na te same wyniki sprzed ponad sześciu tygodni. Zaniepokoił się podwyższoną wtedy amylazą. Spytał czy ktoś w rodzinie chorował na cukrzycę - owszem - dziadek ze strony matki.

Cudem powiązał wszystkie informacje, jak również objawy, o których mu opowiedziałam i od ręki oraz bez zastanowienia wypisał skierowanie na badanie moczu oraz glukozy i peptydu C z krwi. Powiedział, że nie ma na co czekać i że dobrze by było, gdybym jutro bladym świtem poszła do laboratorium, a w czwartek z wynikami pojawiła się u niego.

Cuda, panie, cuda się dzieją...


poniedziałek, 22 września 2014

1.839. Diagnoza

Cytując klasyka w spodniach napiszę: "ja wiedziałam, że tak będzie". Są lekarze i lekarze. Najczęściej o tym, do której grupy który należy świadczy długość kolejki przed ich gabinetami. Dzisiaj praktycznie jej nie było. Wcale się nie dziwię. Tym bardziej teraz, po wyjściu z przychodni.

Straciłam sześć złotych na bilety autobusowe i prawie trzy godziny czasu tylko po to, by usłyszeć, że zapijam stres. Genialne w swojej prostocie gdybym do tego celu używała wódki, piwa, wina, czy innego mózgotrzepa. Ale o zapijaniu stresu wodą mineralną w liczbie dwóch lub trzech butelek dziennie aż do dzisiejszego popołudnia nie słyszałam.

No i coś jeszcze wywnioskowałam - obecny zdiagnozowany "stres" jest największym w moim dotychczasowym życiu, gdyż nigdy żadnego innego nie musiałam zapijać, więc oznacza to ni mniej nie więcej tylko jedno - że żadnego innego stresu po prostu nie było.

Pani popatrzyła na wyniki badań zrobione dokładnie ósmego sierpnia i stwierdziła, że są świeżutkie i książkowe, więc nie ma potrzeby ich powtarzać. Od tamtej daty do dzisiaj upłynęło ponad sześć tygodni. Coś niepokojącego dzieje się ze mną od dwóch z ogonkiem, ale widocznie moje objawy nie zasłużyły na skierowanie choćby na jedno badanie krwi.

Dostałam za to "dobrą radę", a mianowicie mam kontrolować ilość wypijanych płynów i porównywać je z tymi, które wydalam. Te ostatnie mam "łapać" do słoików. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko wysłać Męża, by je zakupił, gdyż nie posiadamy ani jednego. Szkoda wielka, że nie mamy spiżarki albo jakichś półek, by rzeczone słoiki gdzieś ustawiać.

Żeby było śmieszniej i ciekawiej, widziałam się wcześniej z Czarodziejem. Przegadaliśmy z półtorej godziny. Potem jeszcze wymieniliśmy dwa maile i rozmawialiśmy przez telefon. Kto jak kto, ale on najlepiej wie w jakim stresie (i czy w ogóle) jestem - szczególnie, że zdaję mu relację na bieżąco, dokładnie i ze szczegółami. Z tra(e)fnej diagnozy uśmiał się on, uśmiałam się ja, uśmialiśmy się oboje.

Tak więc poczekam sobie spokojnie na powrót z urlopu mojego ulubionego doktora. A w międzyczasie oczywiście idę zapijać kolejny stres z owym oczekiwaniem związany. Półtoralitrową butelką niegazowanej wody mineralnej - jak zawsze tą samą.




Na deser spytałam panią doktor:
- To co mi jest?
- A to już pytanie do wróżki - usłyszałam.

1.838. Mimo...

Noc była okropna. Od drugiej do czwartej nie spałam. Piłam wodę, kładłam się do łóżka i znowu wstawałam, piłam wodę, kładłam się do łóżka. Nie czekam na doktora Tomasza (jeszcze ponad tydzień do jego powrotu z urlopu). Jadę dzisiaj do innej lekarki przyjmującej w tej samej przychodni. Niech coś się wreszcie ruszy, bo zupełnie nie wiem co mam robić.

