Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 31 października 2012

720. Śpieszmy się kochać ludzi

"Śpieszmy się kochać ludzi - tak szybko odchodzą.
Są, piszą, dzwonią, siedzą z nami przy stole - nagle ich nie ma.
Znikają jak kamfora, odchodzą niewidzialni.
Śpieszmy się, żeby odpisać na list, zadzwonić, przeprosić, oddać pożyczone książki, kupić dziadkowi laskę, o którą prosił, pobiec z sercem, bo może być za późno.
Napiszemy list i otrzymamy odpowiedź, że adresat umarł. Został niepotrzebny adres w notesie.
Zadzwonimy i nie odezwie się głos, który tyle razy słyszeliśmy w słuchawce.
Kupimy laskę, pobiegniemy z sercem, okaże się, że już za późno i laska niepotrzebna".
Ks. Jan Twardowski

719. Skrzydła

Spotkało mnie dzisiaj coś bardzo miłego i zaskakującego. W miejscu, gdzie absolutnie bym się tego nie spodziewała, rozpoznał mnie ktoś, kogo nie widziałam od lat, a kto nie miał prawa tam właśnie być, bo według moich informacji miał być gdzieś indziej. A jednak. Niezbadane są ścieżki losu.

Ten sam kucyk, ten sam czarny golf. Nic się nie zmienił. Takim go zapamiętałam. Uśmiechnął się, podszedł do mnie, przywitał, a potem usiadł obok. Rozmawiałam z człowiekiem, z którym nie wiem czy kiedykolwiek zamieniłam w sumie chociaż z pięć zdań, a przecież chodziliśmy kiedyś do jednej klasy w szkole średniej. To dzięki ściądze od niego zdałam pisemną maturę z matematyki.

W pewnym momencie powiedziałam mu, że wreszcie jestem szczęśliwa, bo osiągnęłam stan spokoju i radości wewnętrznej - całkowicie niezależne od tego, co przynosi świat zewnętrzny, okoliczności i życie. Aż się sama do siebie uśmiechnęłam po tamtych słowach. W takich chwilach mam wrażenie, że emanuje ze mnie jakieś światło. Tak to odbieram.

Wracałam do domu przepełniona tym spokojem, radością i szczęściem. Nawet nie wiem kiedy dość sporą odległość pokonałam na piechotę. Jakbym miała skrzydła, które mnie niosły.

718. Po drugiej stronie

Zamyślona jestem. Jak zawsze w przeddzień 1. listopada. Znalazłam w sieci pewien wiersz. Nie znam autora, ale jeśli ktoś na niego trafi, napiszcie, wstawię podpis.

"Śmierć nie jest końcem wszystkiego.
Przeszedłem tylko do sąsiedniego pokoju. 
Nadal jestem sobą.
I dla siebie jesteśmy tym samym, czym byliśmy przedtem.
Zatem nazywaj mnie wciąż moim imieniem, mów do mnie, jak zawsze.
Nie zmieniaj tonu głosu, nie rób poważnej i smutnej miny.
Śmiej się, tak jak dawniej robiliśmy to razem.
Uśmiechaj się, myśl o mnie, módl się za mnie.

Niech moje imię będzie wciąż wymawiane, ale tak, jak było zawsze - zwyczajnie i bez oznak zmieszania.
Życie przecież oznacza to samo, co przedtem, jest tym samym, czym zawsze było.
Żadna nić nie została przerwana.
Dlaczego więc miałbym być nieobecny w twoich myślach tylko dlatego, że nie możesz mnie zobaczyć?
Czekam na ciebie bardzo blisko. 
Tuż-tuż.
Po drugiej stronie drogi. 
Widzisz, wszystko jest dobrze!"

wtorek, 30 października 2012

717. Kubki smakowe

Coś się dzieje. Wydaje się, że w wielu obszarach mojego życia. Zmiany. Ponoć niezbędne do rozwoju. Od jakiegoś czasu zauważam, że moje kubki smakowe domagają się czegoś innego. Nie chcą tego, czym raczyłam je do tej pory. Reagują zdziwieniem i odrzuceniem na to, co znane.

Kiedyś mogłam na raz pożreć (bo jedzeniem trudno to nazwać) tabliczkę mlecznej czekolady albo całe piętro ptasiego mleczka. W ubiegłą sobotę, w hipermarkecie, gdzie zwykle robimy z Mężem cotygodniowe zakupy spożywcze, była degustacja tej pierwszej. Poczęstowałam się zaledwie jedną małą cząstką, kulturalnie. Aż mnie zemdliło. Od kilkunastu tygodni kupujemy jedynie tabliczki z zawartością minimum 70 % kakao. Moją ulubioną jest taka jedna, szwajcarska z 99 %, ale ze względu na cenę, wybieramy jej rodzimy odpowiednik - zaledwie o 9 % mniej.

Pamiętacie jak Dyrektor Wykonawczy gotował zupę z dyni, a ja ją przyprawiałam? Tymianek był dla nas do tej pory czymś nowym i nieznanym. Podobnie jak gałka muszkatołowa. Wsypałam sporo i jednego, i drugiego. Plus dużo pieprzu. I wyszło pysznie, choć ostro. Inaczej, wyraziściej.

Sól rozpoznaję bezbłędnie. Szczególnie jej nadmiar, o co wcale nie jest tak trudno, gdyż dodają ją chyba prawie do wszystkiego. Nie lubię jej i staram się nie używać dodatkowo. Wolę zioła, choć Męża trudno mi jeszcze do nich przekonać. Szczególnie jeśli ma wybór między nimi a solą właśnie.

W odkrywaniu nowych smaków odnajduję olbrzymią przyjemność i wyzwanie. Nie wiem jak Wy, ale jak próbuję czegoś, czego jeszcze nigdy nie jadłam, podświadomie szukam w pamięci smaku, do którego mogłabym porównać ten, który akurat mam na języku. I nie spocznę dopóki go z czymś nie skojarzę. Szczególnie jeśli chodzi o jakiś niezwykle rzadki. Identycznie mam z konsystencją, a nieraz także i z wyglądem.

Podobnie jak przy zapachach, tak samo przy smakach, brakuje mi takich specjalnych fiolek, w jakich mogłabym je sobie zamknąć na czas tęsknoty za nimi. Albo stworzyć mapę, w którą mogłabym wpinać te ulubione dla moich kubków.

716. Randka z Bondem

"My name is Bond. James Bond". Odbieram telefon od Męża i uszom nie wierzę. Nawet głos mu się zmienił. Prawie dałam się nabrać. Żeby tylko jeszcze wyświetlił się jakiś inny numer komórki - w końcu przecież agent 007 ma swoje sposoby.

Potem była relacja z wypiekami na twarzy - pomiędzy zupą a robieniem kanapek i piciem szybkiej kawy. I stwierdzenie: "żona, musimy iść na randkę; nie po coś; nie na zakupy; nie żeby coś załatwić, tylko na taką prawdziwą randkę - już ja coś wymyślę".

I teraz nie wiem - naoglądał się czegoś na filmie, czy ten model tak ma wbudowane genetycznie. Zostałam z tym i kminię sobie.

715. Słomiana wdowa

Nietypowa, jak na mnie, pora. Ale co się dziwić? Mąż zerwał się na równe nogi skoro świt i pojechał na spotkanie z agentem 007, bo dzisiaj kino oferuje najtańsze bilety na wszystkie seanse. Zrobiłam już wszystko, co do dobrej i stereotypowej żony należy, a teraz kawa, kanapka, mufinek i blog.

Dyrektor Wykonawczy jest człowiekiem, któremu tak naprawdę niewiele wystarczy do szczęścia. To ja bardziej wzbudzam w nim pewne potrzeby i pytam co by chciał sobie kupić, gdzie by chciał pójść, co by chciał zobaczyć. Cieszę się kiedy jest coś takiego, co sprawia, że oczy mu błyszczą i radość małego chłopca emanuje z niego. A i tak często ma wyrzuty. Zupełnie bezpodstawne jak dla mnie, które rozwiewam jednym zdaniem i spojrzeniem. Przecież każdy ma prawo do zaspokajania swoich potrzeb - o ile nie krzywdzą drugiego człowieka.

