Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 30 listopada 2012

790. Plan na jutro

Najpierw tradycyjnie zakupy spożywcze, spacer i film - KLIK - tym razem polecam jeszcze przed obejrzeniem.


Jest także dostępna całość, lecz w języku angielskim, z hiszpańskimi napisami.

789. Karuzela z mrówkami

Trochę się martwię, bo wczoraj pod wieczór zaczęła mi drętwieć lewa dłoń. Ot, takie niewielkie mrowienie. Zdziwiło mnie to odrobinę, ale poszłam spać, a rano wstałam z tym samym odczuciem. Może to niedobór magnezu i potasu? Łyknęłam więc tabletkę po śniadaniu, a przed chwilą drugą. Bez zmian. W międzyczasie wujek Google dostarczył mi takich informacji - KLIK.

Mąż, który był pociągający od kilku dni, chyba scedował swój katar na mnie. Nie powiem Wam ile pigułek zażyłam po kolacji - wciąż przecież jeszcze biorę te na rozluźnianie mięśni. Miałam iść dzisiaj do doktora Tomasza, ale jak sobie pomyślałam o siedzeniu w poczekalni, zostałam w domu. Głowa kręci się jak na karuzeli, a po ręce rozbiegły się mrówki.

788. Ścieżka

Dawno, dawno temu - chyba jeszcze na studiach natrafiłam na pewien cytat, który wciąż jest jednym z kilku, jakie uważam za swoje motta życiowe. Jego autorką jest amerykańska poetka i pisarka Muriel Strode:

'Do not follow where the path may lead. Go instead where there is no path and leave a trail'.

Kilka dni temu, gdzieś w sieci natknęłam się na coś, co fantastycznie komponuje się z powyższymi słowami...


Celowo nie zamieszczam polskiego tłumaczenia - nie dlatego, że nie potrafię tego zrobić - o nie, lecz z jednej prostej przyczyny - czasem oryginał musi pozostać oryginałem.

787. Wdzięczność

Wczoraj przystanęłam i pochyliłam się nad słowami trzech kobiet. Dotknęły one moich bardzo czułych punktów, powiedziałabym nawet, że newralgicznych. Każdy chyba takie ma. Różnica polega tylko na sposobach radzenia sobie z nimi. Bo niezaprzeczalnie wzbudzają one emocje, a tym można pozwolić dojść do głosu albo można je zdeptać, zanegować, czy stłumić. Można też od nich uciec - na przykład w alkohol. 

Potem już tylko jeden krok do uzależnienia, współuzależnienia, wychowywania dzieci, które wkraczają w życie naznaczone stygmatem DDA, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Szukanie pretekstu do wypicia. Przemoc w rodzinie - zarówno psychiczna, jak i fizyczna. Samotność i poczucie osamotnienia w miejscu, które nazywa się "domem". Osobom z rodzin dotkniętych problemem alkoholowym nie trzeba tego tłumaczyć. Inni nigdy nie pojmą w czym rzecz i - bynajmniej - nie jest to ich winą. Bo przez to trzeba przejść. Trzeba to przeżyć.

Sporo przemyśleń, które sprawiły, że kliknęłam w jeden folder zapisany na pulpicie laptopa i w jeden dokument tekstowy, który na kilkunastu stronach, jak w pigułce, jest niczym potężna dawka emocji, jakich doświadczałam na przestrzeni ponad czterech lat. Przeczytałam go raz jeszcze, ale tak naprawdę nie musiałam tego robić, bo nigdy nie zapomniałam i podejrzewam, że nigdy nie zapomnę jak się czułam - choć od ostatniego wpisu minęło już ponad osiem lat. 

Mimo bardzo dobrej pracy i wynajmowanego mieszkania nie byłam wtedy szczęśliwa. Teraz, nie mając pracy i wynajmując pokój u rodziców, dostrzegam wyraźnie, że absolutnie nie chodzi o fizyczne odcięcie się od źródeł problemu alkoholizmu ojca i współuzależnienia matki, lecz o uwolnienie emocji, przepracowanie ich na terapii i oddychanie pełną piersią. Przed sobą i tym, co jest w środku, ucieczki nie ma. Wiem, że przeszłam straszliwie długą i krętą drogę, ale zawsze będę powtarzać, że było warto. 

Dlatego jestem wyczulona na różne sygnały i symptomy, które wysyłają (często nieświadomie) ludzie. Potrafię znaleźć je między wierszami, zobaczyć w spojrzeniu, geście, mimice twarzy, czy zachowaniu. Za ten dar (może nawet talent), bo tak go nazywam, jestem niezmiernie wdzięczna. Bo mogę go wykorzystać i pomóc innym. Bo coś, co było traumą, może dać ogromną siłę i uwrażliwienie na problem.

czwartek, 29 listopada 2012

786. Terytorialność

Ten post będzie jak puzzle, które dopiero po ułożeniu wszystkich elementów, dadzą obraz całości. Każdy link jest tu po coś i nie wyobrażam sobie, by mogłoby któregoś z nich zabraknąć.

Inspiracji do napisania tej notki jest kilka. Tekst "Mój kawałek podłogi" Wiesława Sikorskiego z "Charakterów", traktujący o osobistym terytorium każdego człowieka, w myśl angielskiego przysłowia 'My home is my castle' ("mój dom jest moją twierdzą"), od razu podał mi prawie na tacy tytuł na dzisiejszy wpis. W tym miejscu oddaję zatem głos Wikipedii, która go szczegółowo wyjaśni - terytorialność

Z kolei z tytułem z wyżej wymienionego magazynu psychologicznego, podobnie jak jego autorowi, kojarzy mi się pewna piosenka, o niezwykle ważnych i metaforycznych słowach, do których się za chwilę odwołam, ale najpierw zachęcam Was do ich uważnego wysłuchania.


Skojarzenia z "domem" (bynajmniej nie jako budynkiem lub czterema ścianami) u wielu osób są na pewno zbieżne - poczucie bezpieczeństwa, prywatność, cisza i spokój, radość i uśmiech, itp., itd. Aby to wszystko mieć, potrzebujemy odgrodzenia naszego terenu od innych i zaznaczenia, że należy wyłącznie do nas. Po to, między innymi, są drzwi. Tyle wzorów, ile osób. Do wyboru, do koloru. Każdy ma przecież inny gust i co innego mu się podoba. W drzwiach są zamki. I tu jest podobnie jak z drzwiami - mamy spośród czego wybierać - jeden, dwa, trzy, łańcuch, itp., itd. Przed drzwiami zwykle znajduje się wycieraczka - o takim kolorze i kształcie, jaki podoba się właścicielowi domu. W nią wycieramy buty, żeby nie wnosić brudu z zewnątrz do środka naszego przytulnego gniazdka.

Parafrazując, blog jest właśnie takim wirtualnym domem każdego autora, który od początku do końca decyduje o jego wyglądzie i zawartości. To on wybiera drzwi i montuje w nich zamki. To on kładzie wycieraczkę przed wejściem. To on decyduje kogo zaprasza do środka, z kim je obiad, rozmawia, itp., itd., a komu z hukiem zatrzaskuje drzwi przed nosem albo wcale ich nie otwiera, bo nie ma na to ochoty i wcale nie musi się tłumaczyć dlaczego.

W tym miejscu chciałabym oddać głos innym blogerkom, które zgodziły się na moje podlinkowanie swoich wpisów. Trzy kobiety, które się nigdy nie widziały; które się nie znają i może nawet nie wiedzą o swoim istnieniu. Wybrałam ich posty z prostej przyczyny, bo żadna z nich nie boi się otwarcie wyrażać tego, co myśli i przelewać tych przemyśleń na klawiaturę.

Polecam więc mądrość i odwagę, ale także szczerość i otwartość. Zapraszam Was do poznania tych trzech kobiet.

Mila (25. "Udawanie") jest dla mnie Artystką i nie bez powodu używam dużej litery, bo podziwiam jej talent i umiejętności oraz intelekt. Chętnie podejrzałabym ją przy pracy i posłuchała jej zdania w wielu kwestiach, o których jeszcze nie napisała.

MojaTrawa ("Wiesz czym jest blog, czy jesteś idiotą?") "kradnie mi myśli", bo jak czytam jej niektóre słowa, mam wrażenie, że mogłyby wyjść one spod moich palców. Z nią porozmawiałabym zapewne nie tylko o byciu eko.

Carrie ("Po co komu blog?") jawi mi się jako niezwykle ciepła i wrażliwa osoba o wielu zdolnościach, które odkrywa stopniowo i powoli. Spotkania przy kawie w jej towarzystwie nigdy bym sobie nie potrafiła odmówić.