Pod wielkim znakiem zapytania stanął wyjazd na konferencję dla wolontariuszy i o ile do tego czasu się lepiej nie poczuję, nie zaryzykuję trzydniowej nieobecności. Jeśli trudnością jest dla mnie przejście kilkudziesięciu metrów, a zwykłe siedzenie na sofie powoduje, że śpię z otwartymi oczami, jak dam radę wytrzymać kilkanaście godzin non stop na nogach?

Poza tym, mam sporo przemyśleń po kilku rozmowach, jakie w międzyczasie przeprowadziłam z kilkoma różnymi zaufanymi osobami. To, czego się dowiedziałam, może szokować niewtajemniczonych. Mnie (przyzwyczajonej do ludzkich zachowań) tamte informacje jedynie pozwoliły otworzyć szerzej oczy na skalę i rozmiar problemu.


niedziela, 21 września 2014

1.837. Kroplą deszczu

Leniwa, ospała, spokojna niedziela. Kiedy opadły już mgły i przestało padać poszliśmy z Mężem na spacer. Malowany kroplą deszczu, ale i przebijającymi się przez chmury promykami słońca.


sobota, 20 września 2014

1.836. Pełna zgodność

Z moim piciem (wody - żeby nie było niedomówień) jest coraz gorzej. Z samopoczuciem również. Po tym, jak się czułam dzisiaj zdecydowałam, że nie będę jednak czekać na powrót doktora Tomasza z urlopu. Po niedzieli pójdę do kogoś innego w tamtej przychodni - byłoby dobrze, gdybym dostała skierowanie na badania krwi, które coś by wykluczyły lub potwierdziły.

Mam podejrzenia, że może chodzić o wahania poziomu cukru we krwi. Glukometr posiadam - owszem, ale co z tego skoro nie mam do niego pasków? Póki co stoi więc bezużyteczny. Wujka Google już nie zamęczam, bo znowu wynajdę sobie milion pięćset wyimaginowanych chorób, a po co mam się sama stresować?

Byłam dzisiaj na kilkugodzinnej konferencji, na której ledwo wysiedziałam. W sali klimatyzacja, więc temperatura odpowiednia (nie za zimno i nie za gorąco) pomimo sporej frekwencji. A ja piłam jak smok. Szumiało i kręciło mi się w głowie, byłam słaba i senna, nie miałam siły. Na przerwie poczęstowałam się kilkoma malutkimi kanapkami i zrobiłam sobie bardzo słodką kawę. Pomogło na tyle, że jakoś dotrwałam do końca spotkania.

Powiedzenie, że "mniej znaczy więcej" idealnie sprawdziło się w przypadku prelegentów. Dwadzieścia minut na każdą prezentację to stanowczo za mało, by omówić dany temat. No ale przecież lepiej wcisnąć dziesięcioro mówców, by zaledwie "liznęli" problem. Byłam, słuchałam, ale niczego się nie dowiedziałam i nic ciekawego (czyli żadnej wiedzy) stamtąd nie wyniosłam. Szkoda wielka.

Mimo wszystko cieszę się, że poszłam. Z jednej prostej przyczyny - poznałam tam panią, od której dowiedziałam się o innej (kilkudniowej) konferencji na temat wolontariatu hospicyjnego. Tyle, że w innym mieście. Plus jest taki, iż noclegi oraz wyżywienie są darmowe i gwarantowane przez organizatora. Musiałabym zapłacić sobie tylko za przejazd w obie strony - maksymalnie pięćdziesiąt złotych (bilety PKP).