Oczami wyobraźni widzę go jak wraca do domu - pełen wrażeń, podekscytowany i uśmiechnięty. Potem mi wszystko opowie, a ja naszykuję mu kanapki do pracy i postawię na stole talerz z gorącą zupą, żeby zjadł zanim pójdzie do pracy. Plus bonusowy kawałek czekolady, bo to łasuch jest.

poniedziałek, 29 października 2012

714. Przekora

Zmieniam się. Widać to choćby po tempie, w jakim raczę Was nowymi szablonami. Przymierzam je jak ubrania. Niby któryś pasuje, ale nie do końca i nie na zawsze. Tego "idealnego" wciąż poszukuję. Choć znaleźć wcale nie chcę. Wolę się bawić tymi, które są. Możliwości jest sporo. Podobnie jak przekory we mnie.

713. Kolejka

Ilość książek, które czekają w kolejce do przeczytania, wciąż rośnie, a ogonek się wydłuża. W zastraszającym tempie. Są też takie, które mają fory, bo są uprzywilejowane - z różnych względów. Jestem totalnie nietypową kobietą, bo jeśli mam wybór pomiędzy ciuchami, butami, czy kosmetykami a książką, zawsze wybiorę tę ostatnią.

niedziela, 28 października 2012

712. O czasie

Minuta ma 60 sekund, godzina - 60 minut, doba - 24 godziny, tydzień - 7 dni, rok - 12 miesięcy. Dla każdego, bez wyjątku, czas jest taki sam. Jak to się dzieje, że w praktyce jedni mają go więcej, a inni wcale?

Jak często denerwuje Cię wolne tempo idących przed Tobą osób? Jak bardzo jesteś zła, że musisz stać w długiej kolejce do kasy w supermarkecie? Ile razy wykręcasz się brakiem czasu przed spotkaniem z kimś dawno niewidzianym?

Tyle się słyszy i czyta o zarządzaniu czasem, o ustalaniu priorytetów, o asertywności. Z drugiej strony gdzieś z tyłu głowy brzmi ten głos: "powinnam" oraz "muszę". Ile czasu trwonisz na tak zwane pożeracze, które niczego Cię nie uczą i tak naprawdę nie wnoszą nic wartościowego do Twojego życia?

Ostatnio natknęłam się na metodę SMART, polegającą na określeniu celu, do którego dążymy za pomocą pięciu przymiotników. Specific (dokładny), Measurable (mierzalny), Achievable (osiągalny), Realistic (realny) oraz Time oriented (zorientowany w czasie). W skrócie chodzi o metodę małych kroków, które w efekcie końcowym doprowadzą nas tam, gdzie chcemy. Nie wejdziemy od razu na wielką górę. Zdobywamy ją pomału. Podobnie jest z tym, co chcemy osiągnąć. Jeśli marzy mi się, że będę świetną kucharką, nie będę zaczynała swojej kulinarnej przygody od skomplikowanych przepisów, ale  na początek spróbuję zrobić coś prostego.

Mam swojego żółwia, który przypomina mi o tym, że nie zawsze muszę wszędzie gnać jak pies z wywieszonym językiem. Mogę być ślimakiem, który wszystkich przepuści, ale jego uwadze nie umknie zapach trawy i powiew wiatru.

Ostatnio, podczas rozmowy z Agatą na Skype, usłyszałam od niej, że szkoda, iż tak daleko od siebie mieszkamy, bo ona chciałaby wypić ze mną herbatę i zjeść razem ciasto. Odpowiedziałam jej, że tak naprawdę dla mnie najważniejsze jest to, że częstuje mnie swoją obecnością i czasem, a nie jedzeniem.

A na deser zostawiam Was z moim najświeższym nabytkiem, którym mam zamiar się delektować - niespiesznie...


sobota, 27 października 2012

711. Do trzech razy sztuka?


Śnieg padał już wczoraj rano. Obudził nawet Męża. Roztapiał się prawie od razu, bo jak wstałam, nie było po nim ani śladu. A dzisiaj rano samochody stojące pod blokiem miały na dachach śniegowe czapki.

Pogoda taka, że aż szkoda z domu wychodzić. Lało jak z cebra. Nie ma, że boli - poszliśmy z Dyrektorem Wykonawczym na przystanek. W końcu jeść trzeba - samo nie  przyjdzie. Autobus wypadł z kursu, a następny za godzinę. Tak to jest, jak się mieszka na prowincji. W końcu pojechaliśmy innym, ale że daleko było do supermarketu, to dotarliśmy do niego zziębnięci i przemoczeni, bo parasole wystarczyły do zasłonięcia głowy - od deszczu i wiatru.

Ludzie powariowali - byli dosłownie wszędzie - w każdym sklepie i w przejściu w galerii. Potem Mąż mi przypomniał, że przecież niedługo 1. listopada, więc trzeba się wyposażyć w nowe ubrania, buty i dodatki, żeby się polansować na cmentarzu. Taka moda od wielu lat.

Przeżyłam wizytę Dyrektora Wykonawczego w sieciówce obuwniczej. Dobrze, że coś sobie wybrał, bo stojąc na przystanku, przebierał z nogi na nogę - tak mu zmarzły stopy. Zapowiedziałam mu wtedy, żeby zapamiętał, że tak długo będzie mierzył buty aż nie znajdzie takich, które będą mu pasować, a jak nie, wyjmę mu z szafy klogi i będzie w nich chodził. Chyba się wystraszył nie na żarty, bo po kilkunastu minutach siedzenia oraz kilku parach, znalazł tę właściwą. A ja mogłam odetchnąć z ulgą. W nagrodę kupił sobie bilet na "Skyfall". Trzeba było widzieć jego minę. Cieszył się jak mały chłopiec.

Zakupy spożywcze zrobiliśmy w miarę sprawnie. Gdzieś tylko, w ferworze pakowania ich do koszyka, Mąż zgubił końcówkę od mojej parasolki, ale na szczęście na głowę mi jeszcze nie kapie, więc nie musiałam jej wyrzucać. Kupiliśmy wszystko oprócz pieczywa, bo na kartce go nie zapisałam, a Mąż nie pomyślał, więc miał po obiedzie dodatkowy spacer w deszcz.

Siadłam do komputera, a tu kolejna niespodzianka z blogiem na Onecie. Jakby nie dość, że w nocy zmieniamy czas, to jeszcze i tamci musieli mnie przenieść. A Mąż mi od wczoraj głowę suszy, żebym wreszcie wysłała dziadka na zasłużoną emeryturę i przesiadła się na młodego. Do trzech razy sztuka?

710. Doigrali się

Oto jak teraz wygląda mój pierwszy blog na Onecie:


Podoba się Wam? Bo mnie wcale. Tym bardziej nie podoba mi się sposób postępowania tamtego portalu z blogerami, których nikt o zdanie nie pytał.

Już od dawna prowadziłam ten blog - klon. I słusznie, bo teraz jest jak znalazł. Tu sama sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. A Onet niech sobie tonie. Brzytwy mu nie podam.

piątek, 26 października 2012

709. Ni pies, ni wydra


Od zawsze miałam dylemat - kotem czy ptakiem chciałabym być. W sumie i jeden, i drugi, po części odzwierciedlają mój charakter.

Kot kojarzy mi się z indywidualizmem, chodzeniem własnymi ścieżkami, kapryszeniem, fochami, grymaszeniem, ale też przymilaniem, mruczeniem, ocieraniem. Nie mówiąc o słynnych kocich ruchach oraz gibkości. No dobrze - tych ostatnich mi brak. Na razie, bo jak sobie poćwiczę, to się zmieni.

Ptak kojarzy mi się z wolnością, rozpostartymi skrzydłami, lataniem i mobilnością, ale również z płochliwością, lękiem oraz ucieczką. I takim ulotnym pięknem, którego nie sposób dotknąć.

Kotów wypatruję na chodnikach, pod samochodami, przy śmietnikach, czy w trawie. Próbuję do nich miauczeć i je pogłaskać. Na ptaki patrzę z daleka, w bezruchu, by ich nie spłoszyć. Tak jak dzisiaj - zza szyby obserwowałam trzy sikorki, które bawiły się, jedząc wysypaną przeze mnie na parapecie okiennym bułkę tartą.