Mam nadzieję, że bez problemu udało się Wam ułożyć wszystkie puzzle i że żaden element się nigdzie nie zawieruszył. A na koniec kolejne mądre słowa:

"Lepiej jest nie odzywać się wcale i wydać się głupim, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości". (Mark Twain)

785. O szczęściu

Gdyby ktoś mnie spytał o czym wczoraj tak namiętnie czytałam w "Charakterach", bez chwili zastanowienia odpowiedziałabym, że o szczęściu. Fajne, mądre i proste w odbiorze teksty, które wyłączyły mnie na kilka godzin z rzeczywistości, zajmując myśli.

W świetle tego, co się dowiedziałam i co było dla mnie nowością, za szczęście aż w 50 % odpowiedzialne są nasze geny, bowiem istnieją zarówno te odpowiedzialne za marudność, jak i za szczęście. Na kolejne 10 % składa się to, co dostajemy od losu, czyli generalnie to, na co żadnego wpływu nie mamy. Ale pozostałe 40 % jest już w naszej gestii, bo mamy tu do czynienia z naszym własnym stosunkiem do życia, podjętymi przez nas decyzjami, naszymi działaniami oraz sposobami radzenia sobie z trudnościami. Czyli nie ma wymówki - schować się możemy jedynie za 60 %, ale w 40 % możemy być szczęśliwi. Tylko czy potrafimy?

Człowiek sam może popsuć własne szczęście. Jak? Porównując się z innymi i nie doceniając tego, co ma. Jest taki angielski idiom - 'The grass is always greener on the other side of the fence' ("trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu"), który w pełni to obrazuje. Efekt hedonicznego młyna, polegający  na łatwiejszej i szybszej akceptacji pozytywnych zdarzeń w naszym życiu niż tych trudniejszych i bolesnych, jest bez wątpienia kolejnym czynnikiem mającym wpływ na psucie sobie szczęścia na własne życzenie.

Istnieją dwa rodzaje szczęścia - naturalne oraz syntetyczne. To pierwsze ma miejsce wtedy, kiedy dostajemy dokładnie to, co chcieliśmy. To drugie wytwarzamy sami - jeśli nie otrzymaliśmy tego, czego oczekiwaliśmy. Przykładowo - randka z mężczyzną, który jest przepocony nie należy do przyjemności i istnieje duże prawdopodobieństwo, że drugiej już nie będzie. Ociekającego potem męża zawsze można usprawiedliwić, że czasem mu się to zdarza, ale generalnie jest dobrym partnerem.

Pieniądze nie dają szczęścia, to bardziej "szczęście rodzi pieniądze". Osiągnięcie sukcesu także nie jest jego gwarantem. Nie bez przyczyny właśnie wśród tych, których podziwiamy i którym zazdrościmy, tak naprawdę wiele jest osób nieszczęśliwych i samotnych.

Do szczęścia mogą doprowadzić każdego trzy drogi - pierwsza, polegająca na zauważaniu, pielęgnowaniu i delektowaniu się pozytywnymi emocjami; druga, jeśli nasze życie jest pełne znaczenia - wykorzystywania zalet, przezwyciężania ograniczeń, czynienia dobra, służąc innym oraz trzecia - jeśli mamy pasje i je rozwijamy. Wybranie którejkolwiek (albo wszystkich) z wyżej wymienionych ścieżek powinno doprowadzić nas do szczęścia.

Nie bez znaczenia jest także flow, czyli przepływ, fala - stan, w którym nawet nudne i prozaiczne czynności dnia codziennego wykonujemy jak natchnieni, podekscytowani, bez oznak zmęczenia, czy przejmowania się porażkami, negatywnymi opiniami i ocenami innych ludzi.

Każdy powinien mieć swoją własną miarkę, którą przyłoży w stosunku do świata, nie patrząc na innych, nie porównując się z nimi. Szczęście, jak dobrze wyprofilowane buty, powinno idealnie pasować na ich właściciela. W cudzych przecież chodzi się niewygodnie.

W notce wykorzystałam informacje zawarte w następujących artykułach z grudniowego numeru "Charakterów":
- "Pułapki na szczęście" - Dariusz Ryń
- "Psuje własnej radości" - Anna Braniecka
- "Moja koszula króla nie uzdrowi" - prof. Tadeusz Gadacz

środa, 28 listopada 2012

784. Inspiracja

Zaczytałam się. Zamyśliłam. Zawiesiłam. Mąż nazywa ten stan "jest żona, a nie ma żony". A wszystko za sprawą najnowszego numeru "Charakterów".


Kto mnie czyta, ten wie, że interesuję się psychologią i ta tematyka nie jest mi obca. Wręcz przeciwnie - jak tylko mogę, sięgam do niej, by się czegoś nowego dowiedzieć. Lubię jak zapętla mi się proces myślowy, a potem przychodzi zrozumienie pewnych zachowań, czy zakodowanych schematów.

Coś mi się wydaje, że grudniowy numer powyższego magazynu już stał się dla mnie inspiracją do napisania nie jednej, lecz kilku notek w oparciu o to, co do tej pory przeczytałam. Wracam więc do stanu zawieszenia.

wtorek, 27 listopada 2012

783. Jak zwykle

Wczoraj wieczorem, prawie przed snem, wszczynam kolejną naszą awanturkę o bzdurkę, a Mąż się nie daje:

- Czy możesz się przestać mnie czepiać?
- Nie.
- Bo?
- Bo się przyczepiłam do ciebie na dobre cztery lata temu.
- O matko, na ile???
- Na całe życie.
- Aż na tak długo?

Od kilku dni próbuję wyciągnąć od Dyrektora Wykonawczego co chciałby dostać na Mikołaja. Wciąż słyszę to samo, do tego jeszcze z aluzjami:

- Jak to co? Łódź podwodną. Znalazłem taką w promocji.
- Czyś ty zwariował? Po co ci łódź podwodna?
- Jak to po co? Przecież w łazience zawsze jest pełna wanna wody, to będę mógł ją sobie tam zanurzać.
- Zawsze mówiłam, że wszyscy faceci to duże dzieci.
- A wy niby lepsze? Lalki Barbie. Wciąż się tylko szminkami malujecie.
- O przepraszam, ja szminki nawet nie posiadam. W tuszach do rzęs jedynie gustuję.

782. Portfel

Para mieszana po trzydziestce robi zakupy w supermarkecie. Wychodzą z niego i będąc jeszcze w galerii handlowej, mężczyzna zauważa, że nie ma portfela z pieniędzmi, dokumentami, kartami oraz hasłami do banku. Kobieta namawia go na powrót do kasy i sprawdzenie, czy zguby nie zauważyła kasjerka. On się denerwuje, że jeśli to zrobią, nie zdążą na autobus powrotny do domu, a następny mają dopiero za dwie godziny. Mimo jej tłumaczeń i próśb, nie wraca, by spytać o portfel.

Będąc już u kobiety w mieszkaniu, mężczyzna wyzywa się od nieudaczników życiowych, bluzga na siebie, nie przebierając w słowach, kieruje na siebie samego agresję, raz po raz uderza głową w ścianę, wali w nią pięściami, dotkliwie się raniąc, a potem rzuca telefonem o podłogę. Kobieta namawia go na zadzwonienie do banku w celu zablokowania karty płatniczej, która znajdowała się w portfelu. On, jak w amoku, nie słucha jej, lecz kontynuuje napaść słowną i fizyczną na siebie, użalając się nad sobą i krzycząc na nią, by dała mu święty spokój.

Przyznam, że słuchałam tej historii z przerażeniem w oczach. Z niedowierzaniem patrzyłam na moją znajomą, która mi ją opowiadała z uśmiechem na ustach, będąc w samym centrum całej akcji. I tak sobie teraz siedzę i myślę - czy jestem nienormalna, bo bałabym się takiego człowieka? A może przesadzam, bo to nic takiego?

781. List do Mikołaja

Tak mnie jakoś naszło, że chodzę i pytam Męża co dostanę od Mikołaja. A on na to (Dyrektor Wykonawczy, nie ten drugi) - "a list napisałaś?" No to piszę, bo może akurat, jakoś przypadkiem, przeczyta go ten święty, który na tych sankach ciągniętych przez renifery, z workami prezentów podróżuje po świecie.

Kochany Mikołaju,

"Chciałabym od Ciebie dostać tę zieloną torebkę, którą ostatnio widziałam jak byłam zareklamować buty w tej sieciówce obuwniczej w galerii. Możesz do niej włożyć jeszcze książkę o pilates z tamtej taniej księgarni, którą oglądałam już dwa razy. Do tego dorzuć jakiś fajny tusz do rzęs, ale pospiesz się, bo promocja jest tylko do jutra. Żebyś nie musiał za dużo wydawać, w tym dużym supermarkecie, gdzie co sobotę robię zakupy spożywcze, jest przecenione moje ulubione ptasie mleczko w mlecznej czekoladzie, więc ze dwa pudełka będą w sam raz. Nie obraziłabym się też na gorzką czekoladę - wiesz jakie lubię najbardziej, prawda? Na koniec poszukaj jeszcze jakieś fajne kolczyki, takie dyndające, dobrze? Wszystko powinno się zmieścić do tej zielonej torebki. Zasuniesz suwak, zawiążesz jakąś fajną kokardę i prezent gotowy".