Od tamtej kobiety dostałam szczegółowy program i przyznam, że to jest dokładnie to, czego szukałam od dawna. Tanatopedagogika, towarzyszenie u kresu życia, komunikacja, okres żałoby i osierocenia, etyka, potrzeby i oczekiwania chorego, perinatalna opieka hospicyjna, wsparcie w terminalnej fazie choroby nowotworowej, empatia, stres, wypalenie - to tylko niektóre z poruszanych tam zagadnień.

No i teraz siedzę i myślę co robić. Mąż mówi: "jedź". Sąsiadka mówi: "jedź". Mój wewnętrzny głos podpowiada mi dokładnie to samo. Pełna zgodność.


piątek, 19 września 2014

1.835. Smok

Non stop chce mi się pić. Rano, w południe, wieczorem, nawet w nocy. W upały nie wypijałam tyle płynów (w większości wody mineralnej) co obecnie. Nie mogę usnąć, a potem budzę się, bo zasycha mi w ustach i sięgam po szklankę stojącą przy sofie.

Ostatnio (znaczy dość dawno) podczas wizyty doktor Tomasz spytał mnie czy nie zauważam u siebie wzmożonego pragnienia. Wtedy było gorąco, więc uznałam, że ilość jaką wypijam jest normalna i zapomniałam o sprawie. Ale teraz temperatura jest niższa, a moje potrzeby nawodnienia się coraz większe.

Na nieszczęście mój ulubiony lekarz jest obecnie na urlopie i pewnie wygrzewa się gdzieś na jakiejś egzotycznej plaży. Tak więc na spotkanie z nim przyjdzie mi poczekać jeszcze dwa tygodnie i choć nie bardzo mi się chce, pójdę do niego po powrocie, bo zaczynam się już o siebie niepokoić.

Nie dosalam jedzenia, unikam słodyczy, nie lubię pikantnie przyprawionych potraw, nie jestem w ciąży, nie przechodzę też menopauzy. A piję jak smok. Do tego mam problemy ze wzrokiem - czasem nawet przez okulary nie łapię ostrości. Jestem słaba i senna, łatwo się męczę i pocę.

Poszłam dziś na spacer. Ledwo dotarłam w jedną i drugą stronę. A usiąść i odsapnąć nie było gdzie - wszystkie ławki pozajmowane. Moje kości w średnim wieku odmawiają posłuszeństwa. Dusza wciąż młoda i wyrywna, a ciało się starzeje i potrzebuje odpoczynku.


1.834. Iluminacja

Stanęłam sobie na balkonie z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w ręce. Słońce tak pięknie przygrzewało, a ja poczułam się prawie jak na tarasie u naszej gospodyni w Sobieszewie. W tle słychać było odgłosy kawek walczących o jabłka na drzewie. Skojarzyły mi się od razu krzyczące dzikie gęsi przelatujące nad tamtą nadmorską kwaterą. Nawet w powietrzu wyczuwam coś podobnego.

Weekend zapowiada się ponoć deszczowo, więc korzystam z okazji i wstawiam pranie, by przewiał je wiatr i wysuszyły słoneczne promienie. Lubię takie niektóre domowe czynności związane z dbaniem o to, co dookoła.

Dużo spraw zostawiam do omówienia na spotkaniu z Czarodziejem, który i tak na bieżąco jest przeze mnie informowany o tym co słychać i jak się czuję. Tej nocy śniło mi się, że usłyszałam diagnozę - "rak piersi". Podświadomość wyrzuca lęk przed czekającym mnie za kilka tygodni USG po mammografii.

Doznaję też iluminacji, czyli olśnienia w różnych chodzących mi po głowie kwestiach. Mój guru ujął to tak: "to, co się teraz dzieje, to efekt przetwarzania, czyli pojawiają się nowe myśli - tzw. wgląd". Zawsze tak jest - ja się opiszę (albo nagadam), a terapeuta podsumuje to jednym, góra dwoma zdaniami.

