Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 31 stycznia 2012

247. Co w myśli, to na języku


Poniedziałek, późny wieczór. Mąż wrócił z pracy. Przyniósł moje wydrukowane CV (szef pozwolił im na prywatne korzystanie z drukarki pod warunkiem, że nie używają kolorowych tuszy). Patrzę, a tam krzywo - przesunięte wcięcia akapitowe w czterech miejscach. No to huzia na Dyrektora Wykonawczego, że jest źle. Pytam czy ma nowe rozkłady jazdy dwóch autobusów, które zostały zmienione. Zapomniał. No to jeszcze jeden powód, żeby Mąż się nasłuchał. Zdejmuje ubranie. Czuję papierosy, jak pies obwąchuję sweter, T-shirt i dżinsy. Śmierdzą. Trzeci pretekst do strojenia fochów.

W kwestii CV sama zawiniłam, bo zamiast tabulatora użyłam spacji i w trakcie druku wszystko się rozjechało. Moja wina. Jeśli chodzi o palenie, o które bym nawet nie śmiała podejrzewać Drugą Połówkę, bo jest w tej kwestii czysty jak łza, to wydało się kto mu zasmrodził ubranie - Jego najlepszy kolega wszedł z papierosem do pokoju, gdzie Dyrektor Wykonawczy zostawia ciuchy, w których przyszedł.

Wtorek, pora obiadu. Wyjmuję kawałek indyka z garnka, kroję go na pół i co? Różowe mięso, czyli surowe. Huzia na Męża, że nie umie gotować. Obrażona poszłam do pokoju. Okazało się, że znowu nie miałam racji, bo indyk był ugotowany, a to rzekomo "różowe", to była jakaś żyła. Nie znam się, bo nie gotuję, ale czepiać się umiem perfekcyjnie.

Byłam zła jak osa. Co prawda nie zrobiłam awantury, ani ciągnęłam za sobą ogona rozwodowego, ale - mimo wszystko - w trzech kwestiach (tylko za brak rozkładów odpowiada Dyrektor Wykonawczy) odsądziłam Go od czci i wiary. Niesłusznie oskarżyłam, Bogu ducha winnego, Męża. Muszę nie dwa, a trzy razy pomyśleć zanim coś powiem, a jeszcze wcześniej powinnam raz, a dobrze ugryźć się w język.

246. O studniówce - rocznicowo


Dokładnie ćwierć wieku temu byłam na swojej studniówce. Wzięłam dziś do ręki zdjęcie klasowe z tej imprezy - to jedyna fotka, jaką mam. Wynajęty fotograf robił ją wszystkim klasom w tym samym miejscu - na korytarzu szkolnym. Po kolei - bez różnicy. Inne to były czasy. Nikt spośród moich kolegów i koleżanek nie miał własnego aparatu fotograficznego, ba - telefon stacjonarny w domach też był rzadkością. Moim rodzicom założono go dopiero po mojej maturze. Ale wracając do samej studniówki...

Już wtedy byłam wysoka i od tamtej pory nie urosłam. Miałam problem z kim pójść. Chłopaka nie miałam, byłam grzeczną i posłuszną dziewczyną, która po lekcjach zbaczała jedynie do księgarni, a potem wracała do domu, zamykała się w pokoju, odrabiała lekcje i czytała książki. Nuda, żadnych imprez, picia, palenia, ganiania za chłopakami. Koleżanka mojej matki miała znajomą, a tamta z kolei następną koleżankę, której syn był starszy i wyższy ode mnie. Do naszego spotkania doszło w mieszkaniu tamtej koleżanki, oprócz niej była tam jeszcze moja matka i jej koleżanka. Niewiele pamiętam, poza tym, że podałam chłopakowi swój adres, a on za kilka dni odwiedził mnie w domu, żebyśmy się lepiej poznali. Nawet nie wiem jak miał na imię. Dobrze za to utkwiło mi w pamięci kilka zdań, jakie wypowiedział, kiedy wszedł do mojego pokoju: "Po co Ci tyle książek? Ty to wszystko przeczytałaś? Ja mam tylko podręczniki szkolne i to mi wystarcza". Wiedziałam już, że z tej mąki chleba nie będzie, ale z braku laku musiałam z kimś iść na studniówkę, więc stwierdziłam, że rozmawiać nie za bardzo będziemy mieli o czym, ale przynajmniej poloneza z kimś zatańczę.

Sukienkę miałam szytą przez zaprzyjaźnioną krawcową - z granatowego aksamitu (babcia go dla mnie zdobyła spod lady) - z długim rękawem w kimono, za kolano i ze stójką przy szyi. Taka była moda wtedy, więc się nie dziwcie. Popatrzyłam dziś na to zdjęcie klasowe i wszystkie wyglądałyśmy podobnie - czarne lub granatowe spódnice i białe bluzki albo ciemne i zabudowane sukienki. Żadnych dekoltów, mini, rozcięć, szpilek, fryzur i makijaży, czy malowanych paznokci. Omiotłam sobie tylko twarz pudrem matki, żeby się nie świecić, rzęsy pociągnęłam jej tuszem i tyle. Buty i rajstopy również były spod lady - czekały (podobnie jak aksamit) kilka miesięcy na swój wielki dzień.

Do szkoły, bo tam odbywały się wtedy studniówki, każdy szedł na piechotę (jak blisko mieszkał), albo jechał autobusem (jak mieszkał dalej). Taksówka to był zbytek, z którego skorzystaliśmy rano, po zakończonej imprezie - z powodu wczesnej pory i braku komunikacji miejskiej. Hol, na którym ustawione były stoły, salę gimnastyczną oraz aulę dekorowaliśmy sami. Pomysł był nasz, wykonanie również. Nikt nam nie pomagał, a każda klasa miała swój "teren", za który była od początku do końca odpowiedzialna. Wycinaliśmy więc drzewa z papieru, malowaliśmy je farbami, przyczepialiśmy do ścian i okien. Do dziś pamiętam, jak stojąc na szafie i przypinając szpilkami srebrne gwiazdki z folii aluminiowej do pomalowanych na granatowo arkuszy papieru, które służyły za nocne niebo, pobrudziłam sobie moje nowe spodnie zieloną farbą, pochodzącą z liści drzew na kartonie przypiętym do owej szafy.

Nie było żadnego cateringu, jedzenie i picie przygotowywały panie kucharki oraz nasi rodzice, którzy jednocześnie pilnowali porządku i dbali o nasze żołądki. Nie widziałam nikogo, kto by pił jakikolwiek alkohol, kto by palił papierosy, czy trawę. Zabawa była świetna i trwała do białego rana, a wszystkie przygotowania dekoracji oraz nauka poloneza bardzo nas zjednoczyły. Przed wejściem do szkoły wszyscy byli sprawdzani, co mają w torbach i reklamówkach.

Wiem, że jestem dinozaurem i może należałoby mnie zamknąć w muzeum jako relikt minionej epoki, ale uwierzcie mi, że jestem czasem przerażona jak czytam artykuły o obecnych studniówkach - o kreacjach dla dziewcząt, makijażystkach, fryzjerkach, limuzynach, hotelach, kosztach od pary, itp., itd. Z wierzchu wygląda to pięknie, ale co się dzieje po kilku godzinach samej imprezy? Jakie wspomnienia mają z niej uczniowie? Alkohol, narkotyki, seks - na pewno nie wszędzie, ale na wielu takich imprezach są obecne. Skąd to wiem? Z relacji naocznych świadków, niestety. Chyba jednak wrócę do tego muzeum.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

245. Dziary i piercing


Mam znajomego właściciela studia tatuażu. Kilka lat temu sporo czasu tam spędzałam, podpatrując jego pracę. Jestem bowiem ogromną fanką obrazów na ciele. Przyglądanie się jak one powstają, było niesamowitym doświadczeniem. Prawie się od tego patrzenia uzależniłam, ale co zobaczyłam, to moje.

Klientela to przegląd chyba większości społeczeństwa. Pojawiali się członkowie różnych subkultur, ale także niepełnoletni z rodzicami, których zgoda była warunkiem wykonania tatuażu. Były też piękne kobiety i dojrzali panowie. Iście wybuchowa mieszanka. Mnie w pamięci najbardziej utkwiła para - on niesamowicie przystojny facet, ona - niepozorna, ze sporym biustem pani. Oboje dobrze po czterdziestce. Chodziło o przekłucie jej sutków i założenie kolczyków, umożliwiających przewleczenie przez nie łańcuszka. On był podekscytowany, ona - zrezygnowana. Do tej pory mam ich przed oczami.

W siódmej albo w ósmej klasie rodzice wyrazili zgodę na to, bym przekłuła sobie uszy. Na więcej i w innych miejscach (warga, język, brew, pępek czy nos) skusić się nie chciałam, choć przyznam, że niektóre kolczyki naprawdę robiły wrażenie. Nie dałam się jednak namówić znajomemu. Nie mogłam też patrzeć na cały proces, kiedy on to komuś wykonywał. Niepojęte były dla mnie kolczyki w miejscach intymnych, bo i takie wcale nie należały do rzadkości.

Tatuaże to co innego. Największą popularnością wśród panów cieszyły się trybale, ale i niektóre panie się na nie decydowały, choć większość kobiet wybierała jednak klasyczne wzory - kolorowe kwiatki, delfinki, czy motylki. Niektórzy przychodzili z reklamacją po poprzednich tatuatorach. Wtedy na stary trzeba było nanieść całkiem nowy motyw. To dopiero sztuka. Malowanie na ciele. Piękne i niepowtarzalne wzory.

Moje wizyty u znajomego zaowocowały wykonaniem tylko dwóch tatuaży, choć nie ukrywam, że wzór trzeciego wciąż mam gdzieś schowany, ale już się raczej na niego nie zdecyduję.

244. Zwalczam lenia


Jestem leń, paskudny leń. Czasem lubię się lenić, a kiedy indziej - wręcz przeciwnie. Nosi mnie i nie mogę usiedzieć bezczynnie. Nic mnie tak nie cieszy w powyższej kwestii, jak zwalczenie tego potwora w sobie. Bywam z siebie zadowolona, bo w perfekcjonizmie ciężko to osiągnąć na stałe, ale wszystko jest jeszcze przede mną. Dopóki żyję, mam szansę. 

Lubię zmotywować się do działania, zrobić co trzeba i oddawać się przyjemnościom. Tak, jak teraz, bo pisanie jest przyjemne - nawet bardzo. Szczególnie kiedy wcześniej osiągnęłam poczucie spełnienia w naniesieniu poprawek do moich CV oraz wysłanie ich do korekty. Czekam na mail lub telefon potwierdzający ich przydatność i zaczynam działać dalej. Nie ma jak dobrze wykonana praca!     

niedziela, 29 stycznia 2012

243. Pracowicie i twórczo


Tak, jak w tytule wyglądał prawie cały dzień - szczególnie popołudnie i wieczór. Telefoniczna konsultacja ze znajomym rekruterem i naniesienie - mam nadzieję - ostatnich już poprawek w moich CV, LM i mailu przewodnim. Poza tym bardzo miłe pogawędki na komunikatorze oraz wymiana korespondencji.

Z Mężem - poza spacerem - kontaktu prawie żadnego nie mam - zaczytał się w "Cieniu wiatru" i choć siedzi obok mnie, na sofie, to tylko ciałem obecny, bo duchem jest w Barcelonie. Tak się śmiał z niektórych fragmentów książki, że aż się czerwony zrobił, brzuch go bolał i łzy poleciały. I dać tu facetowi lekturę.     

sobota, 28 stycznia 2012

242. Seks party


Siedział w klubie, sącząc powoli niebieski drink. Podeszły do niego dwie młode i wyuzdane dziewczyny. Zaproponowały mu wyjście na zewnątrz. Razem wsiedli do taksówki, w której dowiedział się, że jadą na seks party. Kiedy samochód się zatrzymał, cała trójka poszła do jakiegoś mieszkania. Przy drzwiach znajdowała się recepcja, za ladą której stała kobieta w średnim wieku - prawdopodobnie właścicielka owego przybytku. Popatrzyła na mężczyznę, taksując go wzrokiem bardzo uważnie. Na jego palcu dostrzegła obrączkę. "Tego pana nie obsłużymy!" - powiedziała dobitnie. Odwrócił się więc na pięcie i wyszedł. Uświadomił sobie, że przecież jest żonaty. Rano - jak zwykle - obudził się przy mnie i opowiedział mi swój sen.  

241. Co by było, gdyby...?


"Gdyby ciocia miała wąsy, to by była wujkiem" - wiem, wiem - stary dowcip z długą brodą, jak już w temacie zarostu jestem. Teraz poważnie. Ileż to razy nie zadawaliśmy sobie pytania: "co by było, gdyby...?" I w tym miejscu należałoby wpisać całą masę rzeczy z przeszłości, bo to zapewne głównie ona byłaby bohaterką naszych dylematów.

W filmie "Przypadek" Krzysztofa Kieślowskiego - mojego ukochanego reżysera, możemy śledzić jak potoczą się losy głównego bohatera w zależności od tego, czy zdąży wsiąść do odjeżdżającego pociągu, czy też nie. Trzy różne scenariusze, trzy różne zakończenia filmu, których - ze zrozumiałych względów - zdradzać nie będę. Zainteresowanym polecam obejrzenie tego obrazu.

Był też kiedyś w TVP program "Decyzja należy do Ciebie", w którym przedstawiano krótki filmik dotyczący konkretnej sytuacji życiowej. Potem padało pytanie: "co powinien zrobić bohater/bohaterka; czy powinien/powinna...?" Odpowiedź mogła być tylko "tak" lub "nie". Publiczność zgromadzona w studio siedziała po symbolicznych dwóch stronach. Mogła się przesiadać i zmieniać zdanie - w miarę postępującej akcji, gdyż pokazywano kolejne odsłony i odkrywano następne karty. Jak sama nazwa wskazuje, na ostateczną decyzję wpływ mieli telewidzowie, którzy w głosowaniu telefonicznym, wybierali zakończenie filmu, które było oczywiście pokazane. Nigdy nie ujawniano natomiast drugiej wersji zdarzeń.

Wyjdźmy jednak z sali kinowej i studia telewizyjnego wprost na ulice naszego życia. Spotykają nas często takie sytuacje, w których zadajemy sobie tytułowe pytanie. Dzieje się tak przeważnie w momentach trudnych. Związek, w którym jesteśmy, odbiega od naszych oczekiwań i nie spełnia potrzeb. Pada pytanie: co by było, gdybym za niego nie wyszła? Mieliśmy dwie oferty pracy i wybraliśmy tę, w której teraz źle się czujemy. Co by było, gdybym wybrała tę drugą? I tak dalej, i tak dalej. Przykłady można mnożyć. W większości wypadków nigdy się nie dowiemy jak potoczyłyby się nasze losy, gdybyśmy podjęli inną decyzję.