A tak naprawdę wystarczy, że spojrzysz na mnie tymi swoimi ciepłymi oczami o długich rzęsach, uśmiechniesz się, weźmiesz mnie za rękę, pocałujesz i przytulisz. Potem możemy pójść na długi spacer. Ten prezent nie kosztuje nic, a mimo to jest bezcenny i nikt, nigdy nie będzie mi go w stanie podarować, bo jedyną osobą, która może to zrobić, jesteś tylko Ty.

poniedziałek, 26 listopada 2012

780. Ignorancja

O zdrowiu będzie (i to ostro), więc jak ktoś niezainteresowany tematem, niech nie czyta, skoro woli żyć w nieświadomości. Do napisania tego postu natchnęła mnie rozmowa z taką jedną, której imienia nie zdradzę, ale jak wyżej wymieniona będzie chciała, to się przyzna dobrowolnie, a jak nie, to i tak się nie wyda.

Z kilku rzeczy wybierzcie sobie to, co macie. W worku z rozmaitościami znajdują się: dom, mieszkanie, samochód, motor, rower, hulajnoga, pralka, lodówka, komputer, telefon*... Dobra, wystarczy, bo nie skończę do jutra.

Mam nadzieję, że każdy coś ma na myśli. Teraz pewnie się zastanawiacie: "co mam zrobić z tym fantem, co go trzymam w ręce?" Tylko bez kłótni, że pewne rzeczy się w dłoniach nie mieszczą. Wyobraźnia kluczem do sukcesu i powodzenia całej akcji.

Cokolwiek byście nie wybrali, nieważne. To sprawa drugorzędna. Pytań jest kilka... Czy ów przedmiot jest dla Was cenny? Czy dbacie o niego? Czy sprzątacie, zamykacie na klucz, zmieniacie opony, tankujecie, robicie przeglądy, sypiecie proszek lub wlewacie płyn, rozmrażacie, instalujecie antywirusa, chowacie do etui*?

Czemu więc do licha ciężkiego swoje ciało i swój organizm traktujecie inaczej? Kiedy ostatnio (sami z siebie, nie z konieczności wywołanej bólem) robiliście podstawowe badania krwi, moczu, RTG płuc, cytologię, USG piersi* - że wymienię tylko te najważniejsze? Ile wynosi Wasze BMI, czyli ile macie nadwagi, jaki poziom cukru i cholesterolu*? To już pytanie do wybranych.

Tak, jestem zła, bo mnie szlag trafia jak słyszę, widzę, czytam* o tym, że ktoś sobie żyje, wiedząc, że boli, rośnie, tyje, chudnie* i nic z tym nie robi, tłumacząc się brakiem czasu, możliwości, terminu, pieniędzy*. A potem zdziwienie, że zawał, udar, rak, cukrzyca, miażdżyca*...

Stop ignorancji!

*niepotrzebne skreślić

779. Czarny humor

Leki rozluźniające, otrzymane przeze mnie w piątek, zadziałały. Kręgosłup pobolewa odrobinę, ale to i tak pikuś. Jedynym minusem są ich skutki uboczne w postaci ospałości (rano trudno mnie dobudzić). Ponadto, mogą powodować zawał lub udar (czasem nawet ja czytam ulotki). Ta ostatnia informacja jest ważna w świetle tego, co napiszę za chwilę.

Leżymy z Mężem w łóżku. Przewracam się na bok i czuję kłucie w klatce piersiowej.

- Ała, ojej...
- Co ci jest?
- Serce mnie kłuje.
- Jaja sobie robisz.
- Nie. Przecież pisali, że mogę mieć zawał albo udar.
- To już? Tak szybko?
- No. Widzisz, będziesz miał nowy laptop i aparat fotograficzny po mnie.
- Żona, ty i ten twój czarny humor. Kocham cię. Daj znać jakby co.
- O ile zdążę. Też cię kocham jakby co.

778. Promocje

Okres przedświąteczny w pełni. Czyli w domyśle czytaj: "prezenty". Raj dla sklepów i klientów. Te pierwsze prześcigają się, żeby przyciągnąć tych drugich. A gdzie tkwi haczyk? Oczywiście w promocjach.

Sama regularnie sprawdzam gazetki z czterech różnych sieciówek kosmetycznych, porównując ceny. Najpierw na stronach internetowych, a potem biorę do ręki te papierowe, prosto ze sklepu. Jedna galeria handlowa, a w niej wszystkie drogerie, więc chodzenie (a raczej wjeżdżanie schodami ruchomymi) obejmuje  tylko różne jej poziomy. Wszystko w zasięgu ręki. Wygodnie i kusząco.

W ostatnią sobotę siadłam spokojnie w kąciku i przeglądałam promocje. W sumie nie zamierzałam nic kupić, ale w ramach samego patrzenia uruchamia się we mnie taki specyficzny mechanizm - pożądliwy wzrok daje sygnał do mózgu, który wzbudza w jego właścicielce potrzebę posiadania konkretnego produktu. Bo tu "gratis", tam opcja "weź dwa, zapłać za jeden", gdzie indziej "zrób zakupy za tyle i tyle, a tę i tę rzecz kupisz za pół ceny".

Znacie te wszystkie chwyty, prawda? I pewnie niejednokrotnie dajecie się na nie nabierać. Nie jestem żadnym wyjątkiem. W weekend stałam się szczęśliwą posiadaczką kilku tuszy do rzęs (mam do nich olbrzymią słabość, przyznaję się) - oczywiście w ramach promocji: "-40 % na wszystkie kosmetyki do makijażu".

niedziela, 25 listopada 2012

777. Siedem grzechów głównych

Tak dla równowagi i do przemyślenia, zatrzymania się i zastanowienia.

Siedem grzechów głównych - klik

1. Pycha - klik
2. Chciwość - klik
3. Nieczystość - klik
4. Zazdrość - klik
5. Nieumiarkowanie w jedzeniu lub piciu - klik
6. Gniew - klik
7. Lenistwo - klik

Nie jestem wolna od żadnego z powyższych. Przyznaję się. A Wy?

sobota, 24 listopada 2012

776. Polak potrafi

Od wczoraj oglądałam poniższy filmik już kilkanaście razy. Nie wiem jak ten człowiek to robi. Nie mam pojęcia jaki trzeba mieć umysł, pamięć i zdolności. Dla mnie wprost niewiarygodnie genialne.

Popatrzcie zresztą sami, bo naprawdę warto.


Aktualizacja z 25 listopada 2012:

Jak wiecie nie oglądam telewizji, bo nie posiadam telewizora. Gdyby nie Urszula, która zostawiła mi komentarz pod tym postem, nie wpadłabym na to, że to jest ten sam człowiek, czyli Marcin Kowalczyk.

775. Nie ogarniam

Nigdy nie będę obiektywna jeśli chodzi o kilka rzeczy, między innymi o nadużywanie alkoholu. Zawsze będę ten problem piętnować i potępiać. Bo sama na własnej skórze doświadczyłam do czego potrafi doprowadzić zaledwie jeden alkoholik w rodzinie. Chyba dlatego właśnie denerwuje mnie tak luźne podejście wielu osób do pijanych na ulicy, w sklepie, czy w innych miejscach publicznych.

Jechaliśmy dzisiaj z Mężem autobusem. Sobota, więc do supermarketu po zakupy spożywcze. Godzina jedenasta. Na jednym z przystanków wsiada śmierdzący wódką, zataczający się pijak. Ludzie na siedzeniach uśmiechają się do siebie, komentując żartobliwie jego stan - "buty ma za ciasne", "wesoło mu jest", "dobrze się bawi". Kobieta z dzieckiem ustąpiła mu nawet swoje miejsce, żeby sobie usiadł, to będzie mu wygodniej.

W normalnym kraju, o normalnym prawodawstwie taki ktoś od razu zostałby wyrzucony przez kierowcę z autobusu i zajęłaby się nim policja. Bo jego zachowanie jest naganne i powinno zostać ukarane. Społeczne przyzwalanie i akceptowanie takiego stanu rzeczy prowadzi donikąd. Ale mało kto reaguje, bo albo mu się nie chce, albo się boi, albo ma to gdzieś, bo po co się mieszać.