A teraz zamykam świat wirtualny na klucz, wychodzę z domu i idę na świeże powietrze powygrzewać swoje kości w średnim wieku w ciepłych promieniach słońca.


czwartek, 18 września 2014

1.833. Spontanicznie

- Dzień dobry pani. Jak się pani miewa? - pytam przez telefon sąsiadkę.
- Dzień dobry. A dziękuję, dobrze.
- Co tam pani porabia?
- Powinnam iść skserować kilka rzeczy, ale mi się nie chce - no chyba, że ktoś by poszedł ze mną, na przykład ty - coraz bardziej zawiesza i ścisza głos aż do końcowego prawie szeptu.
- Bardzo chętnie się przejdę.
- Naprawdę? - zaszczebiotała. To ja dopiję tylko kawę i schodzę.
- Schodź - byle nie z tego świata - włącza mi się moje specyficzne poczucie humoru.

Po drodze musiałam ją uświadomić, że przez ulicę przechodzę na pasach, a nie na skuśkę jak ona i że podobnie zachowuję się na światłach, czyli że jak jest czerwone to stoję i czekam (nawet jak nic nie jedzie) - nie to, co ona. Tylko raz (na samym początku) się wyłamała, ale kiedy zobaczyła, że jestem konsekwentna i wierna swoim zasadom, a ona i tak musi na mnie poczekać, później już odpuściła i grzecznie stała ze mną, choć dawałam jej wolną rękę, mówiąc: "jak chcesz, to idź". "Nie, nie będę taka, poczekam z tobą" - odpowiadała.

Dzięki temu nieplanowanemu wyjściu kupiłam sobie sześć jasnoniebieskich doniczek za całe sześć złotych (znowu trafiłam na wyprzedaż po złotówce za sztukę), sąsiadka zrobiła ksero, nabyła kratkę do kwiatka oraz dokonała kosmetycznych zakupów w sieciówce, które zaoferowałam się nieść - ze względu na mastektomię wolno jej dźwigać maksymalnie półtora kilograma w ręce po stronie amputowanej piersi.

Jako że mam patent na bycie zorganizowaną, a sąsiadka nie posiadała listy zakupowej, więc próbowałam ją nakierować na to, czego potrzebuje, by o czymś nie zapomniała. "Pasta do zębów? Nici? Płyn do płukania? Mydło? Szampon do włosów?" - pytałam, w pewnym momencie łapiąc się na bezsensie tej ostatniej wymienionej rzeczy, co kochana wariatka skwitowała nieziemskim rechotem, do którego sama się przyłączyłam.

Od zaprzyjaźnionej pani w kwiaciarni wytargałam jeszcze worek ziemi i od razu po wejściu do mieszkania zabrałam się za przydzielanie nowych domków trzem roślinom. Dzisiaj będzie ciąg dalszy, gdyż ziemia się niestety skończyła, a ja chwilowo musiałam pohamować swoje ogrodnicze zapędy.

środa, 17 września 2014

1.832. Historia jednego kwiatka

Bardzo lubię geranium. Kształt jego liści i przede wszystkim ten charakterystyczny zapach. Niedługo po przeprowadzce nasz rachityczny egzemplarz dokonał swojego żywota. Potem Mąż poszedł do sąsiedniego bloku, w oknie którego dojrzałam doniczkę z tym właśnie kwiatkiem. Zaszczepka się nie przyjęła.

Pytałam kogo tylko się dało. I tu i tam i jeszcze gdzie indziej. Od pani z kwiaciarni dostałam kilka młodych pędów, które od razu posadziłam w ziemi. Nie wiem czy wypuszczą nowe listki, ale czekam i daję im szansę, choć nie prezentują się zbyt okazale.

Jakiś czas temu na balkonie w jednym z osiedlowych bloków zobaczyłam pięć lub sześć ogromnych donic z geraniowymi prawie już drzewami. Od razu tą informacją podzieliłam się z naszą sąsiadką, która również była zainteresowana zaszczepkami. Po uściśleniu wszystkich danych okazało się, że zna ona właścicielkę tamtego balkonu.