Gdybanie - szczególnie po fakcie - nie wnosi nic dobrego do naszego życia. Poza frustracją, pretensjami do siebie, żalem, poczuciem krzywdy, bólem, czy cierpieniem nie znajdziemy w nim żadnej przyjemności, radości, czy zadowolenia. Możemy jedynie wyciągnąć konkretne i konstruktywne wnioski, ale czy uchronią nas one przed dokonaniem lepszych wyborów w przyszłości - tak, żebyśmy nie musieli zadawać sobie pytania: "co by było, gdyby...?"

240. Chodzi i pluje


Jak byłam mała, dostałam zagadkę. "Co to jest? Chodzi i bije." Oczywiście, że każde dziecko to wie. No przecież, że zegar. Teraz jestem już duża i tym razem to ja wymyśliłam zagadkę. Kto to jest? Chodzi i pluje. Oczywiście, że osobnik płci męskiej w każdym wieku.

Jak żyję, nigdy jeszcze nie widziałam żadnej dziewczyny, czy kobiety - bez względu na metrykę, która idąc chodnikiem, będzie pluła, nie zważając na innych przechodniów. A panowie się nie krępują - niczym i nikim. 

Byliśmy dziś z Mężem na długim spacerze. Zimno, mroźno, ale pięknie - słońce świeci, błękitne niebo, biały śnieg - bajka. Naprzeciwko nas szedł fajny, przystojny mężczyzna około trzydziestki. I co robi? Pluje. Aż mi się niedobrze zrobiło i czar prysł. Pytam więc Dyrektora Wykonawczego, jako reprezentanta płci odmiennej do mojej, czemu faceci to robią. On mi na to, że mogą mieć niesmak w ustach po papierosie. "Kobiety też palą, a nie plują" - odpowiadam. "Może tak zostali wychowani przez ojców albo rówieśników?" - podaje kolejny powód Mąż. Wciąż nie rozumiem po co rodzic ma uczyć swojego syna plucia. "Ty też to robisz jak nie idę obok Ciebie?" - pytam. "Nie" - odparł Dyrektor Wykonawczy. Kamień z serca.

Jestem cięta na wszystkich mężczyzn w trzech - rażących moje poczucie estetyki oraz dobrego wychowania - kwestiach, które dostrzegam w ich zachowaniu na ulicy - jak plują i smarkają na chodnik (bez użycia chusteczki, ale za to wycierając pozostałości rękawem) oraz jak sikają na widoku, zupełnie nie krępując się obecnością innych ludzi. I nie mam na myśli jakichś meneli, tylko normalnych, trzeźwych i zwyczajnie wyglądających (na pierwszy rzut oka - jak się okazuje) panów. Chyba sobie splunę z niesmaku i obrzydzenia, a co!

piątek, 27 stycznia 2012

239. Tylko dla pań


Wahałam się czy o tym napisać, bo temat bardzo damski i intymny, ale niech będzie - w końcu nie ma tabu i cenzury. Ponadto nic, co ludzkie, nie powinno być nam obce. Panom, jak tu zajrzą, też się przyda edukacja. Poruszę zatem dwie babskie sprawy.

Kiedyś oglądałam w sieci jakiś dokument o ekologii. Była tam para, która żyła niezwykle blisko natury. Kobieta podczas miesiączki nie używała ani podpasek, ani tamponów, tylko specjalny kubeczek menstruacyjny. Pokazywała jak on wygląda i tłumaczyła zasady działania. Kilka dni temu, na jednej ze stron, zobaczyłam jego reklamę. Kliknęłam w link i pooglądałam sobie zdjęcia. Dostępny w różnych kolorach, choć cena dość wygórowana.

Przyznam, że mam mieszane uczucia w kwestii jego funkcjonalności i komfortu użytkowania oraz higieny, ale każdy ma swoje preferencje. Ja bym go nie kupiła, ale może któraś z Was się na niego skusi? Wujek Google służy pomocą.

Naczytałam się również o biustonoszach. Nie chodzi o kolor, fason, hafty i koroneczki, lecz o właściwy rozmiar. Na rynku pojawiła się nowa profesja związana z tym biznesem - brafiterka, czyli pani, która fachowo dobierze nam odpowiedni dla nas stanik. Kiedyś była gorseciarka, ale chyba niewiele kobiet jeszcze się tym trudni. Nie chodzi jednak o nazwę.

Pewnego dnia przechodziłam obok nowego sklepu z bielizną. Na szybie wystawowej zobaczyłam przyklejoną kartkę, zachęcającą do darmowej konsultacji z brafiterką. Mam zamiar się tam wybrać po niedzieli. Ciekawa jestem czy jej wybór pokryje się z tym, co wydaje mi się, że wiem o swoim rozmiarze. A Wy korzystałyście kiedyś z usług takiej pani?   

238. Moda?


Mróz jak się patrzy. W południe minus osiem stopni na termometrze. Nareszcie prawdziwa zima - taka, jaką najbardziej lubię. Choć policzki pieką, a łzy lecą z oczu, idę na spacer. Tak naprawdę musiałam kupić bilet miesięczny, więc pretekst do wyjścia był.

Wracałam do domu niedaleko szkoły. Akurat jej budynek opuściła spora grupa młodzieży. Niby nic nadzwyczajnego, ale moją uwagę zwróciło kilka dziewcząt. Wyróżniały się na tle innych ludzi na ulicy. Gołe głowy, brak szalików i rękawiczek, kurteczki do pasa, niektóre porozpinane, brzuchy na wierzchu. Skulone, trzęsące się z zimna panienki.

Wiem, że jestem z ubiegłego wieku, ale czegoś tu nie rozumiem. Chyba logiczne jest, że kiedy jestem głodna - jem, kiedy chce mi się pić - piję, kiedy jest mróz - ubieram się ciepło, żeby nie marznąć. Czemu więc tamte dziewczyny - na własne życzenie - nie dbają o swoje zdrowie? Nowa moda?   

czwartek, 26 stycznia 2012

237. Cel adopcji


Znam osobiście tylko jedną parę, która adoptowała dziecko. Ono nie wie, że ludzie, którzy je pokochali i wychowują, nie są jego biologicznymi rodzicami. Nie wiem czy się dowie, bo oni sami ukrywają tę prawdę przed nim. Wyprowadzili się z drugiego końca Polski, żeby w innym miejscu i otoczeniu, gdzie nikt ich nie zna, zacząć życie od nowa - już we troje.
  
Wśród swoich bliższych i dalszych znajomych mam pięć bezdzietnych par. Każda z nich jest inna - ze względu na wiek, wykształcenie, status majątkowy, miejsce pracy, czy zamieszkania. Brak dziecka jest kwestią niezwykle delikatną, dlatego nie znam powodów takiego stanu rzeczy u wszystkich małżeństw. Nie wnikam, nie drążę i nie pytam, bo może to być dla nich zbyt osobista i bolesna sprawa.

Dwa spośród nich nie mogą mieć biologicznego potomstwa. Z tymi kobietami jestem bliżej emocjonalnie i rozmawiałyśmy nieraz o adopcji. Jedna nie chce, bo nie wyobraża sobie wychowywania "cudzego dziecka", jak je nazwała. Druga nie adoptuje, gdyż obawia się, że mogą dać o sobie znać "złe geny". Szanuję ich poglądy, ale to nie znaczy, że się z nimi zgadzam.

Wczoraj zaczęłam buszować w sieci i szukać informacji na temat adopcji. Z czystej ciekawości. W moim i Męża przypadku ta kwestia bowiem jest tylko hipotetyczna. Z wielu względów. Nie mamy wymaganego minimum pięcioletniego stażu małżeńskiego, nie dysponujemy zaświadczeniem od ginekologa o niemożności posiadania dzieci, nasz dochód jest niewystarczający, jak również nie mamy odpowiednich warunków lokalowych. Na przeszkodzie stoi jeszcze mój wiek, gdyż w świetle przepisów różnica między adoptowanym dzieckiem a rodzicami nie może przekraczać czterdziestu lat.

Zaczęłam jednak intensywnie myśleć i zastanawiać się nad powodami, dla których pary decydują się na adopcję. Oczywiście, że najważniejszym z nich jest chęć zostania rodzicami, instynkt macierzyński i ojcowski. I tu się mocno zdziwiłam, gdyż na jednej ze stron znalazłam takie oto zdanie: "celem adopcji nie jest zaspokojenie potrzeb rodzicielskich bezdzietnych małżeństw czy osób samotnych; jest nim przede wszystkim dobro dziecka (art. 114 §1 Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego)".

Przyznam, że nie do końca rozumiem. Przecież zaspokojenie potrzeby rodzicielskiej nie kłóci się z dobrem dziecka. Jedno może bezproblemowo funkcjonować obok drugiego, czyż nie? Ktoś chce pokochać małego człowieka, stworzyć mu dom, ofiarować swój czas, wychować go. Czy nie tym wszystkim jest właśnie dobro? Co więc nim jest według prawa i przepisów ww. kodeksu? Jeśli ktoś wie, proszę o informację.    

236. Zwyczajnie


Dostałam wiadomość od Autostopowicza: "szykujcie się do przeprowadzki do Gdańska tak pod koniec maja". Czyli jednak jego plany przeniesienia się do Krakowa dojdą do skutku... Pewna nie jestem, bo próbowaliśmy do niego dzwonić przed południem, ale tym razem nie dość, że nie odebrał, ale nawet odrzucił nasze połączenie - znaczy, że zajęty być musiał.

Sąsiadki się pochorowały na ospę. Najpierw Starsza złapała wirus, sprzedała potem Młodszej, a na koniec dostało się również ich mamie, która nie przeszła tego choróbska w dzieciństwie. Pomocy żadnej od nas nie chcą przyjąć, bo twierdzą, że wciąż zarażają. I ja, i Mąż na ospę chorowaliśmy, ale Sąsiadka uparta i nijak nie da się jej przetłumaczyć, że my się nie boimy. Nawet kartki z listą zakupową na klamce nie chce zostawić.

Dzisiaj - po raz pierwszy od kilku tygodni - nie łzawią mi oczy. Nie pisałam o tym, bo to bzdet, ale dosyć uprzykrzający życie. Nie wiem czym spowodowany. Zaraz po wyjściu na dwór zaczynają lecieć mi łzy. Chusteczka w ręce non stop. Wycieram oczy bez przerwy. O tuszu do rzęs mogę zapomnieć, bo po chwili wyglądałabym gorzej niż bez niego. Podobnie dzieje się jak siedzę przed monitorem, chociaż jest o wiele lepiej odkąd Mąż przyciemnił ekran. Chyba więc chodzi o światło, ale pewna nie jestem. Wizyta kontrolna u okulisty wyznaczona dopiero na 29 lutego. Poczekam. Mam krople nawilżające do oczu i żel na noc. Wytrzymam. Cieszę się, że chociaż dziś mam spokój.

Zrobiłam sobie reset muzyczny. Po kilkudniowej burzy mózgowej, spowodowanej usilnym i skondensowanym poszukiwaniem pomysłów do swojego CV, czułam się już trochę zmęczona. Słucham różnych wspomnieniowych kawałków, głównie polskich, ale nie tylko. Starzeję się, bo jestem coraz bardziej sentymentalna.

235. Blondynka przed monitorem


Odpalam rano laptop. Wpisuję hasło. Czekam aż się uruchomi system. Ekran czarny. Trwa to podejrzanie długo. Zniecierpliwiona hibernuję sprzęt. Za chwilę go "odmrażam". Procesor osiąga temperatury krytyczne. Wiatraki pracują na pełnych obrotach. W końcu pojawia się strona startowa. Wywalił się antywirus. Mąż zajął się naprawianiem szkód przeze mnie poczynionych. Jak zwykle - cierpliwy i spokojny, za to ja cała w nerwach.

Jak laptop padnie, a może to nastąpić w każdej chwili (mamy go już ponad 4,5 roku), pozostaje jeszcze starszy komputer stacjonarny (lat 5,5). Dzisiaj miałam szczęście, ale zachowałam się jak klasyczna blondynka z dowcipów. Wstyd mi straszliwie.

środa, 25 stycznia 2012

234. Stanie w miejscu


Za kilka dni skończy się styczeń. Całkiem niedawno wspominałam, że mam poczucie, iż stoję w miejscu w kwestii szukania pracy. Odpowiedzialność za swoje słowa i wzięcie spraw we własne ręce trochę mnie wtedy przytłoczyły. Miałam wrażenie, że nic konkretnego i namacalnego nie zrobiłam. Wcale jednak tak nie jest. Do pionu przywrócił mnie Mąż - jak zawsze - krótko i na temat.

Czasem wiele, z pozoru błahych, rzeczy nie jestem w stanie kontrolować. Nie na wszystko mam wpływ. Nieraz mogę tylko cierpliwie poczekać, bo głową muru nie przebiję. Ten czas chwilowego zastoju mogę wykorzystać dla siebie - z pożytkiem. Robię to każdego dnia - przeglądając oferty, ucząc się pisać kompetencyjne CV, konsultując się z moim znajomym odnośnie ich treści, dowiadując się nowych i ciekawych rzeczy podczas buszowania w sieci. To nie jest nic.

Jestem perfekcjonistką, choć się tego oduczam, gdyż czasem nie warto się aż tak przejmować. Poza tym cecha ta rzutuje na moje samopoczucie. Mam nieraz wrażenie, że mogłam lepiej, inaczej, bardziej, więcej... Wyrzuty sumienia i samobiczowanie się nie są dobre. Konstruktywne wnioski i nauczka na przyszłość - owszem - tyle w zupełności wystarczy.

Usłyszałam kiedyś, że "jak stoisz w miejscu, to się nie rozwijasz", ale czy to prawda? Mnie taka chwila zatrzymania się jest potrzebna. Przede wszystkim po to, aby wsłuchać się w siebie, poukładać sobie pewne sprawy, żeby móc normalnie funkcjonować. Nie muszę uciekać w coraz to nowe zajęcia, które mogłabym sobie wynajdywać. Od siebie i swoich myśli nie ma bowiem ucieczki. Dopadną mnie wszędzie - kwestia tylko kiedy.