Mamy z Mężem taki ulubiony skwerek. Centrum miasta, zielono, wokół drzewa i krzewy oraz alejki i ławki do siedzenia. W większości zajęte przez okolicznych lumpów, którzy nawet się nie kryją z butelkami z wódką, czy puszkami z piwem. Legalnie, w biały dzień, rozlewają sobie trunki do plastikowych kubków albo piją z gwinta. Potem śpią na tych samych ławkach. Straż miejska i policja mają to w nosie. Nie reagują. Skąd to wiem? Bo Mąż kilkakrotnie do nich dzwonił, informując o tym, co się tam dzieje.

Podczas pobytu w Gdańsku, jechaliśmy tramwajem. Wszystkie miejsca zajęte. Ludzie stoją. Kilka siedzeń dalej pijak pali papierosa i popija łykiem piwa. Jak jest reakcja innych osób? Przejście do przodu. Odseparowanie się. Nikt nie zwrócił mu nawet uwagi. Dyrektor Wykonawczy nie wytrzymał i poszedł do motorniczego. Dopiero wtedy tamten się zainteresował problemem i na najbliższym przystanku wysadził delikwenta.

To zaledwie kilka przykładów z wielu, jakie mogłabym tu przytoczyć. Dla mnie to jest jakaś kpina, farsa, tragikomedia... Słów mi już brak czasami. Alkoholizm staje się normą, palenie papierosów staje się normą, przeklinanie staje się normą, chamstwo staje się normą, przemoc staje się normą. Nie ogarniam w jakim kierunku zmierza ten świat. Nie ogarniam tego, co się dzieje z niektórymi ludźmi.

piątek, 23 listopada 2012

774. Wesoła poczekalnia

Jakoś się ubrałam i nawet buty sobie sama założyłam i zawiązałam sznurowadła. Kogo połamało, ten wie, że to jest nie lada wyczyn. Potem szłam, balansując ciałem (zupełnie jak ptaki na przewodach wysokiego napięcia siedzące), bo nieznaczne wychylenie w tył lub w przód uruchamiało potok brzydkich słów, padających w myślach. Za to na głos (szeptem, żeby nie było, żem wariatka) mówiłam do siebie jak mantrę: "nic mnie nie boli, nic mnie nie boli". Aż do kolejnego wychylenia albo obejrzenia się za fajnym facetem na ulicy.

Najpierw księgarnia, bo okazało się, że w trakcie rozmowy telefonicznej pani rejestratorka poprosiła mnie o przyniesienie zeszytu w kratkę, 32-kartkowego. Teraz nie będzie kart, a lekarze mają zapisywać wszystko z kajetach. W domu miałam, ale za grube, więc trzeba było kupić. Wybór okładek zaczynał się od różowych lalek Barbie, a kończył na wojskowych samolotach. Wzięłam zatem mniejsze zło. Potem wszyscy siedzieliśmy w poczekalni, porównując okładki. Całkiem fajny widok - banda dorosłych, dzierżąca w dłoniach zeszyty w misie, hipcie, kaczuszki, żołnierze i inne takie.

Tyle ludzi, ile dzisiaj było u mojego doktorka, to chyba nigdy jeszcze nie widziałam odkąd zapisałam się do tamtej przychodni. Jak przyszłam, byłam chyba dziesiąta. Kiedy wychodziłam (około 18:30) wciąż tam siedziało kilkanaście osób. Gwoli ścisłości, przychodnia jest czynna do osiemnastej. Pisałam, że doktor Tomasz jest kochany, bo siedzi do ostatniego pacjenta i nikomu nie odmówi pomocy.

Jedni po receptę, inni po zwolnienie albo jakieś zaświadczenie. Były też przypadki poważne - poparzenia, które należało oczyścić i zabandażować rany, zapalenie oskrzeli, gorączka, kręgosłupowe połamania (tak, tak - nie byłam jedyna) i jakieś niewiadome, nabzdyczone i nierozmowne. Nie pytałam - kto chciał, sam mówił co mu dolega. Było wesoło. 

Już kiedyś pisałam, że czasem zdarza się fajna ekipa w poczekalni i wtedy czas szybko mija. Jedna pani czytała informacje na odwrocie kalendarza na przyszły rok. Zanim weszła do gabinetu, zdążyła przerobić osiem miesięcy. Druga namiętnie rozmawiała przez telefon, co trochę powtarzając: "tak, słoneczko; tak, myszeczko; tak, kochanie". Panowie przeważnie czytali gazety, ale był też jeden komórkoholik ze słuchawką w uchu, który nawet podczas korzystania z toalety, nie przestawał gadać.

Przede mną czekała bardzo sympatyczna babeczka z córką. Jak się okazało, dziewczyna miała trzynaście lat, a wyglądała na przynajmniej pięć więcej. Wyższa i grubsza ode mnie. 184 cm wzrostu i ponad 80  kg wagi. Jej brat ma za to dwa metry, więc jest szansa, że mu dorówna, bo wciąż rośnie. Jej mama opowiadała mi różne ciekawe i praktyczne historie - gdzie w naszym mieście można kupić długie spodnie; jak je naciągnąć, żeby były jeszcze dłuższe oraz gdzie sprzedają duże numery butów (jej latorośl nosi rozmiar 42). 

Było także o zdrowiu - o irydologu, u którego była, a który zajrzał jej w oko, zamknął oba swoje i zaczął recytować wszystkie choroby, czające się w jej ciele. Zostałam nawet poinformowana gdzie on przyjmuje, jak się nazywa i ile bierze za wizytę. Sprezentowano mi także numer telefonu do szeptuchy (ciocia Wiki pomoże). W ogóle miałam wrażenie, że moja rozmówczyni bardzo lubi niekonwencjonalne metody leczenia, ale jej święte prawo. Może i coś w tym jest, nie wiem, ale na razie jakoś niespecjalnie mam ochotę się o tym przekonać.

Wreszcie, po dwóch godzinach siedzenia i wiercenia się na krześle, weszłam do gabinetu. Tradycyjne badania, czyli noga w górę, noga w dół, a później pan doktor pokazał mi arcyfajny sposób wstawania z łóżka, do którego potrzebna jest druga osoba, czyli w moim wypadku Mąż. Popukał mnie potem szczytowo (jak sam dodał: "nie mylić ze szczytowaniem") w głowę i wypisał leki oraz maść na dziesięciodniową kurację. Tym razem obeszło się bez sterydowego zastrzyku, bo byłam w znacznie lepszej kondycji niż ostatnio. No chyba, że do wtorku mi ból nie odpuści, mam przyjść ponownie. 

I jeszcze jedno - pilates... Bardzo możliwe, że ubiegłotygodniowe zajęcia i moja na nich aktywność spowodowały dzisiejszy uraz (taka bomba z opóźnionym zapłonem), więc na razie dla Karioki wstęp wzbroniony na salę ćwiczeń w klubie. A jak mówiłam Mężowi, że ja to już jestem w takim wieku, kiedy tylko babcine kapcie na stopy, polarowy kocyk na nogi, gruby sweter, okulary na nos, kot na kolana i druty w ręce, szaliki dziergać, to mi nie wierzył.

773. Sztywniak

Tak prozaiczna czynność jak poranna kąpiel nie wydaje się być zbyt skomplikowanym rytuałem. A jednak dzisiaj stało się inaczej. Do wanny weszłam bez problemu, ale wyjść z niej graniczyło już z cudem. O swoim istnieniu przypomniał sobie bowiem mój wspaniale skrzywiony i zakręcony (bynajmniej nie pozytywnie) kręgosłup.

Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio z tym właśnie problemem odwiedziłam mojego ukochanego lekarza. Recepty są zawsze dwie - jedna na garść leków rozluźniających napiętą i tak sytuację w dolnej części pleców oraz druga - na zastrzyk ze sterydami w cztery litery, do wkłucia na miejscu. Dawka tak końska, że aplikować ją można jedynie raz na pół roku.

Klękosiad sprawdza się znakomicie - faktycznie odciąża to, co powinien, bo jak widać skoro piszę - znaczy, że żyję. Co prawda kiedyś jedna pani neurolog na moje pytanie: "co mam robić jak mnie złamie?" doradziła leżenie na podłodze na plecach z ugiętymi w kolanach nogami. Na moje kolejne: "jak długo?" usłyszałam, że dopóki nie przejdzie. Chyba nie ma się co dziwić, że więcej do tamtej lekarki nie poszłam, bo zapewne do tej pory bym sobie tak jeszcze leżała.

W domu Mąż i matka zwarli szeregi przeciwko mnie i odbyli potajemną naradę, co chwilę - naprzemiennie - bombardując mnie dobrymi radami w stylu: "idź do lekarza, bo jest weekend, a na pogotowiu znowu cię nafaszerują narkotykami". Bo tak faktycznie kiedyś się stało. Dyżurujący młody człowiek w białym fartuchu zaaplikował mi takie środki, że prawie miałam wizje i odloty, a zasypiałam na stojąco.