Od pragnienia do pragnienia, od myśli do myśli, od słowa do słowa, od czynu do czynu - pewnego dnia wieczorem rozległo się pukanie do drzwi. Po ich otworzeniu ledwo co ujrzałam twarz sąsiadki wyłaniającą się zza obu wielkich donic, które dzierżyła w dłoniach.

Weszła do mieszkania, postawiła kwiatki pod oknem w pokoju i powiedziała: "wybierz sobie tego, który ci pasuje". Ponieważ geranium nie było w dobrej kondycji (w końcu kilka tygodni stało na balkonie), więc liście uschły i pożółkły. Stwierdziłam, że trzeba się ich pozbyć. "Super, no to zdaję się na ciebie, bo ja się na tym nie znam, a wiem, że ty zrobisz to dobrze" - dodała z uśmiechem, po czym poszła do siebie.

W międzyczasie, za pośrednictwem Męża, dostarczyła kilka doniczek, bym dała kwiatkom nowe domy, gdyż stare były czarne, brzydkie i za ciasne. Mozolnie usunęłam wszystkie uschnięte liście (uzbierało się ich pół worka na śmieci), wzięłam nowe zaszczepki, przesadziłam jedno geranium kształtem przypominające okazałą choinkę do większej doniczki i następnego dnia rano dałam je sąsiadce, która wpadła na kawę.

"Zostawiłaś sobie brzydszego kwiatka" - stwierdziła porównując oba. "Ale gdybym była na twoim miejscu zrobiłabym dokładnie tak samo" - dodała rżąc radośnie. Cóż - swój swojego zawsze rozpozna. Choćby w tak błahej kwestii.


1.831. Szczęścia w nieszczęściach

"Pamiętaj, że nie tylko wy jesteście dla mnie, ale i ja jestem dla was" - usłyszałam od naszej sąsiadki. Im bardziej ją poznaję, tym bardziej się cieszę z tej znajomości - takiej realnej, namacalnej, bezpośredniej, fizycznie oddzielonej jedynie kilkunastoma schodami.

Pełna mobilizacja moja i Męża następuje w momencie informacji o dacie kolejnego wlewu - wtedy oboje dzielimy się tym, co trzeba w danej chwili zrobić. Dyrektor Wykonawczy oficjalnie awansował dziś rano na nadwornego wyprowadzacza psa, bo lubi czworonogi (nie boi się ich w przeciwieństwie do mnie) i ma doświadczenie na tym polu.

Wiemy już, że zbliżającą się szóstą rocznicę ślubu cywilnego w większości spędzimy z naszą sąsiadką - będzie to jej pierwsza doba po następnej (czwartej z kolei) chemii. Na co dzień aktywna, zwariowana, roześmiana (żeby nie rzec "rżąca") kobieta w gustownej peruce (która peruki w niczym nie przypomina), lubiąca się elegancko ubrać, stukająca głośno obcasami na kilka dni zmieni się w leżącą, cierpiącą, obolałą i wycieńczoną osobę przypominającą łysego Plastusia (sama tak siebie nazywa, a poczucie humoru nie opuszcza jej nawet w łóżku).

Kilka dni temu byłam u niej i przyznałam się otwarcie i szczerze, że miałam pewne obawy przed przekroczeniem progu jej mieszkania po drugim czerwonym wlewie, gdyż nigdy nie doświadczyłam tak bliskiej styczności z człowiekiem przechodzącym chemioterapię i najzwyczajniej w świecie nie wiedziałam czy dam radę. Sąsiadka zrobiła wielkie oczy, w których widać było ogromne zdziwienie. "Masz w sobie niewyobrażalną zdolność empatii i obserwacji, które są wręcz niebywałe" - powiedziała.

Uczę się od niej. Czerpię wiele mądrości. Uczę się również od Głosu Rozsądku. Jestem pełna podziwu dla jego postawy. I dumna, że mogę być żoną kogoś tak życzliwego, serdecznego, troskliwego, dobrego, oddanego, pomocnego i wspierającego obcą przecież osobę.