Miałam kiedyś znajomą - wykształcona, atrakcyjna singielka, z dobrą pracą, własnym mieszkaniem i samochodem. Ciężko było mi się z nią spotkać, bo nigdy nie miała czasu. Basen, fitness, kurs angielskiego, joga, rower i jeszcze wiele innych zajęć. Popołudnia, wieczory i weekendy wypełnione po brzegi. Najpierw jej zazdrościłam, że nie stoi w miejscu, że się rozwija, że robi coś dla siebie. Potem zobaczyłam jak to wygląda od środka. Kiedyś się przyznała, że wyszukując sobie wciąż nowe atrakcje, ucieka od myślenia, od samotności, od lęków i obaw. Żadnego ze swoich zapełniaczy wolnego czasu nie doprowadzała do końca. Nawet życia osobistego, bo i w tej kwestii próbowała - spotykała się z kimś, potem z nim zrywała, by za jakiś czas znowu do niego wrócić. Doszło nawet do zaręczyn i planowania ślubu oraz wesela, z których zrezygnowała na rzecz wyjazdu za granicę. Tam też długo nie zagrzała miejsca. Wróciła do starej pracy, mieszkania i samochodu. Nic się w jej życiu nie zmieniło, choć upłynęło już kilka ładnych lat. Wciąż gna na oślep, szukając nie wiadomo czego.

Nie zawsze stanie w miejscu oznacza cofanie się w rozwoju, bo i takie opinie słyszałam. Jeśli o mnie chodzi, wolę się zatrzymać i spokojnie pomyśleć, niż dobrowolnie stać się piłeczką, którą życie będzie rzucać tam, gdzie mu się tylko spodoba.      

233. Dołek i drabinka


Życie jest jak sinusoida - raz góra, raz dół. Jest też coś pomiędzy - faza wzrostu, faza spadku oraz constans, który dla mnie oznacza harmonię i spokój.

Kiedyś modne było wyznaczanie swoich biorytmów - fizycznego, psychicznego oraz intelektualnego. Bawiłam się w to, bo chciałam wiedzieć. Teraz się z tamtej siebie śmieję, bo po co mi to było? Czasem lepiej nie wiedzieć, bo można się pięknie wpakować w niejedną dziurę - na własne życzenie.

Tak jak aura zwiastuje migrenę, tak i obniżenie nastroju może (ale nie musi) poprzedzać dołek. Od pewnego czasu przygotowuję się więc, jeśli czuję, że nadchodzi. Trochę przypomina to zabezpieczanie własnego domu przed, mającym zaatakować, huraganem. Jednak w przypadku dołka wystarczy mieć jedynie drabinkę albo krzesełko, choć nieraz potrzebna będzie jeszcze łopatka.

Niby jest normalnie i dobrze, ale - nagle - ogarniają mnie ponure myśli, które nadciągają nad moją biedną głowę. Grunt to je od razu przeganiać, żeby się nie nawarstwiały i nie tworzyły ciemnej chmury, z której zaraz zacznie padać deszcz. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić - można by rzec. Niekoniecznie. Wszystko zależy od szybkości reakcji i sprytu.

Jeśli o mnie chodzi, potrafię przewidzieć pewne symptomy, a nawet jak się już pojawią, używam drabinki, żeby szybko wyjść na powierzchnię. Wiem, że jak wpadnę głębiej, z pomocą łopatki, będę musiała dłużej grzebać się w czeluściach swojej duszy. Nikomu w niczym to nie pomoże, a najmniej mnie samej.

Mogę siedzieć w dołku i jęczeć, stękać, kwękać, marudzić, labidzić, płakać, narzekać czy użalać się nad sobą. Mogę próbować wzbudzać litość i współczucie w innych ludziach dookoła. Wszystko mogę. Pytanie tylko po co? Czy poczuję się lepiej? Jeśli tak, to znaczy, że jestem manipulantką, która świetnie wykorzystuje innych do swoich celów, więc mam poważny problem.

Mogę też mieć ze sobą drabinkę, na którą - szczebel po szczeblu - będę wchodzić. Wystarczy umieć i chcieć dostrzec, że one naprawdę istnieją. Mogę też poprosić kogoś komu ufam, o podanie ręki. Mogę być Zosią Samosią i męczyć się trochę dłużej, ale dać radę. Nie sztuką bowiem jest wpaść do dołka i tam zostać, ale podjąć wyzwanie, żeby z niego wyjść.    

wtorek, 24 stycznia 2012

232. Nerwica


Chyba wszyscy wiedzą jak wygląda obieg wody w przyrodzie. Powierzchnia mórz i oceanów, na skutek ciepła słonecznego, paruje. Duża wilgotność powietrza powoduje skraplanie pary wodnej, z której tworzą się chmury, przemieszczające się pod wpływem wiatru nad lądy i morza. Kropelki pary łączą się w większe krople i spadają na ziemię jako deszcz, śnieg lub grad. Ziemia absorbuje wodę i gromadzi ją w postaci wód gruntowych, które wydostają się na powierzchnię, tworząc źródła. Z nich powstają strumyki, wpadające do rzek, które - z kolei - wpadają do morza lub oceanu. I tak bez końca.

Posłużyłam się tym opisem nie bez powodu. W dużej mierze przypomina mi on bowiem człowieka i zachodzące w nim procesy. Nasze układy funkcjonują jak dobrze skonstruowane linie produkcyjne, gdzie każdy ich element zna swoje miejsce w szeregu. To mechanizmy rządzące przebiegiem czynności życiowych naszych organizmów. Tyle z fizjologicznego punktu widzenia.

A co z psychiką? Nie widać jej, nie pulsuje, nie oddycha, nie rusza się, nie wydala, nie je, nie współżyje, itp., itd. Jednak jest, istnieje i - czasem w najmniej spodziewanym momencie - wychodzi jak niechciany kurz spod szafy. Kiedy człowiek nie daje sobie rady ze swoimi nagromadzonymi emocjami i długotrwałym stresem, psychika - podstępem - używa ciała, żeby zamanifestować swoją obecność.

Robiłam dziś porządki w segregatorach, bo zbieram różne wycinki i je tam wkładam. Natknęłam się na małą kartkę w kratkę, wyrwaną z notesu, a na niej drobnym maczkiem zapisane przeze mnie objawy. Z tym niewielkim arkusikiem papieru wybrałam się kilka lat temu do psychiatry - przygotowana do lekarskiego wywiadu.

Czerwienienie się i blednięcie, pocenie, biegunki i zaparcia, bóle i zawroty głowy, problemy ze snem, swędzenie skóry, kaszel, osłabienie, zmęczenie, duszności, bóle serca - kołatanie i kłucie, nerwowość, rozdrażnienie, agresja, brak koncentracji, uczucie pustki w głowie, apatia, wyobcowanie, napady lęku, depresja oraz myśli samobójcze. To cała zawartość tamtej kartki.

Tak się wtedy czułam. Przez kilkanaście tygodni odwiedzałam wielu lekarzy, robiono mi masę różnych badań, które były w porządku. W końcu ktoś zasugerował wizytę u psychiatry. Poszłam, bo chciałam wyzdrowieć. Nie musiałam wiedzieć co mi jest. Nie chodziło mi o nazwę. Potrzebowałam fachowej pomocy, żeby pozbyć się wszystkich, nękających mnie, objawów.

Diagnoza była konkretna - nerwica - jedno krótkie słowo, a tyle w sobie niosło bólu fizycznego i psychicznego. Dostałam leki przeciwdepresyjne i przeciwlękowe. Brałam Prozac i inne medykamenty. Ściśle pod kontrolą lekarską, przy równoczesnej terapii psychologicznej. Trafiłam na dobrego specjalistę - w ramach NFZ, bezpłatnie.

Moja walka z ujarzmieniem nerwicy trwała prawie dwa lata, w trakcie których upadałam i wstawałam, przyjmowałam leki i je odstawiałam, by ponownie musieć je zażywać. Chyba (boję się mieć pewność) mogę powiedzieć, że wygrałam. Od grudnia 2006 żyję bez prochów.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

231. Rodzinna fotografia


Mąż ma trzech braci - dwóch starszych (żonaci, dzieciaci) i jednego młodszego (kawaler). Wszyscy mieszkają na stałe w Anglii i są zmotoryzowani (niektórzy nawet podwójnie). Rodzice zostali sami na wsi, oddalonej od naszego miasta o 90 km. Mają dwa samochody - codzienny i tzw. kościółkowy. My poruszamy się wszędzie środkami komunikacji miejskiej, które na rodzinną wieś Drugiej Połówki nie dojeżdżają. Nie kursują też tam busy. Pozostaje łapanie okazji, a i tak do samej wsi od głównej drogi trzeba kilkaset metrów przejść piechotą. Tyle tytułem wstępu.

Mąż miał osiemnaście lat, jak sąsiedzi wrobili Go w bycie chrzestnym. Rodzice Mu kazali się zgodzić, bo przecież ponoć "nie wypada odmówić". Był wtedy grzecznym "syńciem", więc posłusznie wykonał polecenie. Chrześniaka na oczy nie widział przez kilka lat. Do czasu jak dowiedział się o jego komunii. Mieszkaliśmy wtedy w Anglii. Pewnego dnia zadzwonił ojciec, jeszcze wtedy nie Męża, z informacją o ww. uroczystości, która miała się odbyć za dwa tygodnie. Nie rodzice dziecka z zaproszeniem, tylko tatuś ojca chrzestnego. Urlop w pracy, rezerwacja biletów na samolot oraz spore wydatki z tym związane, to nie jest taka prosta sprawa do załatwienia w kilka dni - szczególnie w przypadku naszego planowanego powrotu do kraju, który miał mieć miejsce dwa tygodnie później niż komunia chrześniaka. Koniec końców, Mąż nie był obecny na uroczystości. Poprosił swojego ojca o kupienie ładnie wydanego Pisma Świętego oraz okolicznościowej kartki dla chłopca. Powiedział, że po przyjeździe do Polski sam skontaktuje się z chrześniakiem i go odwiedzi. Tak się stało. Byliśmy tam oboje. Dziecka w domu nie było, gdyż razem z rodzicami bawił się na poprawinach. W domu została tylko nastoletnia siostra, od której dowiedzieliśmy się jak bardzo mały jest wdzięczny za rower, który chrzestny wysłał mu samolotem. No i wydało się - ojciec Męża zlekceważył jego prośbę. Biblii nie kupił, ale - bez konsultacji z kimkolwiek - sprezentował dziecku rower, bo przecież "nie wypada i co ludzie powiedzą?". Dyrektor Wykonawczy się wkurzył i stwierdził, że skoro tatuś zrobił samowolkę, to niech ponosi jej koszty. Za rower pieniędzy mu nie zwrócił. Sprawa przycichła i rozeszła się po kościach.

Niecały rok później odbył się nasz ślub kościelny, na którym nie pojawił się żaden z trzech braci Męża. Za to rodzina ze wsi stawiła się prawie w komplecie. Matka z ojcem przekazali nam dwie koperty z życzeniami od dwóch braci. Trzeci nas całkowicie zlekceważył, co wcale mnie nie zdziwiło.

Kilka dni po moim poronieniu, zadzwonił do Męża najstarszy brat, proponując Mu bycie ojcem chrzestnym jego drugiego dziecka. Byliśmy w żałobie po naszym, więc - ze zrozumiałych względów - Dyrektor Wykonawczy wyjaśnił w czym rzecz i grzecznie odmówił.

Na początku tego miesiąca przyszedł sms od tego samego brata z Anglii - z informacją o śmierci i pogrzebie stryja Męża. Nie matka, nie ojciec, lecz brat oddalony o prawie dwa tysiące kilometrów przysyła wiadomość. Dziś otrzymaliśmy kolejny sms - tą samą drogą. Zmarła babcia Dyrektora Wykonawczego.

Rozmawiałam z Mężem wielokrotnie na temat układów panujących w jego rodzinie. Chrzty, śluby i pogrzeby są jedynymi pretekstami do spotkań prawie całej familii, która jest niesłychanie liczna. Rodzeństwo ze strony matki i ojca plus ich dzieci oraz wnuki to ponad sześćdziesiąt osób. Dobrze pamiętam, bo do tej pory mam listę gości, którą sporządzaliśmy jeszcze przed ślubem. Istne drzewo genealogiczne z wieloma gałęziami, na których pełno jest znaków zapytania.

Mówią, że z "rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach". Ani Mąż, ani ja takowych fotografii nie posiadamy i szczerze mówiąc, jakoś specjalnie taki stan rzeczy nie spędza nam snu z powiek. 

230. Kompetentna w dociekliwości


Czasem jakiś problem mnie przerasta. Może nie do końca tak jest w rzeczywistości, ale na dany moment nieraz tak mi się wydaje. Jako że jestem perfekcyjna Zosia Samosia, więc próbuję wszelkimi sposobami działać na własną rękę. Nie zawsze jednak się da. Tak, jak wczoraj.

Chodzi oczywiście o to nieszczęsne CV. Jakiś diabeł mnie podkusił, żeby skontaktować się z moim znajomym, pracującym jako rekruter. Nic wczoraj nie wydumałam, bo się pogubiłam w tych wszystkich definicjach kompetencji. 

W ogóle nie mogę pozbyć się wrażenia, że cały ten biznes jest rozdmuchany do granic możliwości, a cel tego jeden - zarabiać na takich Kowalskich jak ja. Z ciekawości weszłam sobie na pewną stronę, która w swojej ofercie ma profesjonalne pisanie CV oraz LM pod konkretne stanowisko. Ceny zwalają z nóg - ponad 250 zł za zwykły termin. Nie powiem nawet ile kosztuje ekspresowa wersja angielska.

Czuję się jakbym miała związane ręce, nogi i całą resztę też. Mija trzeci tydzień stycznia, a ja prawie stoję w miejscu. Poszłam do fotografa i mam dobre zdjęcie - fakt. Na tym - na razie - moje sukcesy się zakończyły. Nasze domowe urządzenie wielofunkcyjne odmówiło współpracy, więc zeskanowanie gotowego zdjęcia nie trwało jak zwykle dwie minuty, tylko kilka dni, gdyż skaner u Męża w pracy również przyłączył się do strajku. W końcu się udało.

Zderzyłam się ze ścianą w momencie uwag mojego znajomego dotyczącego sposobu pisania CV. Teraz sobie wymyślili nowy rodzaj - funkcjonalne, czyli kompetencyjne. Znowu wracam do punktu wyjścia, czyli do czepiania się. Dla mnie to nic innego jak dorabianie ideologii i kreowanie sztucznych tworów frazeologiczno- stylistycznych. Jak zwał, tak zwał, ale trzeba wszystko skomplikować, bo nie może być prosto, zwięźle i przejrzyście. Pomieszajmy ludziom w głowach, zróbmy im z mózgu sieczkę. A rekruterzy zacierają ręce i ostrzą zęby na frajerów takich, jak ja.

Wczoraj byłam w fazie złości, buntu, złorzeczenia, przeklinania, opozycji i generalnie na "nie". Dziś rano - jak stereotypowa blondynka - zaczęłam płakać i jęczeć, że nie dam rady. Nie jestem głupia, mam dostęp do Internetu, nawet umiem z niego korzystać. Z wujkiem Google też jestem po imieniu. Ale potrzebuję żywego człowieka, żeby o coś spytać - konkretnie, w moim przypadku.