Dla świętego spokoju Męża i matki, ale przede wszystkim dla dobra własnego zarejestrowałam się więc na dzisiejsze popołudnie do doktora Tomasza. A miłą panią rejestratorkę poinformowałam, że jak ma zły dzień i chce się na kimś wyładować, to może sobie potem ulżyć i wbić mi igłę w cztery litery.

czwartek, 22 listopada 2012

772. Spadek

Wczoraj, w ramach skypowej głupawki z Agatą, od słowa do słowa, dowiedziałam się, że gdyby się jej coś stać miało, bogaty zbiór kolczyków mojej rozmówczyni miał przypaść mi w spadku. Strażaka bowiem w domu nie było, za to był problem z piecem. Zostawiła mnie więc w nieświadomości, a sama poszła do piwnicy sprawdzać co się dzieje. Wcześniej, zadzwonił jej mąż, którego poinformowała, aby dopilnował jej ostatniej woli biżuteryjnej dotyczącej mojej osoby. Strażak, przytomnie wielce rzekł do słuchawki: "ciekawe kto będzie ich szukał w tym gruzowisku"...

Mąż osobisty, nie wiedząc wcale o rozmowie z Agatą, nakazał mi wczoraj po powrocie z pracy sporządzić testament i wyłuszczyć co i komu się należy gdyby coś mi się stało. Domyślacie się pewnie kto dostałby wszystkie moje kolczyki...

771. Prawdziwy mężczyzna

W odstępie zaledwie kilku dni dwóm mężczyznom pracującym w tej samej firmie rodzą się dzieci. Kilka godzin po porodzie, świeżo upieczeni ojcowie, nękani przez kolegów telefonami z pytaniem o pępkowe, zamiast być w szpitalu przy swoich partnerkach i pociechach, przyjeżdżają do pracy z wódką. Wszyscy chcą wypić zdrowie nowych członków społeczeństwa. Impreza trwa w najlepsze. Dopóty, dopóki główni bohaterowie są tak pijani, że nie dają rady samodzielnie wsiąść do taksówki. Nie wracają jednak do pustego domu, ale robią objazd po nocnych klubach. W końcu przecież "prawdziwy mężczyzna za kołnierz nie wylewa".

W odstępie zaledwie kilku tygodni innym dwóm mężczyznom pracującym w tej samej firmie umierają ojcowie. Nikt do nich nie dzwoni z pytaniem czy może im w czymś pomóc albo może chcą porozmawiać. Nie ma chętnych do złożenia się na symboliczną wiązankę, podobnie jak nikt nie kwapi się, by uczestniczyć we mszy pogrzebowej i samej ceremonii na cmentarzu. Wszyscy żyją tak, jakby nic się nie stało. Nawet po powrocie do pracy tych, którzy dopiero co pochowali ojców. W końcu  przecież "prawdziwy mężczyzna nie płacze".

770. Ledwo co

Ten dzień oraz opuszczenie zajęć pilates z tego faktu wynikające plus ogólne rozdrażnienie i ból czekały tylko na poluzowanie wentylka bezpieczeństwa. Kto na tym ucierpiał? Mąż. Czy zasłużył? Nie. Czemu więc dostał rykoszetem? Bo jest mi najbliższą osobą i przy nim czuję się bezpiecznie. Na szczęście to już przeszłość. Usnęliśmy pogodzeni, a ja przeprosiłam Dyrektora Wykonawczego za swoje paskudne zachowanie i wbijane szpilki.

Miałam jednak za swoje. Musiałam pocierpieć. Fizycznie. Obudziłam się z tak potworną migreną, że nie wiedziałam co mam robić. Było ciemno, do telefonu za daleko, więc leżałam i czekałam. Potem jednak zdecydowałam się zareagować. Podwójna dawka rozpuszczalnej Aspiryny, przytulenie Męża i usnęłam. Ponownie otworzyłam oczy po 9:30. Nieprzytomna, znowu z bólem. Ledwo zwlokłam się z łóżka.

Kolejna porcja medykamentu, śniadanie, potem jeszcze specjalna mikstura z imbirem - tu Dyrektor Wykonawczy się chyba zemścił za wieczorne moje ekscesy, bo oprócz sproszkowanego imbiru, dostałam jeszcze plasterki świeżego. O mało mi oczy z orbit nie wyszły jak to piłam. Ale - odpukać - zadziałało. Obiad jak dla chorego - gotowany ryż z dżemem, bo na nic innego patrzeć nawet nie mogłam.

Marzyłam o położeniu się na sofie pod polarowym kocem, ale Mąż zaordynował obowiązkowy spacer leczniczy dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Co miałam więc robić? Jako ta "służebnica i ozdoba" posłusznie się ubrałam i odprowadziłam Dyrektora Wykonawczego na przystanek. Po drodze kupiłam ponoć wiejskie jajka na jutrzejszy omlet z pieczarkami. No i obowiązkowo pyszny chleb obsypany mąką.

środa, 21 listopada 2012

769. Uśmiech

KLIK :)

768. Kula

Pamiętacie początki swoich miłości? Te motyle w brzuchu, ogromną tęsknotę i zbyt wolno płynący czas gdy tej drugiej osoby nie było w pobliżu? To oczekiwanie na list (tak, tak - kiedyś się je pisało ręcznie i wrzucało do skrzynki pocztowej), czy dźwięk telefonu? Teraz listy zostały wyparte przez maile i SMS-y, a telefony stacjonarne przez komórki. Emocje i uczucia chyba (?) jednak się nie zmieniły i przetrwały bez zmian.

Z czym Wam się kojarzy miłość? Jaka powinna być, jak wyglądać? Po czym ją poznać? Pytanie z gatunku "temat - rzeka". Zdaję sobie z tego sprawę. Niech więc będzie retoryczne i pozostanie bez odpowiedzi. Bowiem zapewne ile osób, tyle byłoby wersji. Jak ze wszystkim w życiu.

Logiczne, że nie da się uniknąć mierzenia innych swoją miarką, bo tę się zna najlepiej. I przez pryzmat własnych doświadczeń oraz przeżyć. Ale też z boku można wiele rzeczy dostrzec wyraźniej, bo jest się niezaangażowanym emocjonalnie, a czasem to pomaga i ułatwia obserwację.

Nie ma związków idealnych. Banał, bo ci, którzy twierdzą inaczej, żyją iluzją albo kłamią. W każdym raz jest lepiej, raz gorzej. Na tej lub innej płaszczyźnie. Dłużej lub krócej. Głośniej lub ciszej. Są jednak pewne symptomy, które mogą zwiastować nadciągającą katastrofę.

Dobry związek potrzebuje solidnych fundamentów, na których się oprze. Zauroczenie, fascynacja i pożądanie mogą wcześniej, czy później wygasnąć lub się wypalić. I co wtedy zostanie? Zamek z piasku nie przetrwa długo. Zmyje go pierwsza silniejsza fala albo zdmuchnie porywisty wiatr.

Dla mnie miarą szczęśliwej relacji jest wyznawanie podobnych wartości i zbliżony światopogląd, tolerancja, szacunek, wyrozumiałość, cierpliwość, rozmowa, wsparcie oraz wolność. A co jeśli żadna z wymienionych nie występuje? Takie związki istnieją i wcale nie są rzadkością. Wbrew pozorom i zdrowemu rozsądkowi.

Co jeśli człowiek, z którym jesteście, szydzi z Waszego wyznania i ośmiesza je przy każdej okazji? Co jeśli jest egoistą, który nie liczy się z Waszymi potrzebami? Co jeśli wciąż się obraża i ma do Was pretensje, a nie powie o co chodzi? Co jeśli nie jest wsparciem w trudnych sytuacjach? Co jeśli Was ogranicza i podporządkowuje sobie na każdym kroku, narzucając swoje zdanie i wolę?

Można być komuś kulą u nogi, ale co jeśli tych nóg ma się sto? Kto tyle kul udźwignie? Jedna niziutka, chudziutka Pierwsza, przytłoczona swoimi problemami, z którymi nie daje rady od lat? Wałkowałam ten temat z nią, wałkowałam z Mężem. Możemy sobie pogadać. Bo z drugiej strony widzę paniczny lęk przed samotnością, który jest na tyle silny, że jego właścicielka godzi się na utratę własnej tożsamości. Rozmawiając z nią już nie wiem czy słyszę jej, czy Stonogi słowa, wypowiadane przez nią. Nie wiem gdzie jest ta Pierwsza, którą poznałam kilka lat temu.

Nie mogę, nie chcę i nie mam prawa ingerować w niczyje życie bez przyzwolenia, czy zachęty zainteresowanej. Już jakiś czas temu doszliśmy z Mężem do wniosku, że Stonoga wyświadczyłby jej największą przysługę i zrobił najlepszy prezent, gdyby ją zostawił, bo nie wiem co musiałoby się wydarzyć, żeby to ona od niego odeszła.