708. Chwalipięta


Mąż umył i pokroił pieczarki. W ćwiartki (większe) i w połówki (mniejsze). Smażyłam (!) na raty - najpierw dla niego, potem dla mnie. Na dwóch małych patelniach.

Był równiutki, a podczas przewracania go na drugą stronę, kształt zachował. Dlatego się pochwalę. Bo mi wyszedł. Wcale nie bokiem. Ale pyszny był.

Z dedykacją dla tych, którzy we mnie wierzą, bo wiedzą jak trudne to jest dla mnie

czwartek, 25 października 2012

707. 007


O, proszę - jak mi ładnie kolejny numer postu współgra z jego tytułem. A wcale tego nie planowałam. Wyszło spontanicznie.

Tak sobie przeglądałam ulotki kilku sieciowych drogerii i już chyba wiem czym będą pachnieć panowie - szczególnie w okresie prezentowym, czyli mikołajkowo-świątecznym. Wszędzie, gdzie nie spojrzałam, wody męskie o nazwie tego jednego mężczyzny o kryptonimie 007.

Już jakiś czas temu Mąż uraczył mnie tytułową piosenką, którą potem bezbłędnie rozpoznawałam prawie w każdym sklepie, do którego weszłam. Jeszcze wtedy nie było premiery filmu, a ja już miałam przesyt hitu (bo takim niewątpliwie się stanie) śpiewanego przez Adele.

Dyrektor Wykonawczy, jak każdy duży chłopiec (wiek z tym nie ma nic wspólnego) nieśmiało dzisiaj poruszył temat pójścia do kina. Chyba go wzięło i to na dobre. Zawsze w takich sytuacjach (zdarzają się czasem) mówię do niego: "mam nadzieję, że nie muszę iść z Tobą?" Jest to pytanie retoryczne, bo wiem, że Mąż tego nie oczekuje. I całe szczęście, bo znam ciekawsze sposoby na zagospodarowanie ponad dwóch godzin projekcji. I oboje jesteśmy zadowoleni - a przecież o to chodzi, prawda?

706. O jedzeniu


Poszłam wczoraj do tamtego nieszczęsnego "studio tańca". Bez problemu i zbędnych słów odzyskałam pieniądze za niewykorzystane zajęcia. Przydały się bardzo, gdyż w drodze powrotnej do domu zrobiłam za nie zakupy spożywcze, bo nasza półka w lodówce świeciła już pustkami, nie licząc kilku słoików z chrzanem, musztardą i dżemem oraz resztki margaryny.

A propos jedzenia... Lubimy z Mężem testować nowe produkty. Kiedyś odkryliśmy suszone pomidory, makaron ryżowy oraz zielone oliwki nadziewane migdałami. Te pierwsze Dyrektor Wykonawczy dodaje do ugotowanego wcześniej makaronu z pełnego ziarna. Do tego odrobina kiełbasy lub innej wędliny plus starty żółty ser i już jemy szybki, pożywny i pyszny obiad. Tak jak wczoraj.

Makaron ryżowy z kolei świetnie sprawdził się do gotowanej lub smażonej (i pokrojonej w kawałki) piersi z indyka. Jeszcze tylko kilka ósemek ananasa i mamy następne danie gotowe do spożycia. Od dwóch tygodni w piątki jemy smażonego przeze mnie (!) omleta z pieczarkami. Wciąż pracuję nad tym, by jego kształt był zbliżony do tego, który przedstawia patelnia. Może jutro mi się uda ta sztuka?

środa, 24 października 2012

705. Niszowa


Nareszcie nastała moja ulubiona pogoda, czyli przyjemny chłód. Plus padający przelotnie deszcz. Wiem, wiem - jestem w mniejszości, ale co ja na to poradzę, że prawie zawsze mam tendencję do bycia niszową.

Ostatnio nawet Mąż mi o tym wspomniał, a ja skrupulatnie sobie zanotowałam jego słowa, które brzmiały tak: "Mam offową żonę. Nie dość, że wyższa i starsza, to jeszcze odczuwa i przeżywa inaczej. Czasem zachowuje się jak dziecko. Czasem myśli jak stara baba. Mix wszystkiego. A jest piękną kobietą w średnim wieku".  

704. Szukam


Wiem, że część z Was się o mnie martwiła po tamtym nieszczęsnym poście o saunie, dając temu wyraz w komentarzach, ale także SMS-ach i osobistych rozmowach.

Czasem na sytuacje, w których jestem bezradna, reaguję na początku płaczem. A że dodatkowo jestem w trakcie PMS, więc emocje i hormony tym bardziej są rozbuchane i biorą górę. Potem jednak sama sobie daję kopniaka w cztery litery i stawiam się do pionu.

Pisząc mail ze skargą i faktycznym opisem przebiegu zajęć nie chodziło mi jedynie o zwrot kosztów za niewykorzystane zajęcia, lecz o wyrażenie swojego zdania i niezgody na oferowane mi tam warunki, które były sprzeczne z tym, co usłyszałam podczas rozmowy z instruktorką. Gdybym tego z siebie nie wyrzuciła, byłoby mi trudniej, bo wciąż tkwiłoby we mnie poczucie niewłaściwego potraktowania, z którym nie wiedziałabym co zrobić. Teraz mam czyste sumienie i jest mi lżej. Łzy i smutek zamieniłam wczoraj na złość, która dała mi siłę, by powalczyć o swoje prawa. Idę więc dzisiaj po odbiór pieniędzy do tamtej szkoły.

Nie załamałam się na stałe. To był raczej krótkotrwały epizod. Nadal chcę się ruszać i szukam sobie miejsca, które będzie mi odpowiadać. Znalazłam pewien klub fitness, zadzwoniłam i dowiedziałam się, że śmiało mogę przyjść obejrzeć zajęcia (zza szyby, gdyż sala jest przeszklona), a po nich porozmawiać z prowadzącym (bo to mężczyzna) i wtedy zdecydować czy chcę w nich uczestniczyć w kolejnym tygodniu. Tym razem postawiłam jednak na pilates.

703. Okoniem


Loguję się na blogu onetowym, a tu zegar i tekst: "Nadchodzą zmiany! Ulepsz bloga" i pewnie mam kliknąć w to zielone tło. Figa! Nie dam się tak łatwo. Chcecie, sami mnie przenoście, zmieniajcie i ulepszajcie. Nie pytaliście mnie o zgodę, mieliście mnie w czterech literach, więc stanę okoniem.

wtorek, 23 października 2012

702. Dla mam


Świeżutka, dzisiaj wrzucona, prezentacja pani Doroty Zawadzkiej na BFG 2012. Polecam - szczególnie mamom, ale nie tylko.

701. Sauna


Pierwsze, co uderzyło mnie po przekroczeniu progu szumnie nazywanego, a mieszczącego się na poddaszu "studia tańca", składającego się z kontuaru recepcji, dwóch kanap, toalety i szatni (wspólnej dla kobiet i mężczyzn) oraz sali do ćwiczeń, był bijący w nozdrza zaduch niewietrzonych pomieszczeń oraz smród spoconych ciał.

Usiadłam, poczekałam. Tańczyła jakaś grupa młodych ludzi. Popatrzyłam sobie na nich. W międzyczasie zaczęły pojawiać się uczestniczki kursu salsy solo. Temperatura rosła - wiadomo, że każdy człowiek wydziela ciepło. Myślałam, że pomiędzy zajęciami będzie jakaś przerwa na wietrzenie i rozpylenie pochłaniacza zapachu (odoru - nazwijmy rzecz po imieniu). Zamiast tego miałyśmy się przebrać w "szatni". Pomieszczenie wielkości pokoju, w jakim mieszkamy z Mężem. Ławki do siedzenia plus wieszaczki na ubrania wbite w ścianę, a na niej ogromny piec gazowy, który co wydzielał? Dodatkowe pokłady energii cieplnej. Sauna, nie szatnia. Nie pierwsza, jak się miało okazać za chwilę.

Instruktorki, z którą rozmawiałam tydzień temu przez telefon nie było, więc w zastępstwie zajęcia prowadziła jedna z dziewcząt tańczących w grupie młodzieży. Rozgrzewka, którą wczoraj wrzuciłam na blog, trwała prawie dziesięć minut. W wykonaniu tamtej dziewczyny - minutę. Miałam wrażenie, że wszystko robiła na akord, byle szybciej i na odwal się. Po rozgrzewce tańczymy. Hola, hola...