Pożegnałam więc tę Zosię Samosię, przegnałam ją na cztery wiatry. Perfekcjonizm schowałam do szuflady, a dumę do kieszeni. Umówiłam się na wieczorną, telefoniczną rozmowę z moim znajomym rekruterem i obiecuję, że będę tak kompetentna w swojej dociekliwości (żeby nie powiedzieć upierdliwstwie), iż wyduszę z niego odpowiedzi na wszystkie moje wątpliwości i pytania.

niedziela, 22 stycznia 2012

229. Małe (?) jest piękne


Kto potrafi obojętnie przejść obok małego kotka, pieska, czy innego zwierzątka, o niemowlęciu nie wspominając, bo oczywistym jest, że rozczuli chyba każdego dużego człowieka? Ja nie potrafię.

Małe jest piękne. Prawda z gatunku objawionych. Zgadzam się z nią, nie kwestionuję i wcielam w życie. Ale nieraz zazdroszczę, bo sama chciałabym  jej doświadczyć. Za późno. Nie wiem jak to jest nosić rozmiar XS, czy choćby nawet S. Nie wiem jak to jest mieć stópkę wielkości 34, czy 35. Nie wiem jak to jest, kiedy trzeba zadzierać głowę do góry, żeby spojrzeć w oczy ukochanego mężczyzny. Nie wiem jak to jest być noszoną na rękach. "Małe są do kochania, a duże do roboty" - jakże często słyszałam tę wątpliwą mądrość ludową.

Już na zdjęciach z przedszkola widać kto miał najdłuższe i najchudsze nóżki. Wszystkie dziewczynki miały takie same galowe spódniczki, ale tylko moja ledwo co zakrywała mi pupę. Potem było jeszcze gorzej. Najwyższa spośród dziewcząt w podstawówce, podobnie w szkole średniej. Tylko raz zdarzyło mi się poznać osobiście przedstawicielkę płci pięknej, która była wyższa ode mnie - w klasie maturalnej, na kursie tańca towarzyskiego. To jej dostał się najfajniejszy (bo najwyższy) chłopak.

Od lat wszyscy kojarzyli mnie jako "tę wysoką blondynkę z długimi włosami". Taką właśnie poznał mnie obecny Mąż. Ponoć zawsze o takiej kobiecie marzył. No i ma, kogo chciał. Swoją drogą, jest On chyba jednym z nielicznych facetów, którzy nie mają kompleksów na punkcie wzrostu i wieku partnerki. Do tej pory nie mogę przestać się temu dziwić. Bo dla mnie to dziwne. Jak widać, nie dla wszystkich tylko małe jest piękne.          

228. Bar mleczny


"Bar mleczny - rodzaj baru szybkiej obsługi, który upowszechnił się w okresie międzywojennym i później w okresie powojennym. Bary mleczne były podobne w działaniu do dzisiejszych jadłodajni, ale oparte na kuchni tradycyjnej. Nazwa baru pochodzi od przewagi dań mlecznych. W jadłospisie występowały także potrawy oparte na jajkach (np. omlety), kaszach, czy mące (np. pierogi), a znacznie rzadziej mięsne". Taką definicję baru znalazłam w Wikipedii.

Kto oglądał komedię "Miś" Stanisława Barei na pewno pamięta kultową scenę, rozgrywającą się właśnie w barze mlecznym, w której można było zobaczyć przykręcane do stolików talerze oraz sztućce na łańcuchach. Oczywiście w tamtym przypadku zadziałała bujna wyobraźnia reżysera, celowo przerysowującego niektóre absurdy PRL-u. Rzeczywistość wyglądała jednak zupełnie inaczej.

Pamiętam jak byłam dzieckiem i raz w roku jeździłam z rodzicami do naszej rodziny nad morze. Zawsze przesiadaliśmy się w stolicy, a że mieliśmy sporo czasu do odjazdu kolejnego pociągu, szliśmy do baru, który mieścił się na piętrze na hali głównej Dworca Centralnego w Warszawie. Najbardziej podobało mi się, że każdy miał swoją tacę, na którą kładł to, na co miał ochotę, a potem szedł z nią do kasy.

Podczas naszego pobytu w Gdańsku we wrześniu, trafiliśmy raz z Mężem do baru mlecznego "Syrena", który mieści się przy Al. Grunwaldzkiej we Wrzeszczu. To była niedziela, niedługo przez zamknięciem. Weszliśmy do środka głodni jak wilki, a wyszliśmy najedzeni jak bąki. Właśnie tam ponownie zobaczyłam podobne tace, jakie pamiętałam sprzed lat. Ten sam system samoobsługi. Świetne i niedrogie jedzenie - Mąż do dziś wspomina skonsumowane tam żeberka i koktajl mleczny. Mnie zawsze najbardziej smakują barowe kompoty.

Bardzo miło wspominam też bar mleczny, który znajdował się przy Hali Mirowskiej w Warszawie, a do którego dość często zdarzało mi się chodzić na obiad ze swoją przyjaciółką ze studiów. Ziemniaki z sosem pieczarkowym i "kiśel" (pisownia oryginalna, nie poprawiać) mam wciąż przed oczami. Ceny nie obciążały zbyt mocno budżetu ówczesnego studenta, a wybór potraw był naprawdę spory.

Samoobsługowy system tacowy przywitał mnie i Męża w kopalni soli w Wieliczce, którą odwiedziliśmy podczas naszego tygodniowego pobytu w Krakowie po naszym ślubie. Takiego żurku z białą kiełbasą, jak tam pod ziemią, nigdzie nie jadłam. Nie wiem, czy smakował tak wyjątkowo ze względu na klimat tamtego miejsca, czy byłam aż tak głodna, ale fakt faktem, że był on pyszny.

Dzisiaj, po kościele, byliśmy na naszej ulubionej zupie pieczarkowej, co prawda w jadłodajni, ale - jak podaje ciocia Wiki - jest ona podobna w działaniu do baru mlecznego. Generalnie nie przepadam za zupami, ale nie ma nic lepszego, jak jest się zmarzniętym, niż usiąść przy stoliku, na którym stoi talerz z gorącą i pożywną zupą.

sobota, 21 stycznia 2012

227. Maskowanie dziur


Styki mózgowe już mi się z lekka przegrzewają. Jak tak dalej pójdzie, to się przepalą. A wszystko za sprawą kompetencji - pojedynczo oraz w grupach.

Jako że zapragnęłam mieć świetne CV i przypomniało mi się, że mój znajomy jest rekruterem, napisałam do niego z prośbą o rzucenie swoim fachowym okiem na moje dokonania zawodowe. Wysłałam mu w sumie cztery wersje, bo chodziło o wybranie odpowiedniego zdjęcia.

Fotografia przeszła casting - jest dobra - jak określił znajomy. CV - jeśli chodzi o formę - przejrzyste, czytelne, komunikatywne, estetyczne. Naprawdę warte pochwalenia. Myślałam, że będzie z górki, ale gdzie tam. Zostały do zamaskowania pewne dziury, czyli przerwy zawodowe. No i tu wracamy do wspomnianych na początku kompetencji, czy nawet ich grup.

Siedzę, czytam, a właściwie czynność tę scedowałam na Męża, bo dla mnie to istna instrukcja obsługi, a takowymi pogardzam i wgryzać się w ich treść nie zamierzam. Cierpliwość Dyrektora Wykonawczego do mnie jest godna podziwu. Ustalamy kompetencje, a jutro (dziś już mam dość) może coś przeleję na papier - jak dożyję i nie schowam się w jedną z tych dziur, które chcę zamaskować.     

226. Gorąca linia


"Nadejszła wiekopomna chwila" i Mąż siadł dziś na stołku w kuchni, a żona jako fryzjerka, dzierżąc w dłoni maszynkę, dokonała rytuału skracania włosów Dyrektora Wykonawczego. Co jak co, ale porost tychże jest ogromny - niejedna przedstawicielka płci pięknej może zazdrościć tempa. Mnie, jako osobistej fryzjerce, średnio to odpowiada, gdyż - mniej więcej - co dwa lub trzy tygodnie zajmuję się "strzyżeniem owcy na czas", jak nazywa tę czynność Mąż.

Zadzwoniliśmy dziś do Autostopowicza, który już po drugim dzwonku odebrał telefon, co mnie zdziwiło i uradowało zarazem, gdyż nasz Przyjaciel dość często - z racji specyfiki swojej pracy - komunikuje się z nami, a właściwie szczególnie upodobał sobie moją osobę, za pomocą sms-ów, których pisanie mnie mierzi i którego unikam jak ognia, a które on wystukuje, trzymając telefon w kieszeni. Założę się, że gdyby ktoś wpadł na pomysł zorganizowania zawodów w szybkości pisania sms-ów, Autostopowicz ma olbrzymie szanse na wygraną. Jak żyję (a trochę już chodzę po tym świecie) czegoś takiego nie widziałam. Siedzi naprzeciwko mnie, rozmawia ze mną, patrząc mi prawie w oczy, a jedną ręką pisze sms. W każdym razie, wracając do rozmowy telefonicznej, złożyłam zamówienie na zimowe zdjęcie z plaży w Brzeźnie (oczywiście z widokiem na moje ukochane molo). Jako że nasz Przyjaciel stał przed piekarnią, w której sprzedają najsmaczniejsze bułki, czyli szwedki, od razu zrobiłam się głodna. Rzutu bułką przez niemal całą Polskę jednak nie da się wykonać, więc obeszłam się tylko smakiem i wspomnieniem.

A propos jedzenia - już wczoraj Mąż zakomunikował mi, że sam pojedzie do marketu po zakupy, gdyż stwierdził, że sam zrobi to szybciej; nie będę marudzić, że pełno ludzi, duszno i głośna muzyka gra; nie będzie musiał na mnie uważać, bo mam - ponoć - w zwyczaju zatrzymywać się w najmniej nieoczekiwanym miejscu i momencie, co grozi zderzeniem z wózkiem lub wejściem na kogoś innego. Tak więc - w pośpiechu - poszedł na autobus. Nie zdążyłam przygotować listy zakupowej. Moje zaniechanie zaowocowało wykonaniem do mnie około dziesięciu telefonów z pytaniem co nam potrzeba i w jakich ilościach. Dobrze, że nasz operator - w ramach abonamentu - gwarantuje co miesiąc dwa tysiące minut do siebie, więc przynajmniej nie musimy się martwić wysokością rachunku.

piątek, 20 stycznia 2012

225. "Jaki pan, taki kram"


Firma prywatna, zatrudniająca około dwudziestu osobników płci męskiej plus jedną panią do tzw. biura. Szef-kumpel - po imieniu ze wszystkimi, wspólnie imprezuje. Luz blues. Pracownicy w większości udają, że pracują albo robią to w tempie żółwim. Nie wszyscy, bo są chlubne wyjątki.

Na rozmowie kwalifikacyjnej do tej firmy powinno paść właściwie tylko kilka pytań. "Palisz, pijesz, jarasz trawę?" - chyba wystarczy. One w zupełności zagwarantowałyby zatrudnienie potencjalnego kandydata.

Przykładowy dzień pracy wygląda mniej więcej tak - niektórzy mają tzw. głupawkę, przejawiającą się tańcem z rurką, walką kogucików, czy wzajemnym przechwalaniem się jacy to z nich macho. Inni siedzą cicho przed komputerem, śledząc internetowe aukcje na pewnym portalu albo oglądają filmy dozwolone od lat osiemnastu w wersji hard.

Zdarzają się jednak wyjątki - ludzie sumienni, pracowici, obowiązkowi i bez nałogów. Liczba sztuk niestety ograniczona. Ale dobrze, że są, bo w przeciwnym razie firma by już nie istniała. Robią swoje, choć czasem sił im nie starcza na walkę z wiatrakami. Próbują jednak swoich sposobów.

Kontrola rodzicielska założona na komputery - ot, pierwszy z brzegu przykład. Godzina pracy i godzina blokady na najczęściej odwiedzane strony www. Działa, bo koledzy zbyt rozgarnięci informatycznie nie są. Dowód? Bardzo proszę - jeden z nich instruowany telefonicznie, aby wcisnął klawisz "F5" uparcie twierdził, że nie działa. Logiczne, że strona nie mogła się odświeżyć, gdyż delikwent wciskał dwa klawisze - "f" oraz "5". I - wbrew pozorom - nie był blondynką. Blondynem też nie, choć w przypadku panów ten dowcip chyba nie funkcjonuje...

czwartek, 19 stycznia 2012

224. Bluszcz


Zaczyna się niewinnie, nawet powiedziałabym, że całkiem miło - sms-y, maile, telefony, wreszcie spotkania - coraz częstsze i dłuższe. Czujesz się adorowana, pożądana, kochana. Obsypuje cię komplementami, zaprasza do kawiarni i restauracji, dostajesz wciąż świeże kwiaty i nowe prezenty. Jesteś szczęśliwa, że trafiłaś na księcia z bajki, na którego czekałaś całe swoje życie.

W pewnym momencie czujesz, że coś jest nie tak. Niby drobnostki, ale intuicja nie daje ci spokoju. Zdajesz sobie sprawę, że nie masz nic do powiedzenia, bo to on wybiera dla ciebie perfumy, on kupuje ci ubrania, on zamawia potrawy w restauracjach. On zawsze wie lepiej, co dla ciebie jest dobre.

Robi się zazdrosny o każdą chwilę, której nie spędzasz z nim. Nie ma nad tobą kontroli, więc staje się agresywny. Zaczyna pić i twierdzi, że to przez ciebie, bo gdybyś była inna, to... Zdarza się, że cię uderzy - niby lekko, niby przypadkiem. Potem przeprosi i obieca, że już nigdy więcej.

Podkreśla, że nie jest w stanie bez ciebie żyć; że jeśli go zostawisz, zabije się. Wpędza cię w coraz większe poczucie winy. Nie waha się używać szantażu emocjonalnego, żeby uzyskać od ciebie to, na czym mu zależy. Nie masz przyjaciół, ani znajomych, bo przecież oni nie byli ciebie warci - tak mówił, a ty mu uwierzyłaś.

Nie możesz oddychać. Masz wrażenie, że się dusisz. Brakuje ci powietrza. Boisz się go, ale nie masz odwagi, by od niego odejść. Nie możesz się poruszyć. Czujesz jak oplata cię trujący bluszcz. 

223. Szklanka do połowy pełna


Zniknął banerek, zniknęły linki, zniknął kod bloga oraz numer telefonu, na który można było oddawać głosy. Oznacza to tylko jedno - nie dostałam się do trzeciego etapu, czyli nie zakwalifikowałam się do dziesięciu najlepszych blogów w swojej kategorii. Na tym koniec "złych wieści". Dobrych jest znacznie więcej. 