767. Bankomat

Oboje mieszkali na wsi - każde z nich w innej. Dojeżdżali do różnych szkół w mieście tym samym pociągiem. Ona mało atrakcyjna, ale o niezwykle ujmującym uśmiechu i sposobie bycia, gadatliwa i wiecznie otoczona wianuszkiem znajomych. On przystojny, ale z ogromnymi kompleksami, że do pięt jej nie dorasta i gdzie tam mu do niej startować. Tak się poznali. W pociągu.

Po szkole średniej on poszedł na studia. Ona nie zdała nawet matury. Nie mogła znaleźć, ale dzięki temu miała więcej czasu dla niego. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Huczny ślub, pierwsze skromne wynajęte mieszkanie, potem narodziny dziecka. Oboje pochodzili z wielodzietnych biednych rodzin. Nie przelewało im się. Zakupy w najtańszych sklepach, dojazdy autobusami, oszczędzanie na wszystkim. W międzyczasie on skończył studia i zmienił pracę. Wynajęli inne mieszkanie i urodziło im się drugie dziecko.

Kilka lat temu on dostał wymarzony awans na kierownicze stanowisko plus luksusowy służbowy samochód, laptop, telefon komórkowy i inne bonusy z tym związane. Wreszcie było ich stać na zagraniczne wczasy, drogie meble i najnowocześniejsze sprzęty RTV i AGD. Ona zajmuje się domem i dziećmi, on pracuje na potrzeby całej czwórki. Wychodzi bladym świtem, wraca ciemną nocą, często pracuje także w weekendy, koordynując działalność firmy z domu, w którym obecny jest ciałem, lecz nie duchem.

On jest oszczędny i cieszy się tym, co ma. Jej jest ciągle mało. Nie potrafi się z niczym ograniczyć. Kupuje w najdroższych i wyłącznie markowych sklepach, nie patrząc nawet na cenę towaru. Na targ, czy do lumpeksu nie wejdzie nigdy. Brzydzi się. Zakupy robi tylko w luksusowych butikach w galeriach handlowych. Nierzadko w innych miastach. Pod nieobecność męża, porusza się wyłącznie taksówkami, gdyż do autobusu już nie wsiądzie. Bo jej śmierdzi w środku - szczególnie od ludzi ze wsi.

On ma problemy z żołądkiem. Trzęsą mu się ręce. Męczy go przewlekły kaszel. Nie dojada i nie dosypia. Jest chronicznie przemęczony. Brak mu czasu, żeby pójść do lekarza, bo ma przecież rodzinę na utrzymaniu. Rodzinę, której potrzeby ciągle rosną, a tylko on jest w stanie je zaspokoić, więc haruje jak wół.

Rozumiem jego poczucie odpowiedzialności i troski o byt żony oraz dzieci. Nie rozumiem jej rozrzutności i pazerności. Co będzie jak ten bankomat w postaci męża pewnego dnia przestanie działać? No chyba, że jest wysoko ubezpieczony... Chociaż, czy przyzwyczajona do wysokiego standardu życia kobieta, która już zapomniała skąd się wywodzi, będzie w stanie obniżyć wymagania?

766. Być kobietą...

Pilates dzisiaj beze mnie. A tak chciałam iść... Czasem bycie kobietą przeszkadza, szczególnie w niektóre dni. Jak ten dzisiaj. Nie czułabym się komfortowo, więc zostałam w domu. Nic to - nie będę płakać nad rozlanym mlekiem. Tak widocznie miało być. W sumie dobrze się złożyło, bo jak za tydzień wykupię karnet, wystarczy aż do świąt. Bez konieczności przedłużania i dodatkowych kombinacji. Ból brzucha i kręgosłupa mam za to bez dodatkowych ćwiczeń i opłat.

765. Skojarzenia

Dawno, dawno temu (jeszcze w ubiegłym wieku) był w telewizji taki teleturniej. Chyba każdy wie o co chodzi. Trzeba było tak naprowadzać swojego partnera z drużyny, żeby w końcu wpadł na właściwy trop i podał konkretne słowo. 

Ale ja chciałam o czymś innym. O moich skojarzeniach. Z miejscami, zapachami, smakami, muzyką, pogodą, krajobrazem, filmem, książką... Mogłabym tak jeszcze długo wymieniać. Każde wspomnienie i każde skojarzenie związane jest z konkretnym człowiekiem. Z niektórymi nawet więcej niż jedno.

Dotyczą one rodziny, przyjaciół, znajomych, ale także przypadkowo poznanych osób. Nawet Was, siedzących po drugiej stronie monitora - tych, których miałam okazję poznać osobiście, ale także tych, których pewnie nigdy nie zobaczę.

wtorek, 20 listopada 2012

764. Jubileusz

Poznajemy różnych ludzi, w rozmaitych okolicznościach swojego życia i na każdym jego etapie. Towarzyszą nam nieustannie i wszędzie. Czy tego chcemy, czy nie. Czasem nie mamy na to wpływu, ani możliwości wyboru.

Każdy może coś wnieść do naszego życia, ale może też wiele nam zabrać. O ile na to pozwolimy. Ta prawidłowość działa w obie strony. My też mamy szansę dać komuś coś z siebie, ale również możemy go czegoś pozbawić. O ile da nam przyzwolenie.

Relacja, żeby trwała, wymaga chęci i zaangażowania dwóch stron. Jak dla mnie, potrzebne są jeszcze emocje i wzajemne porozumienie. I coś, co jest najistotniejsze - intensywność oraz głębia. Bez nich trudno by mi było funkcjonować.

Mnie i Agacie stuknął już rok, o czym obie zapomniałyśmy w ferworze tego, co jest obecnie. Trafiła na mój onetowy blog - pewnie z polecenia na stronie głównej. Nigdy, nigdzie i niczego nie skomentowała. Nie zostawiła po sobie najmniejszego śladu na blogu. 

Pierwszy mail do mnie napisała 1 listopada 2011, prawie w nocy. Wymieniłyśmy ich sporo. Aż do 21 grudnia, kiedy zaczęłyśmy korzystać z gadu, nie rezygnując wcale z maili. 30 marca tego roku zainaugurowałyśmy rozmowy na Skype. 11 sierpnia mogłam ją uściskać osobiście i jak najbardziej realnie. Ją i jej męża, a oni oboje - Dyrektora Wykonawczego. 

Rozmawiałyśmy chyba o wszystkim. Na każdy temat. Bez tabu. Na poważnie i dla jaj. Smutno i wesoło. Zawsze szczerze i otwarcie. Intensywnie i głęboko. Długo i wyczerpująco. Wiemy o sobie bardzo wiele. Jesteśmy bowiem prawie w codziennym kontakcie na Skype. Nasi mężowie już nawet się nie dziwią, kiedy dzwonią do nas i pytają co robimy, a my - śmiejąc się - odpowiadamy: "zgadnij". 

Znamy swoje wady. Ja jej przerywam i nie daję dokończyć, bo wcinam się w zdanie. Ona, zanim przejdzie do sedna, namiesza mi w głównym wątku masą najdrobniejszych szczegółów, w których się pogubię, zanim nakieruję ją na tor, z którego zboczyła. Akceptujemy jednak to w sobie i staramy się zmieniać - żeby nam obu było jeszcze lepiej. Bo przecież o to właśnie chodzi.

763. Kiedy?

Moje spotkania z Pierwszą przebiegają według jednego scenariusza, który prawie nigdy nie ulega zmianie. Wysyłam do niej SMS z pytaniem co słychać, jak się czuje, itp., itd. Ona albo odpisuje od razu, albo milczy przez kilka tygodni i odzywa się po mojej kolejnej wiadomości tekstowej, proponując spotkanie. Zawsze we środę, po jej pracy, o godzinie szesnastej. Idę po nią, czekam na dworze, a potem pytam ile ma dla mnie czasu. Zwykle są to maksymalnie dwie godziny, a czasem nawet tylko jedna. W międzyczasie odbiera kilka telefonów - od matki i swojego faceta, którego roboczo nazwę Stonoga. Ksywkę tę wymyślił dla niego nie kto inny, jak mój osobisty Mąż. Może kiedyś opiszę dlaczego akurat taką.

Od ubiegłego tygodnia we środy mam zajęcia pilates, więc logiczne jest, że spotkać się z Pierwszą mogę po wyjściu z klubu, czyli po siedemnastej. I to ona musiałaby się tym razem pofatygować po mnie. Dlaczego o tym wspominam? Bo dzisiaj wysłałam do niej standardowy SMS i otrzymałam zwrot w postaci propozycji spotkania właśnie jutro. No i wychodzi na to, że dopóki będę chodzić na pilates, nie ma szans na nasze spotkanie. Czemu? Bo w poniedziałek, wtorek i czwartek Stonoga przychodzi po nią do pracy i jadą do niej do domu. W piątek tak samo - z tym, że on nocuje u niej aż do poniedziałkowego poranka. Środa jest więc jedynym dniem Pierwszej wolnym od obecności Stonogi.