Nie sądziłam, że nauka czegokolwiek polega na wrzuceniu delikwenta na głęboką wodę. Skoro grupa ma charakter otwarty i jest od podstaw, wypadałoby dostosować poziom do osób najsłabszych. W końcu te zajęcia miały być relaksem, przyjemnością i odpoczynkiem, a nie wyścigiem i maratonem w jednym. Próbowałam, starałam się, ale ani nie widziałam w lustrze prowadzącej, ani siebie. No ale jak można cokolwiek zobaczyć kiedy na tak małej powierzchni znajduje się ponad 20 osób, a lustro jest tylko na wprost?

Dziewczyna nie przejmowała się nikim, poza sobą, wprowadzając coraz to nowe elementy - obrót w prawo, w lewo, jakieś wymachy nogami w jedną i drugą stronę plus praca rąk. Może jestem beztalenciem, może jestem głupią blondynką, ale nie dałam rady. Po pół godzinie walki ze sobą i swoim ciałem, poszłam do szatni. Byłam cała mokra i nie miałam czym oddychać. Dobrze, że wzięłam wodę i inhalator. Przydały się.

Z bezsilności aż się popłakałam, bo tylko ja tak naprawdę wiem, ile kosztowało mnie podjęcie decyzji o rozpoczęciu tamtego kursu. Nie jestem w stanie uczyć się w takich warunkach, w takim miejscu i z takim podejściem prowadzącej, która umiejętności zapewne ma świetne, ale talentu pedagogicznego żadnego.

Poszłam do domu przed końcem zajęć, płacząc po drodze. Nawet podczas rozmowy telefonicznej z Mężem. Nie mogłam się uspokoić. W nocy nie spałam, bo płakałam. Rano tak samo. Teraz już wiecie dlaczego nic nie napisałam ani wczoraj, ani do tej pory.

Zanim zalogowałam się na blogu, wysłałam mail do instruktorki, z którą rozmawiałam tydzień temu. Chcę oddać karnet, który wczoraj kupiłam. I oczekuję zwrotu pieniędzy za zajęcia, których nie wykorzystam. W tamtym studio uczyć się czegokolwiek nie zamierzam.

Nauczyłam się tylko jednego - nigdy, ale to przenigdy nie pójdę na jakiekolwiek zajęcia bez dokładnego obejrzenia sali ćwiczeń, szatni i warunków tam panujących. Zanim (i o ile w ogóle) na cokolwiek się zdecyduję, bo po wczorajszym mam ogromny niesmak. Jestem zniechęcona i rozczarowana. To nie była salsa, lecz sauna.


Uaktualnienie:

Właśnie dostałam mail z odpowiedzią - podziękowaniem za uwagi dotyczące prowadzenia zajęć i przeprosinami za instruktora. Oddadzą mi także pieniądze za karnet.

poniedziałek, 22 października 2012

700. Czas na salsę


Boję się, ale pójdę. Bo chcę. Bardzo. W końcu wczoraj, kiedy siedziałam z Mężem na ławce, w specjalnym notesie zaczęłam spisywać swoje tegoroczne mniejsze i większe sukcesy. Pokonywanie własnych słabości i przełamywanie się w kwestiach nowych rzeczy oraz próba wcielania marzeń w czyn (i tu się mieści salsa), obok wielu innych, znalazły się na tamtej liście.

Po telefonicznych konsultacjach z zaprawionymi w bojach tanecznych blogowymi znajomymi (dziewczyny, dziękuję) zdecydowałam się na zakup spodni od dresu, bo w nich właśnie zamierzam ćwiczyć. W sobotę po południu odwiedziliśmy z Dyrektorem Wykonawczym pewien lumpeks. Za 21 złotych stałam się szczęśliwą posiadaczką całkowicie nowych spodni.

Musiały wisieć i czekać na mnie, bo niczym innym nie jestem sobie w stanie wytłumaczyć, że tylko ta jedna para była dobra na długość. Jak się ma ponad 180 cm wzrostu, kupno jakichkolwiek spodni proste nie jest. Bo wszystkie są za krótkie. W obecnych nogawka od strony wewnętrznej ma 85 cm, a od zewnętrznej - 111 cm. Nie jest źle, choć idealnie, gdyby była jeszcze o te 4 cm dłuższa. Marzenie ściętej głowy. Nic to - nie narzekam. Spodnie są grafitowe, z podwyższonym stanem. Cudownie, bo maskują mój "brzdync". I nie spadną mi z czterech liter.

Mąż jest nieoceniony. Wczoraj uczył mnie kręcić biodrami metodą "na beczkę". Stał za mną, oplatając mnie rękoma i kręcił podwójnie - swoimi i moimi biodrami. Tłumaczył przy tym, że głowa robi za górę, a stopy za dno beczki. Poza tym pomagał w innych ćwiczeniach, które znalazłam na filmiku:


Czas na salsę. Idę zatem coś zjeść. Potem spakuję rzeczy, zabiorę wodę i pójdę sobie spełniać marzenia. Może jeszcze dzisiaj uda mi się o tym napisać?

699. Książki razy trzy


Wszystko przez Marzenę. To ona jest "winna". Zamówiłam je wreszcie. Listonosz właśnie przyniósł przesyłkę. Na razie tylko powąchałam, kartkując. Wiem, że to zboczenie, ale uwielbiam zapach farby drukarskiej nowych książek.

niedziela, 21 października 2012

698. Zupa z dyni


Dzisiaj mieliśmy z Mężem nasz kolejny "pierwszy raz". Jedzeniowy. Obiadowy. Zupny. Słoneczny w kolorze.

Kilka dni temu pod postem nr 692 (w komentarzach) jedna z czytelniczek podzieliła się przepisem na zupę z dyni. Wczoraj poszliśmy na bazarek i kupiliśmy prawie trzykilogramowy okaz.

Dyrektor Wykonawczy wysmarowany śmierdzącym mazidłem siedział na banicji w kuchni i pichcił. Ja miałam "tylko" doprawić do smaku. No i pokazałam co potrafię. Tak przepieprzyłam (dosłownie), że było naprawdę ostro.

Obiecałam, że jak przetestujemy przepis, damy znać, więc piszę. Zmieniliśmy tylko grzanki na groszek ptysiowy, bo wstyd przyznać, ale nie wiedzieliśmy jak je zrobić, a nie chciało się nam szukać u wujka Google.

Kermówko, dziękujemy za pyszny, zdrowy i pożywny obiad.

Tak wyglądała przed spożyciem

A tu już rozgotowana - jak krem - gotowa do konsumpcji

697. Ostatni?


Co za pogoda! Co za słońce! Co za zapach! Ponoć to ostatni taki ciepły weekend. Korzystając z okazji, poszliśmy wczoraj z Mężem na kolejny spacer. Długi. Oczywiście z nieodłącznym aparatem fotograficznym, z którego skwapliwie korzystałam.

Liści na trawie i chodnikach coraz więcej. Szeleszczą pięknie. A na drzewach mienią się kolorami te, które jeszcze nie spadły. Ptaki śpiewają. Chwilo trwaj! Uwielbiam usiąść na ławce i położyć głowę na ramieniu Dyrektora Wykonawczego, zamykając przy tym z lubością oczy. Relaks i reset w jednym. Plus naładowanie akumulatorków.











sobota, 20 października 2012

696. Incognito


Na torze kartingowym spędziliśmy z Mężem prawie cztery godziny. Byłoby o wiele szybciej i sprawniej, gdyby ktoś z organizatorów był na tyle zorganizowany, żeby mieć kontrolę nad tym, co się tam działo. A tak była jedna wielka niewiadoma, szukanie tego kto wie, dopytywanie, itp., itd.

Ludzie wchodzili i wychodzili. Siadali i wstawali. Dostawali do wypełnienia formularze rejestracyjne, w zamian za które zostawali obdarowani kartami członkowskimi toru. Też mamy swoje - profesjonalne, z kodem kreskowym, po zeskanowaniu którego wczytywano do systemu nasze dane przed każdym przejazdem. W rubryce 'nickname' już miałam wpisać "Karioka", ale stwierdziłam, że może niekoniecznie.