Po pierwsze - Wasze 1,23 PLN nie przepadły. Mam nadzieję, że organizatorzy konkursu przekażą te pieniądze na turnusy rehabilitacyjne dla osób niepełnosprawnych, więc ktoś jeszcze będzie miał powód do uśmiechu i radości. 

Po drugie - bardzo serdecznie i z głębi serca dziękuję Wszystkim, którzy oddali na mnie swój głos. Pisałam już o tym jeszcze wcześniej - dla mnie i tak najważniejsza jest Wasza obecność w tym miejscu.

Po trzecie - ten blog znalazł się w pierwszej setce spośród 729 wszystkich blogów zgłoszonych do kategorii "Ja i moje życie", więc zważywszy na ilość oraz specyficzny charakter problematyki, jak również mój króciutki staż pisarski, jest to spory sukces.

Po czwarte - wcieliłam w życie jedną frazę z "Ody do życia", więc jestem z siebie dumna, że to zrobiłam. Dzięki temu zyskałam nowe doświadczenie, które mogę wykorzystać na przyszłość.

Po piąte - mogę nadal pozostać względnie anonimowa, bo nie muszę się ujawnić z imienia i nazwiska oraz twarzy, więc daje mi to spokój, poczucie bezpieczeństwa oraz wewnętrzną harmonię, które są dla mnie ważne.

Życzę powodzenia całej wybranej setce, która przeszła do trzeciego etapu konkursu. Niech zwycięży najlepszy!     

środa, 18 stycznia 2012

222. Takie tam...

Jestem spokojniejsza, wyciszyłam swoje emocje, choć nie jest to łatwe w miejscu, w którym mieszkam. Ale oddzielam to, co moje od tego, co do mnie nie należy. Czasem nie chcę pisać wprost o co tak naprawdę chodzi, bo tylko przeprowadzka i brak codziennego kontaktu z moimi rodzicami, rozwiązałby wszystkie, wynikające z tej sytuacji, problemy. Pracuję nad tym. Wielotorowo. 

Nie jest najważniejsze to, co się zdarza, ale jak do tego podchodzimy. Mogę poplamić sobie ubranie i powiedzieć: "przecież to tylko ciuch". Można też zrobić z tego jedną wielką awanturę, z wyzwiskami, agresją i krzykiem. Tylko po co? Nie widzę ani celu, ani sensu, ale to jestem ja, nie oni.

Żal mi moich rodziców, bo są nieszczęśliwi. Nic nie sprawia im radości, nic nie przywołuje uśmiechu. Zgorzkniali, sfrustrowani, marudzący i narzekający na wszystko i wszystkich. Bojący się własnego cienia, nie ufający nikomu, kontrolujący mnie i Męża, ale również samych siebie.

Kiedyś wzięłam do ręki jeden ze swoich zapisanych dzienników. Zaczęłam go czytać. Moją uwagę zwróciły słowa o porządkach, które co jakiś czas robiłam. Głównie w szafach i pawlaczach. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, co wiem dzisiaj - że tamta czynność tak naprawdę była podyktowana kompletnym brakiem wewnętrznego spokoju i wyciszenia. Panowanie nad rzekomym bałaganem rozgrzeszało mnie z pracy nad sobą. Żyłam w iluzji, nie wiedząc, że to nie jest normalny stan rzeczy. Tak zostałam wychowana. Teraz wiem, że można inaczej.

Mam na siebie jeden, ale bardzo skuteczny sposób. Jak jest mi smutno i czuję, że mogę wpaść w czarną dziurę, a wiem, że podłożem owego smutku jest depresja, zajmuję się czymś pożytecznym i kreatywnym, ale nie robię już, niepotrzebnych wcale, porządków. Swoje myśli przekuwam w czyny - konkretne i ukierunkowane na inne osoby, ale i na siebie też, bo jestem tego warta.

221. Ludzie


Dostaję czasem maile od tych, którzy jakoś trafili do mojego blogowego świata. Najczęściej podpisane imieniem lub nickiem, prawie anonimowe. Nie mogę ich jednak tak nazwać, gdyż treść wiadomości jest niezwykle osobista, emocjonalna i prywatna. Czytam o czyimś życiu, problemach, walce ze sobą i otoczeniem. Nie mogę i nie chcę przytaczać konkretów, bo tajemnica korespondencji jest dla mnie czymś niepodważalnym.

Generalnie piszą kobiety, aczkolwiek zdarzyło mi się dostać kilka maili od panów. Tym cenniejsze były one, bo mężczyźni pisali o swoich odczuciach i uczuciach, a to rzadkie - szczególnie w odniesieniu do obcej - w sumie - osoby, jaką dla nich jestem.

Dla mnie najbardziej niesamowitym i niespodziewanym przeżyciem jest właśnie ten kontakt międzyludzki. Pisząc swoje słowa na blogu, nie wiem do kogo one trafią, jak zostaną odebrane, jakie wzbudzą emocje w czytającym je człowieku. Dowiaduję się o tym z komentarzy, ale - przede wszystkim - z maili. Nieraz jest ich kilka - bardzo długich wiadomości.

W takich chwilach czuję ogromną odpowiedzialność i wdzięczność. To znak, że warto tu być, warto siadać i przelewać myśli na klawiaturę, żeby potem ktoś przeczytał moje słowa na monitorze. W takich chwilach czuję, że moje pisanie ma sens, a to jest najpiękniejsza nagroda, jaką mogłabym dostać.

Czasem te znajomości przenoszą się na grunt prywatny. Najpierw maile, potem wymiana zdjęć, numerów telefonów, czy gadu. Przechodzimy w inny wymiar emocjonalny. Bardziej osobisty, głębszy. Bardzo mnie to cieszy - za każdym razem kiedy tak się dzieje. Bo przecież za tym całym procesem stoją i tworzą go ludzie. Wy i ja. Ani bez Was, ani beze mnie, to miejsce nie miałoby racji bytu.

wtorek, 17 stycznia 2012

220. Sen

Wiem, że już kiedyś poruszałam ten temat, ale on wciąż powraca. Może nie co noc, ale co którąś na pewno. Niektóre sny są takie wyraziste i symboliczne, a inne - nie wiadomo co mają oznaczać (o ile cokolwiek). 

Tylko raz na terapii analizowałam swój jeden sen. Może dlatego, że był dokładnym odbiciem moich odczuć w świecie na jawie... Nie o nim jednak chcę napisać.

Często zdarzało mi się, że śniła mi się konkretna osoba, z którą w ogóle nie miałam żadnego kontaktu od dłuższego czasu, a niedługo potem albo ją spotykałam, albo w inny sposób mnie odnajdywała. Właśnie w tę noc śnił mi się ktoś, z kim nie mam do czynienia od ponad dekady. 

Taki Piotruś Pan, tyle że aktualnie już przed sześćdziesiątką, bo niektórzy faceci z tego syndromu nigdy nie wyrastają. Poznaliśmy się w pracy, zaprzyjaźniliśmy, a raczej powinnam napisać, że chyba mi się tylko tak wydawało. Jedyny człowiek, który notorycznie ogrywał mnie w scrabble (zarówno w polskiej, jak i angielskiej wersji), bo tylko raz udało mi się z nim wygrać i to sporą różnicą punktów. W tej znajomości czułam się pomiędzy. Tak, to najlepsze określenie. Pomiędzy jego dziećmi z pierwszego małżeństwa, treningami siatkówki, służbowymi wyjazdami, obiadami u mamy, czy spotkaniami z przyjaciółmi. Gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi wydarzeniami czasem udawało mu się mnie wcisnąć. Na chwilę. Pewnego dnia oznajmił mi, że wyjeżdża na placówkę dyplomatyczną za granicę. Usłyszałam wtedy, że jestem dla niego za dobra, a on jest dla mnie za stary, więc - wspaniałomyślnie - jako że sam już nie chce ponownie się żenić i zakładać nową rodzinę - oddaje mi wolność. Pojawił się któregoś dnia z wizytą. Zostawił mi swoją płytę z nagraną dla mnie piosenką i wyjechał z powrotem. Kilka lat temu, zupełnie przypadkiem, dowiedziałam się, że jednak zmienił stan cywilny. Nawet mnie to nie zdziwiło. Plusem tamtej znajomości było mieszkanie, które od niego wynajęłam przed wyjazdem i które było moim pierwszym, samodzielnym lokum przez kilka lat pracy w korporacji.


We śnie wrócił do Polski, do mojego miasta i spotkaliśmy się - twarzą w twarz. Było bardzo miło, ciepło i sympatycznie. Obudziłam się i zastanawiałam przez chwilę co ten sen miał oznaczać. Czas pokaże. Jak zawsze.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

219. Uważność

Dostrzegam jej obecność w swoim życiu. Jest, bo chcę, aby była. Otwieram się na to, co mnie spotyka. Akceptuję stan rzeczy jakim jest. Świadomie podążam za swoimi myślami oraz uczuciami. Staję się spokojniejsza, lepiej rozumiem siebie i swoje reakcje. Negatywne i złe emocje próbuję przekuwać na te dobre. Mam cieplejszy stosunek do otoczenia, a na ludzi otwieram serce - dzięki życzliwości i dobroci.

Uważność - takie rzadkie słowo, ale odkrywam jego znaczenie i poznaję je coraz lepiej każdego dnia. Staram się koncentrować na tym, co się za nim kryje, jak najczęściej, jak najdłużej i jak najgłębiej. 

W codziennym życiu najbardziej uważna jestem dla Męża. On - jak chyba niewiele osób - umie i chce to docenić, bo wie, że dla mnie to jest nie lada wyzwanie. A ja uczę się czerpać coraz więcej radości z tej uważności.

218. O wszystkim

Weekend był spokojny. Powiedziałabym nawet, że leniwy. Nic mi się nie chciało - ani wstać, ani wyjść z domu, ale zebrałam się w sobie i pojechaliśmy z Mężem do supermarketu - jak zwykle - co sobotę. Wybraliśmy chyba najgorszą z możliwych godzin, bo ruch był taki, że chciałam uciekać. Kiedyś pisałam, że Dyrektor Wykonawczy stwierdził, że mam syndrom wyjazdowy. Nie przyznałam się, że jest jeszcze jeden - syndrom tłumu. Prawie zawsze mam go podczas zakupów - masa ludzi, tłok, ciasno, gorąco, duszno, głośna muzyka - wszystko to wystarczy, żebym zrezygnowała i uciekła. Nie jestem jednak strusiem i dałam radę, choć ciężko było.

Spadł wreszcie śnieg i tak pięknie jest na dworze. Wczoraj szliśmy z Mężem, a pod butami biały puch. Jest jaśniej (szczególnie wieczorem) i czyściej (psich kup wreszcie nie widać) i przyjemniej. Może mróz zniszczy bakterie i zarazki, które dopadają ludzi.

Uporządkowałam i przeniosłam wszystkie posty z tego blogu na jego klona na blogspocie. Nie rezygnuję z tego miejsca (daję administratorom szansę na naprawienie tej, prawie już miesięcznej awarii), bo przyzwyczaiłam się do niego. Najbardziej jednak żal byłoby mi ludzi, bo jednak część woli tę platformę. Jestem więc tu i nigdzie się nie wybieram, co jednych pewnie ucieszy, a innych może zmartwi.

Dzisiaj rano dostałam sms od Autostopowicza, który rozważa (chyba nawet na poważnie) założenie bloga, tylko ma wątpliwości kto by go czytał i po co miałby to robić. Jeszcze we wrześniu namawiałam go do pisania, bo ten człowiek spełnia wszelkie warunki, aby być świetnym blogerem - dużo i niekonwencjonalnie podróżuje (co wiąże się z mnóstwem przygód wartych opisania), robi świetne zdjęcia (co stanowiłoby doskonałą ilustrację jego wypraw autostopowych), ma dobre pióro (zapoznałam się z jego twórczością) i jest niebanalnym facetem.

217. Mąż wyszedł z cienia


Mąż się wreszcie odważył i zdecydował na ujawnienie swojego kącika. Wspominałam już kiedyś, że założył sobie blog i zaczął na nim pisać, ale nie starczyło Mu konsekwencji. Nie wiem dokładnie co konkretnie spowodowało zmianę Jego podejścia i nie wiem jak długo to potrwa, ale cieszę się, bo - mimo oszczędności w słowach - Dyrektor Wykonawczy jest bacznym obserwatorem rzeczywistości i trafnie oddaje swoje spostrzeżenia. 

Wbrew wszelakim wątpliwościom, Druga Połówka istnieje i jest realny, nie idealny. Fakt, że większość zna Go dzięki moim opisom i przez to On często funkcjonuje jako "Mąż Karioki". W sumie sama tak Go ochrzciłam na swoim blogu, więc ewentualne pretensje można kierować pod moim adresem. Wreszcie jednak wyszedł z mojego cienia, a mnie - jako żonie - pozostaje tylko czerpać radość z Jego ujawnienia się.

niedziela, 15 stycznia 2012

188-216. Archiwum (1-15 stycznia 2012)

15 stycznia 2012

216. Problemy z Onetem


Denerwuje mnie Onet. Nieustanne problemy z publikacją postów, które w moim przypadku trwają dokładnie od 27 grudnia. Cztery maile napisane do portalu, poza odpowiedziami z automatu, nie zaowocowały żadną poprawą. Nieraz czekam na opublikowanie wpisu ponad godzinę. To już przesada.


Poważnie zastanawiam się nad przeprowadzką na blogspot - tam, gdzie mam blog o książkach. Wstępnie jest też tam klon Świata oczami Karioki. Jeszcze pomyślę. Może na razie będę próbować publikować i tu, i tam. 


14 stycznia 2012

215. Zajadanie emocji


Zjadłam już pół bagietki. Dobrze, że świeża. Jak ją kupowaliśmy, była jeszcze gorąca. Wzięłam dwie (nie wiedzieć czemu), ale teraz - są jak znalazł. Przed bagietką był pączek - z lukrem, skórką pomarańczową i nadzieniem z róży (podrobiona ta róża, ale dobra). Generalnie nie lubię pączków, ale tak jakoś miałam na niego ochotę. Przed pączkiem skonsumowałam dwa ciastka z nadzieniem krówkowym (uwielbiam krówki, ale tylko mleczne). Znając swoje możliwości zjem jeszcze czekoladę albo i dwie. Choć może się opamiętam, bo aura migrenowa nadchodzi, a już wypiłam sok pomarańczowy - jak zwykle - całą pintę.

Mąż, jak jeszcze mężem nie był, bo rozwiódł się ze mną przed zaręczynami i pojechał do Anglii sam, opowiadał mi jak siedział po pracy na kanapie, przed telewizorem i jadł, jadł i jadł. Potrafił za jednym posiedzeniem pożreć (przepraszam, ale inaczej się tego nazwać nie da) osiem dużych jogurtów (ja nie dałam rady zjeść nawet jednego, bo słodkie okrutnie były), przegryzając je dwiema dużymi puszkami rurek kakaowych. Na deser (już chyba potrójny) zjadał odgrzewaną w mikrofali szarlotkę z bitą śmietaną. Nie dziwne, że jak do Niego przyjechałam, ważył o jakieś dwadzieścia kilogramów więcej. Pół roku rozwodu i prawie standardowy worek cementu do przodu na grzbiecie.