Takie doświadczenia są prawdziwą lekcją pokory. Choć trudne, jednak potrzebne całej naszej trójce - mnie, Mężowi i sąsiadce. Poznaliśmy się w jednym z najcięższych momentów jej życia, lecz dzięki temu ta znajomość jest wyjątkowa i ma szansę trwać tak długo, jak długo wszyscy troje tego zechcemy.


wtorek, 16 września 2014

1.830. F51.3

Pani doktor psychiatra dobrze zapamiętała Męża - pomimo, iż od poprzedniej wizyty upłynęło sporo czasu. Pewnie lunatycy należą raczej do rzadkości w poczekalniach przychodni, a może po prostu tamta lekarka ma dobrą pamięć?

Dyrektor Wykonawczy dostał na razie skierowanie do psychologa klinicznego na specjalne testy mające na celu wykluczenie organiki - cokolwiek to znaczy. Ale przecież nie byłabym sobą, gdybym na tę okoliczność nie przeczesała zasobów wujka Google - klik.

Nowym kodem dostępu do Głosu Rozsądku jest obecnie tytułowy F51.3. Przynajmniej do czasu potwierdzenia lub wykluczenia rozpoznania.


1.829. Sprzątanie

Mąż, sąsiadka i Czarodziej. Trzy różne osoby, które są dla mnie największym wsparciem. I choć praktycznie używają innych słów, wyrażają nimi ten sam sens.

"Pamiętaj proszę, że ZAWSZE cokolwiek robisz w danym momencie, robisz to najlepiej jak potrafisz  - mimo, że dosłownie za chwilę możesz pomyśleć, że mogłabyś to zrobić inaczej".

"Rób tak, żeby Tobie i Twojemu mężowi było dobrze, a resztę świata pozostaw na tę chwilę z boku - jeśli w jakikolwiek sposób ten świat zakłóca Twoją równowagę. Rób to, co daje Ci radość i wspiera Cię, a uciekaj od tego, co powoduje dyskomfort".

Dwa maile od mojego guru z trzema zaledwie zdaniami. Wystarczyły, by wrócił spokój, którego mi zabrakło i za którym zatęskniłam.

Dzisiaj moje myśli odwrócił pukający do naszych drzwi sąsiad z dołu, któremu kapało z sufitu w łazience oraz wezwani przez Męża hydraulicy, którzy po telefonicznej konsultacji z właścicielką kawalerki musieli rozkuć zabudowaną płytkami, styropianem oraz cegłami (!) wannę oraz przetkać znajdujący się pod nią odpływ. Chcąc nie chcąc, zostaliśmy niejako zmuszeni do posprzątania powstałego przy tym bałaganu, a było tego trochę.

W międzyczasie i ja posprzątałam w swojej głowie, w swoim sercu i w swoich kontaktach z innymi ludźmi - czyli tą resztą świata, zakłócającą moją równowagę i powodującą dyskomfort (jak to zgrabnie ujął Czarodziej w powyżej zacytowanych przeze mnie słowach).

Nie muszę być dostępna dla każdego przez całą dobę przez siedem dni w tygodniu. Nie muszę odpowiadać na otrzymywane SMS-y. Nie muszę odbierać dzwoniącego telefonu. Nie muszę mieć przy sobie komórki. Nie muszę odpisywać na maile. Nie muszę mieć ochoty na spotkania. Nie muszę słuchać i czytać historii, które mnie męczą oraz ludzi, którzy mnie nimi raczą.

A jeśli ktoś JESZCZE tego nie rozumie, ma problem. Ale to JEGO problem, nie mój.


poniedziałek, 15 września 2014

1.828. Najtrudniej

Najtrudniej jest wybaczyć samemu sobie. Zaakceptować tę swoją mroczną stronę, o istnieniu której najchętniej chcielibyśmy nie wiedzieć; której wolelibyśmy nie widzieć i nie dopuścić do głosu.