Żadnego szkolenia, objaśnienia, nic. Kominiarka, kask, wsiadać i jechać. Nie dziwne, że w takiej sytuacji nie odważyłam się prowadzić. Bo niby jak? Nie mam prawa jazdy. W życiu nie siedziałam sama za kierownicą. Nie wiem gdzie jest gaz, a gdzie hamulec i jak się jeździ. Wolałabym, żeby ktoś mnie przeszkolił i dał szansę na jazdę testową. Bardzo chciałam być uczestnikiem wyścigu, tylko jak?

Po długich poszukiwaniach chyba (?) jednego z organizatorów Mąż dopytał, czy możemy jechać razem - w dwuosobowym gokarcie. Okazało się, że tak. No to pojechaliśmy. Dyrektor Wykonawczy nie założył okularów, a że cierpi na astygmatyzm, normalne, że trochę się poobijaliśmy o bandy. Na prostej próbował nadgonić, ale cudów nie ma - w dwie osoby nie ma szans przegonić jednego zawodnika - bez względu na umiejętności kierowcy tandemu. Ciągle krzyczałam "zwolnij", "nie tak szybko" na przemian z "ale fajnie". A w myślach miałam jedno: "żebym tylko nie zwymiotowała, żebym tylko nie zwymiotowała".

W drugim przejeździe nie chciałam już uczestniczyć. Za dużo stresu jak dla mnie. Wysiąść nawet nie mogłam - tak mi się nogi trzęsły. Chciałam, żeby Mąż pojechał sobie sam. Okulary i brak balastu w mojej postaci i tak nic mu nie pomogły, bo przyjechał ostatni. Ale przynajmniej miał z tego frajdę. A ja patrzyłam na niego z góry. Ze schodków.

Nie dostaliśmy żadnego pucharu, szampana, czy nagrody pocieszenia. Wszyscy byli lepsi, ale szanse i tak były nierówne, bo wydało się, że część osób regularnie odwiedza tamten tor. Mieli swoje prywatne kominiarki, kaski i rękawiczki.

Towarzystwo było w większości męskie. Kobiet zaledwie kilka i chyba dlatego pozwalały panom na niewybredne żarty pod swoim adresem. Żenada i niesmak. Czasem dobrze jest przyjść gdzieś na gościnne występy, popatrzeć na zachowania innych i pójść w swoją stronę wiedząc, że masz marne szanse na ponowne spotkanie którejkolwiek z tych osób.

Panowie siedzieli w swoich firmowych grupkach. W ruch szły komórki, zegarki i inne gadżety, które sobie porównywali. Plus walka na torze - kto pierwszy. Testosteronem - jak powietrzem - można było oddychać. Panie usiłowały zwrócić uwagę panów chichami śmichami - niczym mało dojrzałe gimnazjalistki. Żenada i niesmak po raz kolejny.

Prawie cztery godziny siedzenia na torze z prawie siedemdziesięcioma osobami. Do picia kilka kartonów soków, woda, kawa i herbata z dwóch (!) termosów oraz koreczki, pączki i muffinki. Wszyscy byli głodni. Bez wyjątku. O sobie nawet nie wspomnę.

Kolejna (?) chyba organizatorka poinformowała o autokarze stojącym przed budynkiem, który miał nas zawieźć do restauracji. Wyszliśmy. Autokar stoi, ale kierowcy w nim nie ma. Po dłuższej chwili zguba się znalazła. Bezpiecznie dojechaliśmy na miejsce. Jeszcze podczas jazdy, co bardziej spragnieni procentów, namawiali zwycięzców do otwarcia swoich szampanów. Bezskutecznie.

Weszliśmy na salę. Stoły nakryte. Świece się palą. DJ puszcza muzykę. Kelnerzy czekają na organizatora. Ludzie siedzą głodni. Była już dwudziesta pierwsza, a obiad jadłam o czternastej. Domyślam się, że inni podobnie. Zamiast jedzenia kelnerzy przynieśli wódkę. Dopiero po kilkunastu minutach dostaliśmy zupę. Jeden z obsługujących panów chyba zauważył głód w moich oczach, bo powiedział, że ciepłe dania możemy sobie nakładać sami.

Poszliśmy po talerze, nałożyliśmy po kawałku grillowanego łososia, do tego kilka pieczonych ziemniaków i trzy rodzaje surówek. Zjedliśmy już kiedy doniesiono przystawki. Pal sześć kolejność - mały talerzyk i po jajeczku, rybie po grecku i sałatce greckiej. Próbowaliśmy napić się wina, ale na próbie się skończyło, bo - co z tego, że francuskie, jak kwas okropny. Zostaliśmy przy soku. Była 21:45. Popatrzyliśmy na siebie, wstaliśmy i poszliśmy na autobus. I tyle nas widzieli.

Zawsze pamiętam pewną mądrą radę: "wyjdź wtedy, kiedy się dobrze bawisz". Po angielsku, jakbyśmy szli na papierosa, opuściliśmy salę i restaurację. Bez żalu. Przynajmniej zachowaliśmy jeszcze w miarę dobre wspomnienia. Nie musieliśmy patrzeć na skutki działania wódki na pusty żołądek, bo co poniektórzy zdążyli w osiem osób opróżnić półlitrową butelkę jeszcze zanim kelner postawił przed nimi talerz z zupą.

Bilans jest następujący - dostaliśmy dwie karty członkowskie i dwie kominiarki, za które normalnie musielibyśmy zapłacić. Raz pojechaliśmy dwuosobowym gokartem. Mąż pojechał dwa razy. Za darmo. Gdybyśmy mieli sobie za to wszystko zapłacić, musielibyśmy wyłożyć około 120 złotych. Do tego dochodzi darmowy dojazd do restauracji plus konsumpcja.

Jeśli - z czyjegoś założenia - miała to być impreza integracyjna - może doszło do niej po naszym wyjściu. Chociaż nie sądzę, bo ludzie i tak siedzieli w swoich podgrupach. Nie mieszali się ze sobą. A organizator/organizatorzy (?) nawet nam się nie przedstawili. My nie wiedzieliśmy kim są inni, a oni nie wiedzieli kim jesteśmy my. Incognito.

Mąż z lewej, ja z prawej

piątek, 19 października 2012

695. Nie napiszę...


Nie napiszę o tym jak rano oblałam się kawą. Na szczęście nie była już gorąca, a ja wciąż miałam na sobie pidżamę. Nie napiszę o tym jak było gorąco kiedy szliśmy z Mężem do supermarketu. Nie napiszę o tym jak niekształtne wyszły mi dwa omlety z pieczarkami, które zjedliśmy na obiad. Nie napiszę o tym jak bardzo nie chce mi się iść na tę imprezę (NIE integracyjną), bo nikogo (poza samymi sobą) tam nie znamy.

Mam za to nadzieję, że jak wrócę, napiszę o tym jak było fajnie/rewelacyjnie/beznadziejnie/drętwo* (niepotrzebne skreślić). 

czwartek, 18 października 2012

694. Zaproszenia dwa


Dzwoni Mąż. Już po głosie poznaję, że coś wisi w powietrzu. "Bo wiesz, mam mały dylemat" - słyszę. Coraz bardziej zdenerwowana pytam w czym rzecz. On to potrafi budować napięcie...

Dyrektor Wykonawczy dostał od kolegi zaproszenie na specjalną imprezę dla klientów firmy, z którą współpracuje ta, w której obaj są zatrudnieni. Tamten nie może iść, więc odstąpił je Mężowi.

No i mamy dwa kartoniki, bo Głos Rozsądku chce iść ze mną. Miłe. Nawet bardzo. Szczególnie jak na moje pytanie czemu nie pójdzie z jakimś znajomym, stwierdził, że jestem żoną i mam pierwszeństwo.

Ma być rywalizacja sportowa na torze, a potem wszyscy zostaną przetransportowani do restauracji, gdzie odbędzie się ciąg dalszy. I jedno, i drugie niezmiernie mnie ciekawi. Może pokibicuję Mężowi w wyścigach, a potem oddam się temu, co uwielbiam, czyli degustacji?