Człowiek siedzi i sięga mechanicznie do torebki, puszki, czy innego opakowania. Patrzy w ekran monitora, telewizora albo na kartki książki. Je i je, choć wcale głodny nie jest. Zajada swoje emocje. Tak, jak ja teraz.


13 stycznia 2012

214. Piątek, trzynastego


Od razu zaznaczam, że nie jestem osobą przesądną. Nawet powiem więcej - jako przekorna istota - lubię się im nie poddawać. Czarny kot przebiegnie mi drogę - super. Wiem, że dzień będzie udany. Trzynastka jest drugą z moich ukochanych cyferek.

Wstaliśmy rano z Mężem. Patrzę za okno, a tam czarne chodniki. Zero białego puchu. Tak stoję i mówię na głos: "a śniegu jak nie było, tak nie ma". Kilka chwil potem, jak zrobiło się ciemno na dworze, zerwał się wiatr i zawirowało śniegowymi płatkami. Dyrektor Wykonawczy się śmiał, że wróżka jestem. Chciałam śnieg, to mam.

Wyszliśmy razem z domu. Mąż do pracy, ja do sklepu. Szłam pierwsza, Druga Połówka za mną. Otwierają się drzwi piętro niżej. Chyba mieszkają tam jakieś studentki. Wychodzą obie. Mówią Dyrektorowi Wykonawczemu "dzień dobry".

- Znasz je? - pytam.
- Wiesz, ja już starszy pan jestem, obrączkę noszę, to mi się kłaniają. 
- Ale zdajesz sobie sprawę, że jako żonaty masz większe powodzenie u kobiet?
- Poważnie??
- No pewnie. Nie wiedziałeś?
- Czyli, że mogę to wykorzystywać?
- Jak najbardziej.
- Ale ja nie chcę.
- Czemu?
- Bo mam już żonę.
- Ale możesz mieć drugą. To znaczy, jak ta pierwsza przestanie być żoną, bo dwóch na raz mieć nie możesz.
- Ale ja nie chcę innej żony, bo Ciebie kocham.
- Nie chcesz nowej żony? A może kochankę?
- Kochanki też nie chcę.
- Czemu?
- Bo mam Ciebie i Ty jesteś żoną i kochanką. Poza tym, nie lubię takich żartów. To są poważne sprawy.
- Ja nie myślałam, że Ty nie masz poczucia humoru w tym temacie. Przecież to ja się powinnam bać, że znajdziesz sobie młodszy model, a Ty się opierasz.

Dziwny ten mój Mąż, ale zawsze tak jest. Pokazuję Mu inne kobiety, a On niewzruszony twierdzi, że ja Mu w zupełności wystarczam.


12 stycznia 2012

213. Na drodze do szczęścia


"Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze tylko laptopa" - takie słowa usłyszała moja dobra znajoma, matka dwunastolatki. Opowiedziała mi o tym z nieukrywanym przerażeniem w głosie. Fakt, że córka jest jedynaczką i rodziców stać na to, aby zaspokajać jej potrzeby i spełniać zachcianki. Jej matka - mimo wszystko - jest osobą bardzo mądrą i rozsądną, która stawia granice swojemu dziecku. Jedno zdanie, które padło z ust jej latorośli, pociągnęło za sobą lawinę w postaci długich rozmów o tym, co tak naprawdę w życiu jest ważne i czym jest szczęście.

"Żałuję, że im dawałam. Żałuję, że ich nie zmusiłam do podpisania intercyzy. Żałuję, że nigdy nie pojechałam do..." - to, z kolei, słowa innej mojej znajomej, osoby starszej, matki dwojga dorosłych dzieci, które już dawno ułożyły sobie życie, zakładając własne rodziny. Zamiast cieszyć się spokojną starością, rozpamiętuje i rozkłada na czynniki pierwsze związki swojego syna i córki. Z ogromnym rozżaleniem i pretensjami mówi o synowej i zięciu, wypominając, że nic nie wnieśli do tych małżeństw. Bojąc się, że po jej śmierci cały majątek dostanie się w ręce tych, którzy nie powstali z tej samej krwi i kości, sporządza testament, w którym zapisuje każdą cenną rzecz tylko i wyłącznie swoim dzieciom i wnukom - imiennie.

Dwa przykłady dwóch osób. Jedna dopiero wchodzi w życie, druga jest u jego kresu. Obie nieszczęśliwe. Każda na swój sposób. Z tego samego powodu - pieniędzy, bo to one stoją na drodze do pełni ich szczęścia. Ta pierwsza jeszcze ma szansę się opamiętać. Dla drugiej jest już zdecydowanie za późno.

Do pełni szczęścia brakuje mi... 
Będę szczęśliwa kiedy... 
Szczęściem dla mnie jest... 
        

212. Głosowanie trwa


Linie SMS-owe zostały otwarte, więc nic nie stoi na przeszkodzie, aby oddać swój głos na ulubiony blog. Wszystkie informacje dotyczące głosowania, regulaminu, numerów oraz inne, równie przydatne linki, umieściłam już na stronie głównej.

Konkurencja jest spora, ale nie oczekujcie, że nagle wyjmę białego królika z kapelusza, czy wykonam inną, magiczną sztuczkę. Nie otworzę słynnej, kilka lat temu, czarnej teczki. Nie opublikuję też żadnych kompromitujących kogokolwiek zdjęć, ani nagrań. Mam nadzieję, że ten konkurs będzie odbywał się na zasadach fair play i nie zamieni się w wyścig w ilości posiadanych znajomych, którzy wyślą jeszcze jeden SMS.

Piszę, bo lubię. Jestem tu, bo chcę. Dziękuję za Waszą obecność. Ona jest najcenniejsza, bo nie da się jej przeliczyć na żadne SMS-y. Głosowanie kiedyś się skończy, a Wy - jeśli zechcecie - wrócicie. Będę czekać.

211. Brudnopis?


Nie wiem jak teraz, ale w czasach mojej edukacji każdy posiadał "brudnopis", czyli zeszyt, w którym - jak sama nazwa wskazuje - pisało się "na brudno". Jak zwał, tak zwał, ale brzydko brzmi. Może dlatego pałałam jakąś szczególną niechęcią do używania takowego zeszytu, aczkolwiek posiadać, posiadałam. Wszak obowiązkowa ze mnie była uczennica - mimo, że niepokorna.

Teraz mam podobnie. Z blogiem. Moja „technika pisania” jest prosta jak drut. Loguję się, otwieram okienko tekstowe i stukam, co mi w sercu i duszy gra. Od razu na czysto. Przelewam wszystkie myśli. Bez tworzenia dokumentu tekstowego, czy korzystania z notatnika. Nie muszę edytować i sprawdzać ortografii, bo akurat nigdy nie miałam z nią żadnego problemu. Dużo czytałam, a że pamięć posiadałam prawie fotograficzną, więc kodowałam sobie wszelkie zasady w głowie. Dlatego dyktanda zawsze pisałam na piątki.

"Starość nie radość, młodość nie wieczność", więc umysł nie pracuje jak kiedyś, ale jeszcze daje radę, a ja z nim. Noszę ze sobą długopis i jakąś kartkę albo czasem nawet zabieram notes, bo przekonałam się nie raz, że warto - zwłaszcza jak przyjdzie do głowy interesujące spostrzeżenie, które można potem wykorzystać.

Najciekawsze w moim blogowaniu jest to, że nigdy nie wiem o czym napiszę, dopóki nie zacznę. Nie mam jakiejś listy tematycznej. Bywa i tak, że siadam i wydaje mi się, że wiem co chcę poruszyć, a potem wychodzi na to, że gotowy wpis i tak rozjechał się w zupełnie inną stronę, niż zamierzałam przed jego rozpoczęciem.

Brudnopis w moim przypadku nie wchodzi w grę. Zbyt wiele we mnie spontaniczności, a jakiekolwiek próby utrzymania jej w ryzach, nie dają żadnego efektu. Brudnopis mnie stopuje. Mam wtedy czarną dziurę i zero kreatywności. A przecież nie o to chodzi, prawda?

11 stycznia 2012   

210. Na przekór


Rogata ze mnie dusza. Jak kot chodzę własnymi ścieżkami. Myślowymi również. Nie ulegam wpływom. Mam silnie rozwiniętą intuicję. Niektórzy twierdzą, że nawet na granicy jasnowidztwa. Analizuję. Wciąż zaczynam coś nowego. Obserwuję. Zadaję dużo pytań. Nieraz mówią, że zbyt dużo. Lubię szukać. Odkrywać. Poznawać. Doświadczać. Pochłaniam książki. Różne.

Nie wiedziałam, że ponoć od zawsze taka byłam. Kilka lat temu rozmawiałam, długo i szczerze, z kolegą z klasy ze szkoły podstawowej. Od jej ukończenia nie mieliśmy żadnego kontaktu. Powiedział mi, że już wtedy byłam cholernie ambitna i przekorna. Nie bałam się pytać. O wszystko. Nauczyciele tego nie lubili. Chyba nie znali odpowiedzi. Cierpiała na tym przeważnie moja średnia ocen.

W szkole średniej niewiele się zmieniło. Moja przyjaciółka z ławki powiedziała mi całkiem niedawno, że podziwiała mnie wtedy za odwagę i posiadanie własnego zdania, którego broniłam do upadłego. Szczególnie przed naszą polonistką, która narzucała nam interpretację wierszy. Nie znosiłam tego. Sprzeciwiałam się. Nie podobały się jej moje wypracowania. Fakt - były inne. Nie takie grzeczne i układne, ale pełne pytań. Czasem retorycznych. O dziwo, w klasie maturalnej chciała mnie wysłać na olimpiadę. Odmówiłam. Na przekór.

Dlaczego? O to najczęściej pytałam. Nie znałam wtedy jeszcze słów Friedricha Nietzche, że "ten, kto wie dlaczego, poradzi sobie z każdym jak". Chyba je przeczuwałam. Najwidoczniej.

209. „Mówią: szmal określa byt”…


Kilkanaście lat temu, ze świata szkolnictwa, trafiłam do korporacji. Musiałam się tam odnaleźć, ale żeby to zrobić, potrzebne było przestawienie się - w wielu kwestiach. Znalazłam się w otoczeniu ludzi, których określała wierność pewnym markom, a te z kolei stanowiły o ich wartości. Dowiedziałam się gdzie należy, a gdzie nie uchodzi kupować ubrania, buty, dodatki, czy biżuterię. Hucznie obchodzone imieniny, zarówno szefów, jak i współpracowników, nauczyły mnie jakie trunki wypada, a jakich absolutnie nie przystoi przynosić w prezencie. Dużo by opowiadać, lecz ani to miejsce, ani pora.

Nie posiadasz, nie kupujesz, nie masz nic do gadania - takie, między innymi, słowa padają w filmie, którym się wczoraj podzieliłam. Nie kupujesz - oj, nieładnie - powinieneś się wstydzić! Twoja wartość jest mierzona konsumpcją. Im więcej, tym lepiej. Kupowanie cię uszczęśliwi. Czy aby na pewno?

Wszędzie mamią nas reklamami. Jaki w tym cel? Ano taki, żeby unieszczęśliwić statystycznych Kowalskich. Bo jak się uśmiechać, kiedy zęby nie są wystarczająco białe, a włosy mają rozdwojone końcówki; nie wiesz co podać rodzinie na obiad, twój samochód jest za mały, a pies nie chce się bawić? I tak dalej... Ale żeby nie było nam smutno, wszystkie problemy rozwiąże, reklamowana właśnie, najnowsza wybielająca pasta do zębów, wspaniały szampon do włosów, superszybkie danie, najnowocześniejszy model auta, udoskonalona karma dla psów. I tak dalej...

Masz coraz więcej rzeczy, które gromadzisz i upychasz, gdzie się da - zupełnie jak chomik w swojej klatce. I - podobnie jak chomik - kręcisz się w kołowrotku, do którego dobrowolnie wszedłeś. Jedna praca, czasem druga. Przychodzisz do domu pełnego przedmiotów i jesteś tak zmęczony, że padasz na fotel, czy kanapę i włączasz telewizor, bo na nic innego nie masz siły. A tam już czekają na ciebie reklamy kolejnych rzeczy, bez których nie możesz się obejść, żeby nie być gorszym od sąsiada, kolegi, brata, przyjaciół, czy znajomych. Jest ci wstyd, że nie masz tego, co oni, więc pracujesz jeszcze dłużej, a kiedy tylko nadarzy się kolejny wolny dzień (najlepiej w weekend) szybko jedziesz do sklepu, żeby wyjść z niego z następną rzeczą, która uczyni cię szczęśliwym. Kołowrotek się kręci, a ty z nim i w nim.

Tytuł postu zapożyczyłam z piosenki "Słodkiego miłego życia" - nie bez kozery. Tekst do niej został napisany dawno temu, lecz wciąż - niestety - jest aktualny. 
   

208. Działania w toku


Wczoraj byłam u fryzjerki - bob już prawie równy - boki dorastają. Odrosty pomalowane. Dzisiaj zrobiłam zdjęcia (w okularach i bez) do cv u mojej ulubionej pani fotograf. Po ponad trzech latach nieobecności (w sumie byłam u niej wcześniej dwa razy w życiu) jej pierwsze słowa brzmiały: "obcięła pani włosy!" "To pani mnie pamięta?" - spytałam ze zdziwieniem. "Oczywiście, przecież pani się nie da zapomnieć" - odparła. Kobieta ma niesamowity dar, talent, cierpliwość i ciepło. Robi kilkanaście ujęć, po czym obie je przeglądamy i wybieramy najlepsze.

Mąż zajmie się obróbką zdjęcia, wstawi je do cv, a mnie pozostanie napisanie "listu przewodniego" i wysłanie go do kilkunastu firm z mojego miasta, których nazwy wynotowałam już w ubiegłym tygodniu.

Jest tylko pytanie: jak się dobrze zareklamować? Niestety, takie prawa rynku - potencjalny pracownik dla pracodawcy jest w pewnym sensie towarem. Moja w tym głowa, żeby ktoś ważny dał się przekonać, że musi u siebie zatrudnić właśnie kogoś takiego, jak ja. Taktyka "jestem małe, zgniłe jabłuszko, leżę w kącie i czekam, aż mnie zauważysz" nie poskutkuje. Liczę na swoje umiejętności "pisarskie", więc myślę, że poradzę sobie. W końcu nic nie tracę - pracy i tak nie posiadam. Do zyskania za to mam sporo.