W grę nie wchodzą też spotkania we czworo ponieważ tamten facet nie lubi ludzi i z nikim się nie chce widzieć. Raz nam się udało go poznać i szczerze przyznam, że zarówno ja, jak i Mąż, nie mamy ochoty na powtórkę. Dlaczego? Jakby to ładnie ująć? Hm... Stonoga nie jest typem człowieka, który nam obojgu odpowiada. Pod każdym względem. Generalnie najbardziej wkurza nas jego zachowanie w stosunku do Pierwszej, na które ona zdaje się nie zwracać uwagi, a które jest ze wszech miar lekceważące, egoistyczne, prześmiewcze i krzywdzące. Ona to znosi, bo boi się być sama. Darowałam sobie już wszelkie próby rozmów z nią na ten temat, bo w końcu dotarło do mnie, że to jej życie i ma prawo układać je sobie jak chce i z kim chce - nawet jeśli widzę, że tamten człowiek jest dla niej toksyczny.

Teraz tak sobie siedzę i myślę - kiedy zaistnieje realna szansa na spotkanie z Pierwszą? Bo ja mogę w każdy dzień i o każdej porze, oprócz zaledwie jednej godziny we środę.

762. Łopatologicznie

Napisałam do mojej znajomej SMS, że jestem zmęczona i nie mam ochoty rozmawiać oraz że nie mogę jej obiecać, iż nasze spotkanie, na które ona czeka, dojdzie do skutku. Moje słowa odebrała jako ogólne izolowanie się od ludzi, a nie personalnie od niej. Ręce mi opadły. Dostałam to, co chciałam, czyli święty spokój, bo dodała też, że jak kiedyś sobie o niej przypomnę, żebym dała jej znać. Ech...

Gdyby ona miała wokół siebie jakiekolwiek inne osoby, które wytłumaczyłyby jej, że coś jest nie tak, byłoby mi łatwiej. Oprócz mnie, utrzymuje podobną znajomość tylko z jakąś kuzynką. A to rodzina, więc się nie liczy. I nie zastanawia jej wcale jak to jest, że mając prawie pięćdziesiąt lat nie ma ani jednej dobrej koleżanki (o przyjaciółce nawet nie wspominając), ani kolegi, czy faceta (od ponad dwudziestu lat jest rozwódką), a jej świat obraca się wokół pracy i życia dorosłej już córki.

Nie potrafię ani napisać do niej, ani powiedzieć jej łopatologicznie dlaczego nie chcę już naszych spotkań. Niech sobie myśli, że się izoluję od ludzi. Ja wiem, że to nieprawda, bo jedyną osobą, której unikam, jest ona. W takiej sytuacji ograniczenie kontaktu jest jedynym możliwym dla mnie wyjściem. Trudno - nie zawsze muszę być asertywna. Teraz jeszcze tego nie potrafię.

poniedziałek, 19 listopada 2012

761. Chwilowy brak asertywności

Byłam straszną marudą, malkontentką i narzekaczką - na wszystko i wszystkich dookoła. Byłam na najlepszej drodze do upodobnienia się, jota w jotę, do własnego ojca. Od pewnego czasu zaczęłam sama (oraz z ogromną pomocą Męża) dostrzegać, że takie postępowanie wkrótce zaprowadzi mnie na manowce, skutecznie odstraszając innych ludzi, którzy będą woleli utrzymywać znajomość z kimś, kto widzi szklankę do połowy pełną, a nie pustą. 

Ubiegłoroczny pobyt na terapii indywidualnej dał mi bardzo wiele - na różnych płaszczyznach. Oczywiście, że zdarza mi się jeszcze marudzić i narzekać, ale są to sytuacje krótkotrwałe, a nie stan permanentny i pogłębiający się. Nie powiem, że walka ze sobą nie kosztuje mnie sporo siły, bo bym skłamała. Zmagam się z własnymi niedoskonałościami i słabościami. Staram się, naprawdę, choć jest nieraz ciężko, ale powoli daję radę.

Kilka lat temu, jako rasowa malkontentka, zaczęłam spotykać się z pewną kobietą (już kiedyś o niej nawet kilkakrotnie pisałam na blogu). Wtedy obie narzekałyśmy i marudziłyśmy, więc tamte spotkania sprawiały mi przyjemność. Od pewnego jednak czasu (myślę, że od chwili, w której dotarło do mnie jak bardzo moje zachowanie może być upierdliwe dla innych) zaczęłam ograniczać swoje kontakty z tamtą osobą, bo zauważyłam, że czuję się w trakcie i po rozmowach z nią bardzo źle - wkurzona i wypompowana. Dostrzegłam bowiem w tamtej osobie siebie sprzed terapii. Podczas naszych spotkań próbowałam kierować jej myśli na pozytywne tory, pokazywałam plusy różnych sytuacji, sugerowałam nawet terapię, ale z tamtej strony była ciągle ta sama śpiewka: "tak, ale..." Ja zrobiłam krok do przodu, a ona wciąż kręci się wokół własnej osi.

Narzekanie, i marudzenie to zaledwie jeden z trzech powodów, dla których nie chcę się z nią umawiać. Drugim jest ciągłe przechwalanie się w stylu gdzie to ona nie była, czego to nie jadła, czego to sobie nie kupiła, itp. Trzecim - hipokryzja, bo punkt drugi realizuje (rzekomo) z 1.500 złotych pensji netto, która - sądząc po jej wydatkach (o których mi opowiada dobrowolnie i wielokrotnie) - musi być z gumy i rozciągać się przynajmniej dwukrotnie. No i przy tym wracamy do punktu pierwszego, czyli narzekania, bo przecież ciągle jej czegoś brakuje i jest niezadowolona, że czegoś nie ma albo ma nie takie, jakby chciała.

Ostatni raz widziałam się z nią w lipcu - mimo jej kilkakrotnych prób umówienia się ze mną do tej pory. Stosowanie uników oraz chowanie głowy w piasek nie przynosi pożądanych rezultatów, bo ona nie odpuszcza. Kilka tygodni temu napisałam do niej, że źle się czuję - zarówno psychicznie, jak i fizycznie i że odezwę się jak mi się polepszy. Skoro więc milczę, logiczne jest, że mój stan nie uległ zmianie. Myślałam, że będę mieć już święty spokój, ale gdzie tam. Wczoraj dzwoniła do mnie chyba ze cztery razy. Nie odbierałam. Dzisiaj dostałam SMS.

Wiem, że najlepszym rozwiązaniem byłoby powiedzenie jej prawdy - dlaczego nie chcę się z nią spotykać. Wiem też, że ta prawda ją zaboli i z tym mam problem. Gdyby to był ktoś, kto wyrządziłby mi jakąś krzywdę, nie miałabym żadnych oporów przed asertywnym zachowaniem i ucięciem takiej znajomości. Ale ona nie dała mi żadnego powodu, żebym celowo musiała powiedzieć co myślę. Nie wyobrażam sobie jak mówię jej, że jestem zmęczona jej marudzeniem, że denerwuje mnie jej hipokryzja i przechwalanie się.

Mam w swoim bliskim otoczeniu dwie osoby, które często nie odpisują na moje SMS-y i nie odbierają ode mnie połączeń. Ich zachowanie usprawiedliwiam stanem psychicznym i chorobą wyżej wymienionych kobiet. Nie obrażam się i nie mam pretensji do żadnej z nich. Akceptuję, że one takie są i "ten typ tak ma". Szanuję bowiem ich prawo do ciszy, spokoju i niechęci do spotkań ze mną. Dlaczego więc tamta moja znajoma nie może zrozumieć, że mogę nie mieć ochoty na jakikolwiek z nią kontakt?

Na koniec artykuł, który przeczytałam i przewałkowałam od początku do końca - żeby nie było, że nie wiem o czym piszę - klik.

niedziela, 18 listopada 2012

760. Ptaki

Sikorki są bardzo płochliwe, ale mądre i pomysłowe. Najbardziej smakują im rozdrobnione przez Męża orzechy włoskie oraz ziarna słonecznika, które ostatnio kupiłam. Przylatują codziennie po kilka razy. Poznaję, że są po tupocie ich łapek na parapecie. Nie widać ich, bo są malutkie.

Gołębie są głupie, bo większość pokarmu zrzucają, machając dziobem w lewo i prawo albo przepędzając się wzajemnie. Zjedzą wszystko, co zobaczą, bo wzrok mają dość kiepski. Wczoraj była ich cała banda w liczbie pięciu sztuk. Narozwalały, kupę zrobiły i odleciały. Brudasy jedne.