693. Inny wymiar


Ludzkie oko normalnie rozpoznaje 2D, czyli standardowo - szerokość i wysokość. Żeby dojrzeć głębię (w 3D) potrzebne są już specjalne okulary. Mamy jeszcze oczywiście 4D i 5D, czyli dodatkowe efekty w postaci wody, wiatru, czy zapachu i co tam jeszcze Homo sapiens wymyślił albo wkrótce wymyśli, angażując wszelkie swoje zmysły. Wszystkie powyższe "D" są więc innym wymiarem rzeczywistości wirtualnej. Podobnie jak w Matrixie. Twój wybór - albo czerwona, albo niebieska pigułka. Zostajesz tu lub przenosisz się tam.

Do czego zmierzam? Ano proza życia. Kupiłam wczoraj czarne getry (leginsy jak kto woli). Przymierzyłam. Pasują. Super. Tak patrzę na opakowanie, a tam jak wół stoi "3D". Mało tego. Przypomniało mi się, że na półce w łazience mam krem do twarzy. Oglądam etykietę, a na niej "4D". No i teraz siedzę i myślę - "co ma piernik do wiatraka?"

Do tej pory używałam najzwyklejszego kremu i chodziłam w najzwyklejszych getrach. Bez jakiegokolwiek "D". Jako żywo, nie widzę różnicy między starymi a nowymi nabytkami. No chyba że powinnam oglądać swoją twarz i nogi w specjalnych okularach? Może wtedy zobaczę siebie w jakimś innym wymiarze? Może znikną mi zmarszczki, a brzuch sam się wymodeluje?  

środa, 17 października 2012

692. Jest fajnie


Już wczoraj czułam podświadomie, że dzisiaj będzie fajnym dniem. Uśmiechałam się i czekałam. I stało się.

Najpierw telefon od Agaty, że dotarła do niej przesyłka, a tunika jest jeszcze ładniejsza niż na zdjęciu. I leży jak ulał. I nie gryzie. I golf cieplutki. Jaka radość - i ze strony nadawcy, i adresata. Dziękuję Poczcie Polskiej za szybkość i solidność.

Wyciągnęłam z szafki czarne getry - kupione rok temu, ale wcale nieużywane. Przymierzyłam, bo chciałam zobaczyć jak będę się w nich czuć i jak będę wyglądać. Zawołałam Męża i pytam jak jest. Spojrzał, westchnął i stwierdził: "jak czterdziestolatka w getrach". Aha, czyli coś jest nie halo. Drążę więc temat. No i wypalił, że mam "brzdync", który sterczy i źle wygląda. I że psuje cały efekt. Jak mnie dokarmia, to nazywa go pieszczotliwie "brzuszkiem łakomczuszkiem", a tak to "brzdync".

Przełknęłam dzielnie krytykę i się nie załamałam, ani nie zniechęciłam. Już ja sobie popatrzę na poniedziałkowych zajęciach jak wyglądają inne kobiety. Jak się okaże, że mam największy brzuch, wtedy zacznę się zastanawiać co z tym fantem zrobić. Nie wcześniej.

Wyszliśmy z domu razem z Dyrektorem Wykonawczym, żeby choć kilkanaście minut spędzić na spacerze. Poszłam potem po czarne getry (na zmianę) i po odbiór zamówionej książki (nowa pozycja Janusza L. Wiśniewskiego) do księgarni.

Po drodze, na trawniku, zobaczyłam liść. Schyliłam się i od tamtego momentu byliśmy nierozłączni. Szłam, trzymając go przed sobą - jak piękny, kolorowy kwiat. W sklepie kładłam go przy kasie. Albo na ladzie. Niektórzy ludzie uśmiechali się - nie wiem czy to z jego powodu, czy na widok mojej roześmianej twarzy.

Nie mogłam odmówić sobie przyjemności zrobienia mu zdjęcia. W rzeczywistości wygląda jeszcze ładniej niż na dziadku.


wtorek, 16 października 2012

691. Kuję żelazo...


Tak już mam, że często od pomysłu do jego realizacji droga jest bardzo krótka. Nie żebym była w gorącej wodzie kąpana, czy pochopnie podejmowała decyzje. O nie. Najpierw robię rozeznanie (teraz mówi się na to 'research', choć ja wolę po polsku) - gdzie, kto, co, jak, kiedy i za ile. Dobrze zrobiona strona internetowa jest podstawą. Plus zdjęcia. Instruktorów szukam na Facebooku i sprawdzam. Wszystko oczywiście w ramach intuicji, bo jak słucham jej głosu, dobrze na tym wychodzę.

Odważyłam się i zadzwoniłam do szkoły tańca, w której odbywają się zajęcia pilates oraz salsy solo. Miałam całą listę pytań i wątpliwości. Miałam także ogromne szczęście, bo telefon odebrała właścicielka, która jest jednocześnie instruktorką salsy. Bezpośrednia, otwarta, kompetentna, sympatyczna - tak ją odebrałam. Im dłużej z nią rozmawiałam, tym bardziej mi się podobała.

Po rozważeniu opcji za (bo przeciw nie było) zdecydowałam się na salsę i w najbliższy poniedziałek pójdę sobie na pierwsze zajęcia. Na zwiad. Z inhalatorem - na wszelki wypadek.  Jak mi się nie spodoba albo będzie za ciężko, zawsze mogę spróbować pilates. A jutro poszukam w sklepie jakichś spodni od dresu albo getrów, bo w dżinsach raczej byłoby mi niewygodnie tańczyć.

Czasem wystarczy pomyśleć o czymś, potem to głośno nazwać, a następnie działać, by się spełniło. A jeszcze jak się ma takie wsparcie i doping Męża, nie ma co gdybać, tylko trzeba realizować marzenia. Bo jak nie teraz, to kiedy?

690. Marzenie do spełnienia


Odkąd pamiętam, zawsze z niekłamanym podziwem i zachwytem patrzyłam na tych, którzy potrafią tańczyć. Mogę się tylko domyślać ile wysiłku kosztowało ich dojście do pewnego poziomu - bez względu na to w czym czują się najlepsi. Ile łez, potu i kontuzji stało za tymi chwilami, w których jestem oniemiała kiedy ich oglądam.

Nigdy nie lubiłam dyskotek. W całym swoim życiu byłam może na kilku i na żadnej dobrze się nie bawiłam. Byłam bardzo nieśmiałym i straszliwie zakompleksionym dzieckiem, które wyrosło na taką samą nastolatkę, a potem dorosłą kobietę, która od czasu terapii zmienia swoje podejście do samej siebie.

Ponieważ rodzice mnie nie przytulali, jakikolwiek dotyk był dla mnie czymś obcym i niestosownym. Co dopiero mówić o dotyku jakiegoś nieznanego chłopaka, czy potem mężczyzny. A jak tańczyć z kimś na odległość? Poza Mężem, nie wyobrażam sobie robić tego z kimkolwiek innym, bo taniec jest dla mnie niezwykle intymnym doznaniem.

Na kilka miesięcy przed studniówką zapisałam się na kurs tańca towarzyskiego. Trwał około trzech miesięcy. Podobało mi się i nawet nieźle mi szło. Na tyle, że proponowano mi członkostwo w klubie, na co jednak nie zgodzili się moi rodzice, bo matura, bo sobie nie dasz rady, itp., itd.

Matka od zawsze wmawiała mi, że jestem sztywna jak kołek, że ruszam się jak kij od szczotki i że nie mam poczucia rytmu. Z taką "wiarą" od najbliższej osoby trudno jest potem się przełamać i wyjść poza narzucone ramy. Jeśli chodzi o zdolności taneczne, wciąż mam o sobie bardzo niskie mniemanie. Mąż mi tłumaczy, że te ograniczenia są tylko w mojej głowie i że tak naprawdę ode mnie zależy, czy się od nich uwolnię.

Czemu o tym wszystkim piszę? Bo taniec od zawsze był moim marzeniem - poza tym krótkim epizodem w klasie maturalnej - całkowicie niespełnionym. Mam takie marzenie - chciałabym stanąć kiedyś w grupie innych kobiet i - widząc siebie w lustrze - cieszyć się tym, że tańczę.

Od wczoraj na poważnie szukam miejsca i zajęć dla siebie. Zrezygnowałam z jogi. Z dwóch powodów - ćwiczenia na boso oraz samej filozofii, która kłóci mi się z moją wiarą. Zostały więc zajęcia pilates. Ale nadal coś mi nie dawało spokoju.