10 stycznia 2012

207. Zasada ograniczonego zaufania


Ktoś zerwał nitkę, na którą nawleczone były koraliki. Rozsypały się po podłodze. Część wpadła pod szafę, inne poturlały się w kąt pokoju. Jak je teraz wszystkie odnaleźć? Jak nanizać na nową nitkę? I skąd ją wziąć?

Jeden z solidnych fundamentów, na których buduje się przyjaźń, miłość, czy relacje biznesowe. Można je stracić w jednej sekundzie, kiedy pęknie nić łącząca obie strony. Żeby je odzyskać, potrzeba czasu. Nieraz niemożliwe do odbudowania. Zaufanie - o nim mowa.

Dla mnie to filar - mocny, gruby, potężny, o wielkiej sile. Niezbędny element związku z drugim człowiekiem. Wartość sama w sobie. Niepodważalna, podstawowa, czysta, jasna i klarowna.

Nie bez powodu tytuł tego wpisu jest dość przewrotny. Często bowiem słyszę, że ludzie mają do siebie ograniczone zaufanie. Zawsze wtedy się buntuję i oponuję. To jest kwestia "albo ... albo ..." Czy można zaufać na 10 % lub na 27 %, a co powiecie na 65 %?

Pewne rzeczy są czarne albo białe i nie ma tu miejsca na żadne odcienie szarości. Albo wierzę, albo nie. Albo kocham, albo nie. Albo ufam, albo nie. 100 % albo 0 %. Zasada ograniczonego zaufania ma swoją rację bytu tylko w odniesieniu do prawa o ruchu drogowym.

206. Czy robią nas w bambuko?


Skąd się biorą rzeczy? Tak, tak, chodzi mi o te wszystkie przedmioty w naszych domach. I nie mówcie, że ze sklepu. Aż mnie kusi, żeby zacząć jak dawniej opowiadaną bajkę - słowami: "nie znacie, to posłuchajcie"... Powiem inaczej - nie wiecie, to obejrzyjcie trzyczęściową prezentację, która trwa pewnie tyle, co standardowy odcinek popołudniowego polskiego serialu. Od razu przepraszam za ewentualne rozbieżności czasowe, ale - jak już kiedyś wspominałam - jestem "ułomna", bo nie posiadam telewizora, więc mogę się mylić.

Nie chcę zdradzać szczegółów - celowo i z premedytacją. O swoich odczuciach napiszę w kolejnym poście - nie tylko w kontekście konsumpcjonizmu, lecz również w kilku innych obszarach. Tymczasem zostawiam linki - bez komentarza...

Część pierwsza:




Część druga:



Część trzecia:



   

205. Po pierwsze…


Podpadłam na całej linii. Mamy z Mężem sporo takich swoich rytualików, które pielęgnujemy. Na przykład rano. Dyrektor Wykonawczy budzi się wcześniej, idzie się myć, wyjmuje z lodówki jogurty, robi herbatę i wraca do łóżka. Czeka, aż otworzę oczy. Potem zwykle słyszę: "dzień dobry, żonko". Nie ma wstawania bez przytulania - takie jest nasze hasło poranne.

Dziś obudziłam się jak Męża nie było już w łóżku. Zajęłam się myciem, wstawianiem prania, sprzątaniem i nie zareagowałam na protesty Drugiej Połówki. Boczył się na mnie. Siedział i patrzył tymi swoimi oczami - z wyrzutem, że pozbawiłam go codziennej porcji przytulania.

Tu muszę nadmienić, że Dyrektor Wykonawczy jest jak plaster miodu - przykleja się do człowieka i trudno go oderwać, bo taki jest słodki i smaczny. Pisałam już kiedyś, że dzięki Mężowi nauczyłam się odczuwać potrzebę dotyku drugiej osoby.

Pranie się skończyło, więc poszłam do łazienki, żeby je powiesić. Druga Połówka zawsze chce mi wtedy pomagać, a ja się opędzam od Niego jak od natrętnej muchy, zapamiętale powtarzając: "ja sama". Poszedł więc, ze spuszczoną głową, usiadł na sofie i pogrążył się w lekturze.

Wypiliśmy razem kawę, potem zjedliśmy obiad i wyszliśmy z domu - Mąż do pracy, ja do fryzjerki. W drodze na przystanek przeprowadzaliśmy rozmowę i dochodziliśmy do kompromisu.

"Po pierwsze - nie zaczynamy dnia bez dzień dobry i przytulania" - zaczął Dyrektor Wykonawczy. "Po drugie - nie bądź wiecznie taką Zosią-Samosią" - dodał. "A po trzecie?" - spytałam. "Po trzecie - kocham Cię" - odparł Mąż.


9 stycznia 2012

204. Podatek od krzyży


Gdańsk mi podpadł. Właściwie nie samo miasto, ile jego radni. Dowiedziałam się bowiem, że uchwalili oni podatek od krzyży przydrożnych, które postawiły rodziny ofiar wypadków. Krzyże stoją nielegalnie w tzw. pasie drogi. Ale na wszystko jest rada. Wystarczy bowiem uiścić dzienną opłatę w wysokości 1 zł za metr kwadratowy i to, co nielegalne, staje się legalne. Radni byli na tyle wspaniałomyślni, że nie zdecydowali o usunięciu, ani o opodatkowaniu krzyży już stojących.

Rozumiem, że wszyscy szukają oszczędności i tną, gdzie się tylko da. Podążając za dość pokrętnym myśleniem radnych Gdańska, rozumiem, że w ich interesie leży, aby krzyży przybywało jak najwięcej - wszak każdy z nich to złotówka dziennie w dziurawym budżecie miasta.

203. Dziwna ona, dziwny on


Dzielimy się z Mężem na bieżąco wszystkim, co nam w sercu i duszy gra. Często mówię, że czegoś nie rozumiem. Głównie chodzi o inne relacje damsko-męskie i panujące w nich zależności. Spytałam wczoraj moją Drugą Połówkę o to, co jest Mu niezbędnie potrzebne w związku. Zanim jeszcze zadałam tamto pytanie, czułam jaka będzie odpowiedź.

"Miłość, szczerość, zrozumienie, zaufanie, bliskość, czułość, tolerancja, szacunek" - wymienił Mąż. Zaledwie kilka słów, ale ile w sobie kryją głębi. Drążyłam temat - jak to ja. Okazało się, że Dyrektor Wykonawczy nie ma przede mną żadnych tajemnic (nie licząc małych przestępstw w postaci pączków), bo nie chce ich mieć. Mówi mi o wszystkim, nic nie ukrywa. Bo nie ma takiej potrzeby.

Ja robię dokładnie tak samo. Zawsze się przyznam jak zjem czekoladę, kiedy On jest w pracy. Dziś, jak wróci, też Mu powiem o tej mlecznej, która leży obok mnie. Zresztą nie będę musiała nic mówić - sam przeczyta ten wpis i się dowie. I - jak Go znam - uśmiechnie się po tych słowach.

Pamiętam jak założyłam ten blog. 23 lipca 2011. To była sobota, a Mąż - wyjątkowo - pracował. Kilka kliknięć i oto jestem. Wrócił do domu, a ja już czekałam na Niego z tą informacją. Zanim opublikowałam pierwszy post, spytałam Drugą Połówkę, czy zdaje sobie sprawę z tego, że będę na blogu pisać o Nim i czy się na to zgadza. Usłyszałam od Niego tylko jedno zdanie: "żonka, ale przecież ja Ci ufam, nie musisz mnie pytać". Mimo to, jeszcze kilkakrotnie wracałam do tego pytania. Odpowiedź była zawsze podobna: "mam do Ciebie zaufanie, żonko".

Mąż jest tolerancyjny, daje mi wolność, bo wie, że ja sama się pilnuję. Nie zdarzyło się, żeby stracił do mnie zaufanie. Zawsze szczerze i otwarcie rozmawiamy - o wszystkim - żeby nie wiem jak trudny był temat, niczego nie omijamy; nie udajemy, że nie istnieje. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Jesteśmy ze sobą tak blisko emocjonalnie, że wszelkie stereotypy nie mają w naszym przypadku racji bytu. Nawet jeśli w jakichś obszarach się nie rozumiemy, jedno drugiemu tłumaczy swój świat - cierpliwie i tak długo, ile to konieczne. Wiem, że mogę spytać Męża o cokolwiek i On mi powie szczerze - co myśli, co czuje, co przeżywa. W drugą stronę jest dokładnie tak samo.

W sprawach formalnych jest podobnie - mamy jedno konto, jeden PIN do jednej karty. Znamy swoje loginy i hasła na skrzynki mailowe, portale społecznościowe, komunikatory, telefony, blogi. Na wszelki wypadek. Ja nie kontroluję Jego, On nie kontroluje mnie. Pełne zaufanie. Zawsze i wszędzie.

Podzieliłam się z Dyrektorem Wykonawczym swoim niezrozumieniem niektórych relacji damsko-męskich, o których wspomniałam na początku tego wpisu. Ze spokojem odparł: "żona, ludzie sobie nie ufają i to jest normalne; Ty jesteś otwarta i szczera i dlatego dziwna". Potem dodał jeszcze: "ale nie martw się - ja też jestem dziwny; w ogóle oboje jesteśmy dziwni".
   

202. Czekoladowa reklamacja


Obawiam się, że nie ma takiej ilości czekolady, jakiej bym nie dała rady zjeść. Wystarczy mi zielona herbata do popicia i mogę startować w zawodach nałogowych pożeraczy. Ale żeby nie było tak prosto, jestem wybredna. Nie każda czekolada mi smakuje. Z bakaliami nie ruszę -  no chyba, że jestem na głodzie, a nic innego nie ma. Za nadziewanymi też nie przepadam. Najbardziej lubię gorzkie - nawet takie z 90 % zawartości kakao, że aż szczypie w język. Mleczne też mogą być. Chlebki marcepanowe - mniam. Ptasie mleczko też, ale tylko jeden smak z jednej konkretnej firmy.

Przypomniało mi się, jak kilka miesięcy temu dostałam bombonierkę. Otworzyłam pudełko, a tam brakuje jednej czekoladki. Sprawdziłam, że powinno być trzydzieści sztuk, a było dwadzieścia dziewięć. Weszłam na stronę internetową producenta i, w przypływie dobrego humoru, napisałam do nich żartobliwy mail z pytaniem o zaginioną czekoladkę.

O całej sprawie szybko zapomniałam, ale po kilku dniach listonosz przyniósł mi przesyłkę. Zawierała ona list z wyjaśnieniami i podziękowaniami za czujność i zwróconą firmie uwagę. Ponadto, w ramach rekompensaty otrzymałam dwie tabliczki gorzkiej czekolady i duże opakowanie ptasiego mleczka. Ubawiłam się setnie, bo moje spontaniczne działanie przełożyło się na czekoladową nagrodę, która była dla mnie ogromnym zaskoczeniem.


8 stycznia 2012

201. Lubię…


Lubię pisać w samotności. Wtedy nikt mnie nie rozprasza. Podobnie mam z czytaniem, choć czasem potrafię się wyłączyć nawet jak wokół mnie są ludzie. Ale - mimo wszystko - wolę ciszę i spokój.

Lubię być sam na sam ze swoimi myślami. Nie muszę się wówczas koncentrować na nikim, tylko na sobie. Coś w rodzaju zadbania o siebie i swoje potrzeby. Stan niezbędny mi do życia. Konieczny.

Lubię się zatrzymać i trwać w chwili. Sycić się nią i chłonąć ją. Wychwytywać każdy szczegół. Cieszyć się radością dziecka. Taką prawdziwą, głęboką, bez jakichkolwiek ograniczeń.

Lubię ludzi. Najpierw się im przyglądam. Czasem z ukrycia obserwuję. Potem poznaję. Rozmawiam. Patrzę na czyjąś twarz i wyczytuję z niej emocje - te niewypowiedziane, ukryte, przyczajone.

200. Urodziny


Słońce w Koziorożcu. Księżyc w Pannie. Ascendent w Bliźniętach. Piorunujące połączenie i wypadkowa tych trzech składników. Czyli ja. Astrologicznie.

Sławne osoby urodzone 8 stycznia:

1883 - Józef Ujejski - polski historyk literatury
1884 - Kornel Makuszyński - polski pisarz
1894 - Maksymilian Maria Kolbe - polski święty
1926 - Bronisław Pawlik - polski aktor
1935 - Elvis Presley - amerykański piosenkarz
1942 - Stephen Hawking - brytyjski astrofizyk
1947 - David Bowie - brytyjski wokalista

Samej sobie dzisiaj dedykuję:




7 stycznia 2012 

199. Tak mnie naszło…


Nie rodzisz się zły. Czasem od zboczenia na tę krętą i pogmatwaną ścieżkę dzieli cię zaledwie jeden fałszywy krok. Nie uciekniesz od swoich korzeni. Tak samo jak nie uciekniesz przed sobą.

Mądrość przychodzi z czasem. Nieraz jest już za późno, żeby zmienić wszystko. Ale można zacząć od czegoś. Na początek.

198. Małżeńskie dialogi


Mąż - Nerwusek?
Ja - Co?
Mąż - Nie krzyw się tak, bo wyglądasz jak tatuś.
Ja - Nieprawda.
Mąż - No już. Nie gniewaj się.
Ja - Dobra.

- Cześć żonka.
- Cześć mąż.
- Ale masz minę jakbyś była głodna.
- Skąd wiesz?
- Znam Cię troszkę.

Mąż - Mam Cię.
Ja - Nie masz.
Mąż - A właśnie, że tak.
Ja - Wcale nie.
Mąż - Mam glejt na Ciebie.
Ja - Nie masz.
Mąż pokazuje obrączkę na palcu.


6 stycznia 2012

197. Z pola bitwy


Jest dobrze. Nawet powiem więcej - będzie jeszcze lepiej. Walka z zarazkami trwa, a wątli najeźdźcy giną pod naporem zmasowanych dawek środków wszelakich, jakimi do nich celujemy.

Co prawda zrobiliśmy sobie dzisiaj całodniową, przymusową kwarantannę i obowiązuje nas całkowity zakaz opuszczania murów, ale wygrywamy. Oto bilans: Mąż przeczytał "Bikini" i wziął się za następną książkę. Teraz leży na sofie, ale jak go znam, uśnie w trzydzieści sekund. W nocy lunatykował, to ma za swoje. Żartuję oczywiście. Niech się prześpi.

Szkoda mi go, bo on biedniutki jest jak choruje. Nie narzeka jednak wcale. Ma tylko problem z zapamiętaniem jakie leki o jakich porach zażywać, ale od czego ma się żonę? Nosi nas strasznie, bo oboje nie lubimy siedzieć w zamknięciu, ale do jutra wytrzymamy.