Nieraz człowiek jest zdolny do zrobienia czegoś, o co by się nigdy nie podejrzewał i czego by się po sobie nie spodziewał nawet w najgorszych koszmarach.

Nie jestem z siebie dumna. Nie dałam rady. Nie stanęłam na wysokości zadania. Zawaliłam na całej linii. Czasu nie da się cofnąć. Podobnie jak słów, gestów i czynów. A teraz nie ma nawet co zbierać.

Siła miłości do drugiego człowieka może niekiedy porazić. W jej imię dokonuje się niejednokrotnie najgorszych zbrodni, wyrzekając się swoich wartości i łamiąc wszelkie zasady moralne.

Nie potrzeba nic więcej. Wystarczą wyrzuty sumienia. One są najgorszą karą. Najtrudniej jest wybaczyć samemu sobie.


niedziela, 14 września 2014

1.827. Zatruta

Już dawno tak się nie czułam jak dzisiaj. Coś ewidentnie mi nie posłużyło. Domyślam się, że winna jest czerwona papryka, którą zjadłam razem z pomidorem i kanapkami z wędliną na drugie śniadanie. Do tej pory ją jeszcze czuję.

Mąż radził, bym sobie włożyła palec do gardła, ale nie umiem. No nie umiem i już. Męczyłam się i męczyłam. Niedobrze mi i niedobrze. Boli brzuch, bolą jelita, boli głowa, jest mi gorąco, a za chwilę zimno. Wypiłam miętę, rumianek i gorzką czarną herbatę. Pomogło na tyle, że coś tam wyszło od innej strony. Jednakże nie podejmuję się policzyć ilości spotkań z łazienkowym tronem.

Na obiad, który zjadł Dyrektor Wykonawczy, mogłam sobie tylko popatrzeć - smażona pierś z kurczaka, mizeria ze śmietaną i ziemniaki - jedynie kilka tych ostatnich zdołałam podziubać widelcem. W ruch poszły sucharki. I to też z rozsądku, by cokolwiek w siebie wcisnąć.

Prawie cały taki piękny dzień spędzony w domu. Byliśmy tylko w pobliskim kościele, a i tak ledwo dałam radę doczekać do końca mszy. Przyszłam do domu i siedzę na sofie - bez sił, z dreszczami, bolącą głową i niespokojnym żołądkiem. Nawet stukać w klawisze jest mi ciężko.

Jutro będzie lepiej. Mam przynajmniej taką nadzieję.


sobota, 13 września 2014

1.826. Spacer w ciszy

W nocy nie mogłam spokojnie spać. Stresowałam się czekającą mnie i Męża poranną przeprowadzką Gienia oraz Henia. Obudziłam się z bólem głowy, który w miarę upływającego czasu tylko się potęgował - a to mocowaniem sepii, a to łapaniem papużek, a to wyjmowaniem zabawek, a to donośnymi nawoływaniami falek, a to siedzeniem w domu w hałasie.

Rozważaliśmy z Głosem Rozsądku ugotowanie zupy z papug, zrobienie nóżek w galarecie, usmażenie skrzydełek, wypuszczenie na wolność, wystawienie na sprzedaż, tudzież mord gołymi rękoma. Ot, taki czarny humor niewyspanych i umęczonych rodziców adopcyjnych, których chwilowo przerosła nowa rola. Doszliśmy jednakże to wniosku, że i tak jesteśmy w szczęśliwym położeniu, gdyż zawsze możemy wyjść z mieszkania, zostawiając hałaśników samym sobie.

Zjedliśmy wcześniej obiad i tak właśnie zrobiliśmy. Zamknęliśmy drzwi i udaliśmy się na zwykły, najzwyklejszy spacer. Bez siatek, bez wchodzenia do sklepów, bez zakupów. Z aparatem, zapasowymi akumulatorkami i butelką wody mineralnej. I bez parasolki, którą chciał wziąć Dyrektor Wykonawczy, a która mnie wydała się zbędna. Tym razem to Głos Rozsądku miał rację, bo w drodze powrotnej zaczął kropić deszcz - na szczęście nieduży i całkiem przyjemny.