Dzisiaj znalazłam szkołę tańca, a w niej wypatrzyłam salsę solo. Oglądam, podziwiam i też tak chcę. Stuprocentowo bardzo pragnę się jej nauczyć. Ale teraz nie dam rady - fizycznie. Dlatego najpierw zapiszę się na pilates i kiedy moja kondycja będzie lepsza, sięgnę po swoje taneczne marzenie. I zatańczę tę salsę - dla samej siebie. Szczęśliwa.

O tak :)    

poniedziałek, 15 października 2012

689. Co wybrać?


Już od jakiegoś czasu zaczęłam myśleć o zapisaniu się na zajęcia ruchowe w grupie. Jakie? Właśnie w tym tkwi szkopuł. Potrzebuję czegoś spokojnego, co mnie wyciszy, uspokoi i zrelaksuje, jednocześnie nie powodując zadyszki i uszkodzenia kręgosłupa.

Przed chwilą szukałam w sieci miejsc i tego, co one oferują. Znalazłam fitball, jogę i pilates. W sumie wszystkie trzy wyglądają zachęcająco. Jak znam siebie, to i tak zadzwonię albo nawet pofatyguję się osobiście i o wszystko wypytam. Uczęszczanie na takie zajęcia ma być dla mnie przyjemnością, a nie katorgą i męczarnią.

Chciałabym się trochę rozruszać, stać się bardziej elastyczną i mieć większą świadomość własnego ciała, a także spróbować zwiększyć wydolność płuc, żeby lepiej i lżej mi się oddychało.

Proces myślowy się toczy (świadomie i podświadomie). Jak coś się z niego urodzi, na pewno dam znać. A może ktoś z Was miał do czynienia z fitball, jogą albo pilates i mi doradzi?

688. Ciepło


Coś jest nie tak z ciśnieniem, czy co? Rano nie mogłam się obudzić - znaczy Mąż nie mógł mnie dobudzić, bo ja spałam w najlepsze. Na śniadanie duża kawa w ulubionym krowim kubku. Jakoś doszłam do siebie. Nie na długo.


Dyrektor Wykonawczy odkurzał, a ja poszłam wysłać tunikę do Agaty (tu bardzo proszę Pocztę Polską o szybkie dostarczenie przesyłki w nienaruszonym stanie) i na bazarek po świeży chleb. Wiejski, obsypany mąką i razowy. Niby przebierałam nogami do przodu, a miałam wrażenie, że do tyłu idę.

Pogoda cudowna - bardzo, ale to bardzo ciepło i gdyby nie wiatr, mogłabym powiedzieć, że gorąco było. Siadłam na chwilę na ławce na skwerku i wdychałam zapach liści i mokrej ziemi. Jak ja to lubię! Brakowało mi tylko obecności Głosu Rozsądku.

Na obiad miałam kanapki ze świeżym chlebem, bo stwierdziłam, że skoro i tak idę odprowadzić Męża na przystanek autobusowy, zupę zjem po powrocie. I dobrze zrobiłam, bo rozgrzana od środka umęczyłabym się jeszcze bardziej na dworze.

Wreszcie sprowadzili moje leki do jednej z aptek, więc zrealizowałam receptę od pulmonologa. W drodze do domu kupiłam jeszcze Mężowi coś, co lubi, a dawno nie jadł.

Sapałam jak lokomotywa, ale nie dałam się. Dotarłam. I od razu druga kawa, bo inaczej padłabym jak kawka. Oczy same mi się zamykały. Potem zupa i nareszcie jakoś funkcjonuję. Sprawdzałam prognozę pogody - ponoć cały ten tydzień ma być ciepły i słoneczny. W sam raz na moje nowe malinowe rajstopy, które dzisiaj kupiłam.

687. Zupa z soczewicy


W życiu bym nie pomyślała, że będę tu podawać przepisy kulinarne, ale widać sama siebie potrafię zaskoczyć. Wczoraj Mąż ugotował po raz pierwszy zupę z zielonej soczewicy. Obiecałam, że jak wyjdzie dobra, to się podzielę.

Wiem, że recepturę zapożyczył gdzieś z sieci, ale nie mam pojęcia skąd, więc jeśli jakimś cudem autor przepisu się do niego przyzna, chętnie wstawię link, bo podkreślam, że ani ja, ani Dyrektor Wykonawczy nie mamy zamiaru kraść komuś jego pomysłu.

Proporcje, jakie są podane, wystarczą spokojnie na 4-5 osób. My jedliśmy tę zupę wczoraj, dzisiaj i Mąż wziął sobie jeszcze jej spory pojemnik do pracy.

Wegetariańska zupa z soczewicy
Składniki:
- półtorej szklanki zielonej soczewicy,
- 2 cebule,
- 3 marchewki,
- 1/2 małego selera,
- pietruszka,
- 2 łyżki koncentratu pomidorowego,
- 3 łyżki maggi,
- 2-3 ząbki czosnku,
- 2-3 łyżki oliwy,
- 2 łyżeczki majeranku,
- łyżeczka cząbru,
- pęczek posiekanej natki pietruszki,
- sól i świeżo zmielony czarny pieprz

Soczewicę dokładnie wypłukać, następnie zalać wrzątkiem i odstawić do ostygnięcia. Potem osączyć, zalać 8 szklankami świeżej, lekko osolonej wody i gotować na małym ogniu. W trakcie gotowania kolejno dokładać: posiekaną i podduszoną na oliwie cebulę, marchewkę, pietruszkę i seler (obrane i starte na tarce o dużych oczkach) oraz - gdy soczewica będzie prawie miękka - koncentrat pomidorowy, maggi, przeciśnięty przez praskę czosnek, majeranek i cząber. Gotować zupę jeszcze 10 minut. Doprawić pieprzem i solą. Na talerzu posypać natką. Taką zupę można również zabielić śmietaną lub przyprawić sokiem z cytryny.

niedziela, 14 października 2012

686. Co lubi kot?


R. ma tylko jedną (oczywiście jak dla mnie) wadę - pali papierosy. Zawsze jej powtarzam, że jak rzuci, będzie idealna, a ja nie omieszkam tego odnotować na blogu. Na całe szczęście ma duże mieszkanie, a swojemu nałogowi oddaje się w kuchni - przy otwartym oknie i włączonym wyciągu. Znam ją ponad 16 lat. Z przerwami. Spotykamy się kilka razy w roku - zwykle u niej w domu. Odkąd w moim życiu jest Mąż, jeździmy do R. razem. Tak jak wczoraj.

Zadzwoniliśmy do drzwi (właściwie to moja działka, bo Dyrektor Wykonawczy trzymał przed sobą oburącz wielką torbę wypakowaną wiktuałami), te po chwili się otworzyły, a ja zamiast na R. zwróciłam uwagę na biało-rudego kota, którego widziałam po raz pierwszy w życiu na oczy. Kiedy rozmawiałam z nią jeszcze w piątek wieczorem nawet słowem się nie zdradziła, że przybył jej nowy domownik. Zrobiła mi niespodziankę, że hej. Przygarnęła biedaka przyniesionego do domu przez swojego syna, który wręcz błagał ją o to, by futrzak mógł u nich zostać. Zgodziła się - z oporami - a teraz sama mówi, że nie wyobraża sobie, żeby małego mogło nie być.

Wstyd się przyznać, ale nie o takich rzeczach pisałam, ale na samym początku tak bardzo skoncentrowałam się na czworonogu, że zaniedbałam R. Ona jednakże jest mądrą kobietą, która zna moje reakcje na koty, więc się nie obraziła. Stworzenie z gatunku żywych i ruchliwych, skore do zabawy, drapania i gryzienia. Jak również włażenia tam, gdzie nie trzeba.

Już dawno się tak nie objadłam jak wczoraj. Stół się uginał od jedzenia. Zazwyczaj wcześniej ustalamy sobie co kto przynosi. Nie inaczej było i teraz. Wszystko wyglądało tak pysznie, że nie mogłam przecież nie spróbować. Gdybyśmy tylko przed pójściem do R. nie zjedli obiadu, byłoby nieźle.