196. Lunatyk?


Mąż jest niezwykły pod wieloma względami. W nocy również. Na początku jak byliśmy razem nie wiedziałam za bardzo o co chodzi, ale teraz jestem bogatsza o pewną wiedzę.

Śpimy. Ja na lewym boku, z brzegu. Dyrektor Wykonawczy na prawym, od ściany. W pewnym  momencie widzę nachylającego się nade mną Męża. Ma szeroko otwarte oczy i coś mówi. Mam zatyczki w uszach. Nie słyszę go, ale pytam: "czemu nie śpisz?" "Bo nie mogę" - odpowiada. "Czemu nie możesz?" - znowu ja. "Bo Cię jeszcze nie pocałowałem" - skarży się on. "Nie martw się - jak wyzdrowiejesz, to mnie pocałujesz, a teraz śpij" - uspokoiłam swoją Drugą Połówkę. To był zapis minionej nocy.

Takie sceny odbywają się u nas dość często. Nie co noc, ale jednak. Pamiętam, że na początku naszej znajomości byłam przekonana, że Mąż się budzi (wszak oczy miał otwarte i przytomnie odpowiadał na pytania), bo coś potrzebuje albo spać nie może. Potem, jak przekazywałam mu rano treść naszych nocnych rozmów, nic nie kojarzył.

Poczytałam sobie trochę na temat somnambulizmu, ale Dyrektor Wykonawczy nie chodzi po domu (jeszcze), nie wykonuje żadnych innych podejrzanych czynności poza rozmawianiem i siadaniem na łóżku. No i te oczy szeroko otwarte... Lunatyk, czy nie?


5 stycznia 2012

195. W jednym worku wątpliwości


Dzisiejszy wpis może być nieco chaotyczny, bo wiele myśli i tematów kłębi mi się w głowie. Ambiwalentnych bardzo, ale może zdołam je jakoś zgrabnie połączyć albo chociaż sprowadzić do wspólnego mianownika.

Dużo we mnie cech przeciwstawnych. Intuicja kontra rozum - ot, pierwszy z brzegu przykład. I na tej linii zaczynają się schody. Nie tylko jeśli chodzi o działania podejmowane dla samej siebie (tu sobie radzę), ale ukierunkowane na inne osoby - przyjaciół, czy znajomych.

Zastanawiam się na ile mam prawo do ingerowania w czyjeś życie? Jak daleko mogę się posunąć? Czy w ogóle powinnam? Ostrzegać, żeby ktoś cofnął rękę i się nie sparzył, czy biernie się temu przyglądać? Patrzeć jak popełnia błędy, czy interweniować? Jak nie przekroczyć granic czyjejś wolności? Być szczerą do bólu, czy nie mówić wszystkiego?

Te pytania i wątpliwości nachodzą mnie zewsząd - z rzeczywistości realnej i wirtualnej. Powstrzymuję często swoje emocjonalne reakcje, choć na usta cisną mi się niektóre słowa, a palce aż wyrywają się, żeby wystukać litery na klawiaturze. Odzywa się bowiem intuicja. Pali się czerwona lampka ostrzegawcza, syrena wyje, a ja czekam. Pora na rozsądek i rozważanie - czy mam prawo? Szczególnie jeśli ktoś nie pyta mnie o zdanie, a tylko coś stwierdza. Reagować czy milczeć?

Jestem szczera i za tę cechę przyszło mi wiele razy płacić najwyższą cenę w relacji z drugim człowiekiem - utratę tej właśnie przyjaźni, czy znajomości. Nie zgodziłam się na złożenie fałszywych zeznań w sądzie podczas czyjejś sprawy rozwodowej. Powiedziałam komuś, że nie podoba mi się podwójne życie, jakie prowadzi. Nazwałam oszusta po imieniu. To tylko kilka przykładów. Mogłabym je mnożyć, ale nie o to chodzi. Nie mam żadnego kontaktu z tamtymi osobami. Nie mam, bo one go nie chciały.

Teraz zastanawiam się kilkakrotnie zanim coś powiem, czy napiszę. Z jednej strony wiem, że każdy ma prawo popełniać własne błędy, bo tylko na nich może się czegoś nauczyć; wiem, że za nikogo nie przeżyję jego życia. Z drugiej strony trudno jest mi przejść obojętnie wobec czyichś klapek na oczach. Z boku widzi się inaczej. Tylko czy to oznacza, że lepiej?

Kiedyś natknęłam się na takie powiedzenie, że "można doprowadzić konia do wodopoju, ale nie można go zmusić, żeby się napił". Coraz częściej mam wątpliwość nie tylko w kwestii tego picia, lecz doprowadzania.

194. Szczęście w nieszczęściu


Najpierw mnie zaczęło boleć gardło, ale miałam sprawdzone tabletki do ssania i przeszło. Za to Mąż zrobił się nadzwyczaj pociągający i bolały go zatoki. Musiało być już źle, bo wczoraj pojechał do lekarza i dostał antybiotyk oraz zwolnienie z pracy. Dzięki temu spędzimy razem pięć dni, a właściwie cztery, bo wczoraj przecież należy do przeszłości.

Teraz mnie coś bierze - głowa boli (tym razem to nie migrena) i jakaś taka rozbita się czuję. Łyknęłam profilaktycznie zestaw ratunkowy, który zawsze przepisuje mój ulubiony lekarz.

Najgorsze są zakupy - po wczorajsze wyszłam ja i ledwo wróciłam - wiało, lało, a w sklepach gorąco. Cała mokra byłam. Dzisiaj się podzieliliśmy - Mąż poszedł po te cięższe do pobliskiego marketu, a ja pójdę po lżejsze do sklepów na osiedlu. Pogoda wcale nie lepsza, ale damy radę.


4 stycznia 2012

193. Od chciwości do kapitulacji


Na początku obyło się bez problemów. Zaczęliśmy z Mężem oglądać 'Margin Call' (polski, znowu wielce nieadekwatny, tytuł to "Chciwość"). Mam tak, że jak czegoś nie rozumiem, to pytam. No i się zaczęło. Jedna wątpliwość, potem następne. Dyrektor Wykonawczy dzielnie próbował odpowiadać, ale ja naprawdę potrafię drążyć temat, więc w końcu stwierdził, że wszystko wyjaśni mi po filmie. I dobrze się stało, bo w przeciwnym razie chyba nigdy byśmy go nie obejrzeli.

Pierwsza na tapetę poszła zasada funkcjonowania dźwigni finansowej. Siedzę, a oczy robią mi się okrągłe ze zdziwienia, bo nic nie rozumiem.

Mąż - Wiesz jak wygląda dźwignia?
Ja - Nie.
Mąż - Wiesz jak wygląda przekładnia?
Ja - Nie.
Mąż - Wiesz jak działają przerzutki?
Ja - A skąd mam wiedzieć? Przecież nie umiem jeździć na rowerze.
Mąż - Miałaś fizykę w szkole?
Ja - Miałam, ale nic nie rozumiałam. Nauczycielka kazała mi się uczyć na pamięć teorii, bo zadań i tak bym nie zrobiła.
Mąż - Wiesz jak wygląda obieg wody w przyrodzie?
Ja - Mniej więcej. Z naciskiem na "mniej".
Mąż - To tak, mniej więcej, wygląda przepływ finansów na świecie.

Dyrektor Wykonawczy skapitulował. Wersja naszej rozmowy jest niezwykle okrojona, bo działo się, oj działo. A teraz podsumowanie mojej Drugiej Połówki: "Żona, zadajesz za dużo pytań pomocniczych i zbyt szybko chcesz pojąć temat, bo jesteś niecierpliwa. Jak nie potrafisz czegoś zrozumieć lub wyobrazić sobie, to uważasz za niemożliwe. Gubisz się jak czegoś nie widzisz, a musisz dokonać wizualizacji. Pojmujesz świat tylko i wyłącznie logicznie". 

192. Pączkoman


Dostało mi się wczoraj po tej złotówce dla Męża na pączka, więc poczułam się zobligowana do wyjaśnienia całej sprawy. Dyrektor Wykonawczy, podobnie jak ja, jest ogromnym łakomczuchem, ale w przeciwieństwie do mnie, uwielbia pączki, za którymi ja nie przepadam (to eufemizm jest). Najbardziej lubi te z cukrem pudrem, ale mogą być również z lukrem, pod warunkiem, że ten jest lekko kwaskowy, a nie słodki (Mąż jeszcze wybrzydza, jak widać).

Mamy taki wspólny gryps. Moja Druga Połówka jak idzie na zakupy, oznajmia mi, że reszta będzie dla Niego na pączki. Piekarnia, której wyroby przeszły test wybrednego podniebienia Dyrektora Wykonawczego, ma w swojej ofercie pączki w cenie 0,99 zł - stąd zatem wzięła się ta przysłowiowa złotówka.


3 stycznia 2012

191. Buty


Kilka dni temu odkryłam dziurę w lewym bucie. W prawym zrobi się niebawem. Chcąc, nie chcąc, jeszcze w Sylwestra, korzystając z wątpliwej przyjemności obowiązkowego przejścia przez galerię handlową (celem dotarcia do marketu, gdzie robimy z Mężem zakupy), zajrzałam do jednej sieciówki obuwniczej, żeby się rozejrzeć co, jak i za ile.

Dzisiaj pojechałam w zamiarze kupienia butów zastępczych. Pewnie już pisałam, że nie znoszę zakupów, ale byłam nadzwyczaj cierpliwa i oglądałam wszystkie wystawione pary - nawet męskie. Te, z którymi w końcu wyszłam ze sklepu, dojrzałam prawie od razu po wejściu do niego. Problem z głowy. Uff...

W trakcie oglądania, ale także potem, naszły mnie różne refleksje. Bo niby fasonów szeroki wachlarz, ale... No właśnie. Teraz będę stwierdzać fakty, nie marudzić. Większość butów na obcasach, koturnach i innych takich. W moim przypadku odpadają z trzech powodów - na bosaka jestem i tak wyższa od większości kobiet (jedynka), Mąż jest niższy ode mnie o 12 cm (dwójka), mój kręgosłup ma już wystarczające problemy (trójka).

Uwaga - teraz sobie pomarudzę i powybrzydzam. Organicznie nie znoszę czarnych butów oraz sznurowadeł. No i cena... Szukam okazji, bo szkoda mi pieniędzy na obuwie. Zawsze zakładam ile maksymalnie mogę wydać i prawie zawsze udaje mi się zmieścić w tej kwocie. Tak, jak dzisiaj - buty, które od razu mi się spodobały, były bez obcasa, brązowe, wsuwane, przecenione o 50 % i nie przewyższały sumy przeznaczonych na nie pieniędzy. Mało tego - została mi jeszcze złotówka. Będzie w sam raz dla Męża - na pączka. Dyrektor Wykonawczy jest ich fanem.
     

190. Kostka


W swoich noworocznych postanowieniach nie wspomniałam jeszcze o dwóch sprawach. Może dlatego, że zaczęłam wcielać je w życie jakiś czas temu i obecny etap jest tylko ich konsekwentną kontynuacją. Mam na myśli optymistyczne patrzenie na świat, w którym obowiązuje zakaz marudzenia i narzekania oraz wzięcie we własne ręce odpowiedzialności za spełnianie swoich pragnień.

W jednym z wcześniejszych postów jest pewna lista dziecięcych marzeń, które małej Karioce nigdy się nie zmaterializowały. Na niektóre z nich jest już za późno, bo przestały być produkowane; jeszcze inne są mi teraz niepotrzebne. Trzy spośród siedmiu należą jednak do kategorii możliwych do realizacji.

Kilkanaście lat temu, na swoje własne okrągłe urodziny, sprawiłam sobie prezent w postaci globusa - jeszcze fajniejszego niż tamten, który widziałam jako mała dziewczynka. A dziś odebrałam z księgarni wymarzoną, oryginalną, klasyczną kostkę Rubika, na którą zawsze patrzyłam z zachwytem w ubiegłym wieku.

Pewnie zostanę posądzona o infantylizm, ale mam to w nosie. Teraz, jako dorosła Karioka, cieszę się radością tej małej Karioczki, patrząc na stojący obok mnie, wciąż jeszcze zapakowany, kolorowy sześcian.




2 stycznia 2012

189. Zgodnie z planem


Dopiero dziś tak naprawdę odczułam, że coś się zmieniło. Mąż właśnie poszedł do pracy. Po swoim dziesięciodniowym urlopie. A tak było cudnie. Niby nic specjalnego nie robiliśmy, ale ja strasznie lubię spędzać z Nim czas. Nawet jeśli siedział obok mnie na sofie pogrążony w lekturze. W cztery dni przeczytał "S@motność w sieci. Tryptyk" - wydanie wzbogacone mailami od czytelników. W Sylwestra dostał "Bikini" i znowu Go wciągnęło. Jestem dumna, bo mój podstęp - jak na razie - przynosi same korzyści - Mąż czyta, a przy tym potrafi się pięknie wzruszać, nie wstydzi się tego i poszerza swoje horyzonty.

Drugi dzień roku, a ja mam wrażenie, że czas ucieka mi przez palce. W kwestii postanowień powziętych jeszcze w 2011. W przyszłym tygodniu idę do fryzjerki, a potem zrobić zdjęcie, żeby zmienić to, które już jest nieaktualne w moim cv. Wstawię nowe i zajmę się wreszcie wysyłaniem aplikacji - dając jeszcze szansę firmom w swoim mieście, aby potem skoncentrować się na tych w Gdańsku.


1 stycznia 2012

188. No i przyszedł…


Nie dało się go nie zauważyć. Przywitał nas hukiem i kolorowymi błyskami na niebie. Nowy Rok. Jego samego nie było widać, ale skutki działalności twórczej oczekujących i witających go ludzi, były dostrzegalne gołym okiem. Wszędzie. Wracając do domu z kościoła musieliśmy z Mężem uważać, by nie nadepnąć na różne, znajdujące się pod nogami, pozostałości sylwestrowej nocy.

Porozbijane butelki po szampanie, choć chyba bardziej adekwatne byłoby określenie "wino musujące". Czego się bowiem można spodziewać po czymś, co w jednym z marketów sprzedawane było wczoraj za promocyjne 4,99 złotych? Resztki petard i fajerwerków leżały smętnie gdzie popadnie. To tak zwana martwa natura.

Jeśli chodzi o Homo sapiens... U niektórych uczestników szalonych imprez dało się zaobserwować zmęczone twarze, czy wężykowy chód. Były też przypadki podartych rajstop (wciąż na nogach właścicielki), jak również obrazek, rozgrywający się za przystankiem autobusowym, z buntem kobiecego żołądka w tle.

Jesteśmy straszliwie nudni z Mężem, bo jedyne szaleństwa, na jakie było nas wczoraj stać, ograniczyły się do spożycia litra Pepsi Coli oraz torby popcornu. Nie mamy więc za bardzo się czym pochwalić.