Zdążyłam uchwycić w kadrze wrześniową florę i faunę. W międzyczasie ból głowy minął. Podobnie jak złość na falki, które zgotowały nam bardzo wczesną pobudkę. Wygląda na to, że trzeba będzie się przyzwyczaić i zmienić porę kładzenia się do łóżka. A jak to nie pomoże, wystarczy wyjść z domu - teraz przynajmniej będzie ku temu większa motywacja.





1.825. W nowej klatce

Pobudka urządzona nam przez Gienia i Henia miała miejsce o 6:15. Wstaliśmy z Mężem, żeby jak najszybciej zamocować dwie sepie w "pałacu". Niby prosta rzecz, a nam zajęła z pół godziny. Trudności piętrzyły się przed nami jedna po drugiej.

Drucik za gruby (przecież powtarzałam wczoraj, że miał być cieniutki i miedziany), nie ma go czym przeciąć (tu stwierdziłam, że na urodziny zamawiam nie tylko młotek i kombinerki, ale całą podstawową skrzynkę narzędziową skoro Dyrektor Wykonawczy nie ma smykałki do majsterkowania). W związku z powyższym, zmuszeni byliśmy zaniechać dalszych prób z tamtym materiałem.

Wzięłam sznurek, który okazał się być za słaby i się rwał. Potem na szydełku zrobiłam łańcuszek z kordonka. Też się nie nadał. Może spinacz biurowy? Odpada. Koniec końców Głos Rozsądku jakimś cudem przyczepił nieszczęsne sepie do prętów, ale do tego celu musiał zdjąć kuwetę i kilka gadżetów wyjąć ze środka.

Ustawiłam klatki naprzeciwko siebie. Otworzyłam obie pary drzwiczek. Z jednych powstała drabinka, po której wystarczyło tylko przejść. Gienio i Henio przyglądali się co jest grane, ale zmienić lokum nie chcieli.




Cóż było robić? Postanowiłam ich złapać i przeprowadzić ręcznie. Nie dałam rady i nie miałam sumienia. Wyszłam do kuchni i zostawiłam Męża z "problemem". Pierwszym lokatorem został Gienio, a po chwili dołączył do niego Henio. Obaj przestraszeni wisieli dość długo pod sufitem, co wcale nie przeszkodziło im w przytulaniu i całowaniu.




Zwabieni prosem senegalskim (ponoć to papuzi przysmak), które przyczepiłam im z boku klatki, zaczęli je jeść. Oczywiście walcząc o nie, choć większym łakomczuchem okazał się Henio (znowu widzę podobieństwo do Męża), gdyż to on był pionierem w konsumpcji i również jako pierwszy stanął na żerdce. Potem przyszedł czas na picie wody.




Zauważyłam, że obie papużki stały wciąż na tym samym drążku i bały się przeskoczyć na drugi. Domyśliłam się, że powodem jest wisząca na środku klatki huśtawka oraz lusterko z dzwoneczkiem. Znowu Mąż był tym złym, który wsadził rękę do środka i wyjął obie zabawki. Przez to działanie (a może dzięki niemu), Gienio i Henio wylądowali w kuwecie i zaczęli sprawdzać zawartość miseczek - przy czym zamiast korzystać każdy ze swojej, walczyli o jedną. Górą był oczywiście Gienio, broniący dostępu do ziarenek własną piersią.




Wreszcie nasze ptaszki wykazały się odwagą i zaczęły przeskakiwać na drugą żerdkę, synchronicznie pijąc wodę z obu poidełek. Teraz już zachowują się normalnie i klasycznie, więc wygląda na to, że misja przeprowadzka zakończona została powodzeniem.