To jeszcze nie wszystko - potem była kawa, herbata, sok, polędwica na ciepło z warzywami oraz sernik
Kot - jak to kot - najbardziej polubił serniczek
Na śniadanie wypiłam kawę i zjadłam kilka wafli ryżowych. Mąż wysmarowany maścią siedzi w kuchni i gotuje zupę z soczewicy. Strasznie jestem ciekawa jaka wyjdzie, bo to debiut. Sam znalazł przepis w sieci i teraz pichci sobie w spokoju i bez mojej kontroli. Jak coś, to się podzielę - przepisem, nie zupą. 

sobota, 13 października 2012

685. BFG 2012


W nocy śniło mi się, że byłam na Blog Forum Gdańsk 2012. W sumie myślami tam jestem - już od wczoraj, choć konferencja rozpoczęła się dzisiaj. Trochę mi żal, bo wciąż pamiętam ubiegłoroczne forum. Tam poznałam kilka fajnych osób.

Tym razem, już w sierpniu, wiedziałam, że muszę dokonać wyboru - albo jadę z Mężem na urlop, albo sama na BFG. Nawet się nie wahałam. W związku z tym nie wysłałam swojego zgłoszenia rejestracyjnego. Bo gdybym została zakwalifikowana i tak na przeszkodzie stanęłyby pieniądze. Podróż, dodatkowe noclegi, bilety na komunikację miejską plus koszt wyżywienia.

Szkoda mi, bo tegoroczne BFG odbywa się na PGE Arena w Gdańsku. Fajnie byłoby zobaczyć ten obiekt od środka. Jutro blogerzy na murawie stadionu rozegrają mecz. Popatrzyłabym sobie.

Przestaję już chlipać w rękaw. Może za rok stan finansów pozwoli na uczestnictwo? Zostawiam Was z linkiem - tam jest dokładny program. Całą konferencję można oglądać na żywo - http://www.blogforumgdansk.pl/.

piątek, 12 października 2012

684. Weryfikacja


Fan page na Facebooku i mail dla czytelników - w ten sposób każdy z Was może się ze mną skontaktować. Dla tych, z którymi znajomość wirtualna przeniosła się do świata realnego dochodzi jeszcze Skype, numer komórki, prywatny profil na FB oraz GG. Ten ostatni już nieaktualny.

Przez kilka dni miałam ustawiony opis z informacją o zamiarze usunięcia profilu. Pewnie nadal niektórzy go widzą, bo usunęłam z komputera całą aplikację, gdyż sama likwidacja profilu wymagała wypełniania i wysyłania jakichś oświadczeń, a przed takimi rzeczami uciekam gdzie pieprz rośnie. W każdym razie jeśli nawet ktoś coś do mnie pisał lub napisze na GG, ja już tego nie odczytam.

Prywatny profil na Facebooku i taki sam mail, Skype oraz telefon - dla moich realnych znajomych. Plus adres blogu, bo niektórym go podałam, a inni sami znaleźli. W sumie, tak czy inaczej, sporo informacji i sposobów komunikacji ze mną. Tylko czy tak naprawdę potrzebnych?

Powiem tak - gdybym mogła cofnąć czas, z pewnością dobrze bym się zastanowiła przed informowaniem o tym miejscu. Dlaczego? Ano dlatego, że są tacy, którzy chcąc dowiedzieć się co u mnie słychać, czytają posty, zapominając o bezpośrednim kontakcie. I piszę to celowo, z premedytacją i świadomością tego, co robię.

Życie samo weryfikuje niektóre relacje i ich głębię. Bo jeśli ktoś naprawdę szuka kontaktu, znajdzie go bez problemu. A jeśli woli uciekać w świat wirtualny - cóż - narzucać się nie będę.

683. Klękosiad


Od wczoraj przesiadłam się z sofy na zaniedbany nieużywaniem klękosiad. Zanim zaczniecie mnie pytać co to takiego, kliknijcie sobie TU i sami pooglądajcie. Resztę informacji pomoże Wam znaleźć wszystkowiedzący wujek Google.

Problemy z kręgosłupem mam odkąd zaczęłam gwałtownie rosnąć, czyli od bardzo dawna. Chodziłam na gimnastyki korekcyjne i rehabilitację, ale pewnych procesów się nie cofnie. Kilka lat temu dosłownie w jednej chwili mnie wysztywniło. Siadłam, a potem nie mogłam wstać. Trzeba było mnie widzieć jak próbowałam chodzić.

Dostałam całą masę otumaniających leków, kilkanaście zastrzyków w cztery litery oraz skierowanie od neurologa na tomograf komputerowy. Traf chciał, że przy jego obsłudze pracowała moja przyjaciółka z lat szkolnych, więc widząc, że nie mogę mieć badania z kontrastem (winowajcą pan Hashimoto) zapytała swojego szefa, czy nie lepiej zrobić mi rezonans, bo mniej szkodliwy i dokładniejszy. Tak się stało.

Wyszła mi piękna "przepuklina jądra miażdżystego", z którą to wydelegowano mnie na trzy tygodnie na oddział dzienny do szpitala, gdzie byłam masowana (po pierwszym zabiegu chciałam uciec), poddawana różnym działaniom prądem, jakąś obręczą i czymś tam jeszcze, czego nazwy nie pamiętam. Poznałam też przemiłą fizjoterapeutkę, która uczyła mnie świadomości swojego ciała i pokazywała ćwiczenia, które pomagają i przynoszą ulgę. Właśnie od niej dowiedziałam się o dobroczynnym wpływie klękosiadu.

Szukałam, patrzyłam, a tak naprawdę wszystkie potrzebne mi informacje miałam pod ręką. To znaczy u Autostopowicza, który używał go na co dzień, a że jego praca polega w głównej mierze na wielogodzinnym ślęczeniu przed monitorem, miałam pewność, że kitu mi nie wciska. Wypytałam go o to, co mnie interesowało i już wiedziałam jaki i gdzie mam sobie zamówić. Tani nie był, ale czego się nie robi dla zdrowia.

Tak więc wracając do meritum - od wczoraj piszę posty siedząc na klękosiadzie, przy biurku. I odruchowo się prostuję. Nie bolą mnie nogi, nie boli kręgosłup. Czy ktoś z Was korzysta z dobrodziejstw tego przedmiotu?

682. Okazywanie uczuć


Za oknem piękna pogoda. Jako że miałam misję "tunikową" wyszliśmy z Mężem wcześniej - w ramach spaceru przed jego pójściem do pracy. Mamy taki gryps, którego używamy w komunikacji między sobą - "dasz rękę, czy idziesz jak z obcym?"

Idziemy więc trzymając się za ręce. Stanęliśmy na przejściu dla pieszych. Czerwone światło. Czekamy. Dyrektor Wykonawczy całuje mnie w policzek i przytula. Za plecami słyszymy donośny krzyk starszej pani:

- Niech pan się tak nie przyzwyczaja do tych bab, bo dadzą panu do dupie. Szczególnie takie wielkie (tu wymowne spojrzenie w moją stronę). Te małe też nie lepsze - dodała.

Mąż tylko westchnął, a ja nie omieszkałam spytać:

- A pani jaka jest?
- Ja to jestem za dobra.

Hm... Czyżby? Skąd więc ten jad i zawiść? Bo może właśnie pani dostała po dupie i teraz nie może ścierpieć, że inni są szczęśliwi? Bo może w jej małżeństwo wkradła się jakaś inna kobieta? Tak sobie pytam. Retorycznie.

A wracając do tematu publicznego okazywania uczuć... Przypomniała mi się jeszcze jedna sytuacja sprzed kilku lat - jak jeszcze z nie Mężem staliśmy przytuleni "na misia" na skwerku. Przechodząca obok nas starsza kobieta aż krzyknęła z oburzeniem: "nie wstyd wam tak się obściskiwać przy wszystkich?"

Dziwi mnie, że niektórym ludziom przeszkadza czyjeś przytulenie, czy pocałunek lub inna forma wyrażania uczuć. Bynajmniej nie w sposób obsceniczny, czy wulgarny, ale taki codzienny, zwyczajny, ciepły. Dziwi mnie takie zachowanie tym bardziej, że jakoś te same osoby zdają się nie zwracać wcale uwagi na wulgaryzmy i zaczepki pijaków zajmujących ławki na tym samym skwerku. Publicznie okazywane chamstwo i pijaństwo jest normą, a czułość już nie?