Wrony, kruki, kawki czy gawrony (nie odróżniam ich) są inteligentne i niezwykle szybkie. W locie potrafią porwać kawałek orzecha i uciec ze zdobyczą. Pojawiają się dość rzadko - może dlatego, że nie zostawiamy na parapecie chleba.

759. Dwunastka

Jak powiedziała, tak zrobiła. Czyli druga czapka kupiona. Na mrozy, bo ocieplana futrem i z "uszami". Plus obowiązkowe pompony. Tak, tak - liczba mnoga, bo jeden na czubku, a pozostałe na "małżowinach".

W księgarni zaskoczyłam pana sprzedawcę wiedzą dotyczącą przypinek. Znalazłam bowiem tylko brakującą drugą szóstkę (szkoda, że to nie Lotto), a o trzeciej mogę sobie pomarzyć, bo owszem - bywały, ale pojedyncze przypadki. Nic to - dwunastka też jest dobra i wcale nie parszywa.

sobota, 17 listopada 2012

758. Pięta

Cena kremowo-czerwono-granatowej czapki z ogromnym pomponem zwaliła mnie z nóg, więc nawet nie chciałam jej przymierzyć, bo 45 złotych jak dla mnie to stanowczo za dużo. Za tyle mogę sobie kupić dwa nakrycia głowy. Dowód? Bardzo proszę - dzisiaj nabyłam jedną za 19 zł, a jutro pójdę po drugą - cieplejszą. Co prawda obie będą kremowe, ale pompony posiadają. Można? Oczywiście, że tak - wystarczy poszukać gdzieś indziej, a nie brać od razu.

Z nową czapką w torebce, po przymierzeniu kilkunastu innych, zgłodniałam, więc poszliśmy z Mężem na pierogi do naszej ulubionej knajpki w stylu ludowym. Wzięliśmy trzy rodzaje - z kapustą i grzybami, ze szpinakiem oraz ukraińskie. Plus herbatę z cytryną. Mniam! I dalej w drogę. Już w nowej czapce na głowie.

Gorące - aż parują
Zrobiliśmy sobie dzisiaj bardzo długi spacer - nie było nas w domu ponad pięć godzin. Z powrotem (z dwoma siatkami zakupów z supermarketu) przyjechaliśmy autobusem. W pewnym momencie ledwo już szłam, ale Mężowi przyznałam się dużo później. Efekt jest taki, że boli mnie pięta - na środku, głębiej, jakby od kości. Jak siedzę albo leżę jest dobrze, ale stanąć na stopie oraz iść jest mi ciężko.

piątek, 16 listopada 2012

757. Mgła

Jak wstałam, już była. Nazwaliśmy ją mlekiem na niebie, jeszcze będąc w Anglii, bo podobna jest do tamtej. Taka zimna i wilgotna, wciskająca się wszędzie. Nawet pod ubranie i we włosy. Kiedy wracałam do domu i przechodziłam przez ulicę, widoczność była prawie żadna.

A tak w ogóle to mgła kojarzy mi się z filmem pod tym samym tytułem, który oglądałam kiedyś z Mężem. Bałam się przepotwornie, miałam koszmary w nocy i chyba nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy lubią takie kino. No ale gdyby King czegoś takiego nie napisał, może nikt by nie przeniósł jego prozy na ekran...

756. Raport

Rano poczułam (i do tej pory doświadczam) takie dziwne pionowe ciągnięcia, symetrycznie po obu stronach żeber umiejscowione. O, proszę, nawet nazewnictwo mi się poprawiło. Może i świadomość ciała mi wzrasta? Mąż stwierdził, że to mięśnie brzucha się odezwały. Tylko czemu dopiero dzisiaj? Przecież zajęcia pilates były we środę. I jeszcze dał o sobie znać biceps - w końcu machałam tymi ciężarkami we wszystkie pokazywane przez instruktora strony.

Ostatnio podobnie się czułam po pierwszym masażu w szpitalu - stwierdziłam, że pan Michał, który się mną zajmował, jest sadystą i że więcej do niego nie pójdę. Obietnice obietnicami, ale że "kobieta zmienną jest", więc następnego dnia posłusznie ległam ponownie na leżance i oddałam się w jego ręce. Ciekawe co nowego zacznie mnie boleć jutro? A jeśli myślicie, że zniechęcę się do ćwiczeń, pudło.

755. Dwa puzzle

Ci, którzy znają mnie i Męża osobiście (albo nawet niektórzy z Was, jako bystrzy obserwatorzy, czytający między wierszami) twierdzą, że świetnie się dobraliśmy - na zasadzie uzupełniania wzajemnego. Jesteśmy bowiem prawie jak dwa puzzle, które do siebie pasują idealnie.

Nieomal zawsze (upalne lato wyjątkiem) mam zimne dłonie i stopy. Dyrektor Wykonawczy mówi wtedy na mnie pieszczotliwie "moja lodóweczka". On sam natomiast wydziela tyle ciepła, że mógłby śmiało zastąpić kaloryfer. Jego grzanie jest przydatne szczególnie zimą - wtedy się od niego nie opędzam i nazywam czule swoim piecykiem. 

Jesteśmy jak dwoje policjantów - z tą tylko różnicą, że oboje umiemy czytać i pisać, ale żeby nie było tak różowo - wymieniamy się oczami, bo ja genialnie widzę wszystko z daleka, a Mąż z bliska. Ostatnio prosiłam go nawet o przeczytanie składu kremu w drogerii, gdyż literki były tak małe, że nic nie widziałam - nawet jak wyciągałam rękę z pudełkiem daleko przed siebie.

Generalnie zauważam u siebie pewne i niezbite dowody na to, że wkroczyłam w wiek starszy. Muszę zacząć nosić w torebce okulary (jeśli będę szła gdzieś sama). Kilka tygodni temu Dyrektor Wykonawczy asystował mi dzielnie przy poszukiwaniu babcinych (ocieplanych futrem) kapci do kostki. Ba, sam wręcz wymusił na mnie ten zakup. A jutro idziemy mierzyć ciepłe czapki. Upatrzyłam sobie taką jedną - jest w kremowo-czerwono-granatowe wzory, ocieplana w środku polarem - w sam raz dla zmarzlucha. Tylko czy starszym paniom wypada nosić czapkę z ogromnym pomponem?

754. Prezenty

Mąż rozmawiał ostatnio ze swoim angielskim przyjacielem na Skype. Marc spytał go czy ma już prezenty gwiazdkowe. Teraz się temu nie dziwię, bowiem podczas rocznego pobytu w Anglii poznałam trochę zwyczaje miejscowych. Tam praktycznie od września zaczyna się szaleństwo zamawiania upominków - głównie w sieci, bo Anglicy są dość leniwi. Rozmowy toczą się wokół tego tematu - komu, co, gdzie, jak i za ile. Im bowiem więcej, tym lepiej. Do listopada prezenty są w domach, zapakowane i schowane w różnych miejscach. Pamiętam jakie zdziwienie malowało się na twarzach moich koleżanek z pracy kiedy obwieściłam im, że wybieram się na zakupy dopiero po dwudziestym grudnia.

Przechodząc do sedna... Byłam dzisiaj w dwóch księgarniach. Po przypinki, ale także na rekonesans. Pooglądałam sobie książki i cały asortyment. Jest cała masa fajnych rzeczy - śmieszne albo bardziej poważne kubki lub nawet cały jednoosobowy zestaw do zaparzania herbaty. Wszystko pięknie opakowane. Popatrzyłam na puzzle, które wprost uwielbiam. Przez chwilę poczułam się jak mała dziewczynka w królestwie układanek.

Ciekawa jestem co chcielibyście dostać pod choinkę. Co by Was najbardziej ucieszyło i trafiło w Wasz gust? Pytam o rzeczy jak najbardziej materialne i namacalne, które są realne i możliwe do kupienia przez Waszych bliskich. Jeśli macie ochotę się podzielić swoją wymarzoną listą prezentową, zachęcam do zostawienia komentarza. Życzenia wypowiedziane (napisane też się liczą) mają większą moc.

Zacznę pierwsza. Ucieszyłaby mnie książka, a nawet kilka, bo z ich wyborem nie mam żadnego problemu. Do tego dobra gorzka czekolada (może być więcej niż jedna) i paczka jakiejś lepszej kawy, której nigdy nie kupuję, bo to zbytek (ale święta byłyby idealnym pretekstem do sprawienia takiej przyjemności). No i wiem o czym marzy Mąż - o ciśnieniowym ekspresie do kawy. Teraz Wasza kolej.

753. Za wcześnie

W ubiegłą sobotę robiliśmy z Mężem cotygodniowe zakupy spożywcze w supermarkecie. Szybka zmiana dekoracji (zaledwie kilka dni wcześniej na półkach królowały znicze, lampki oraz wiązanki) i mamy już bombki, łańcuchy, jak również inne ozdoby plus nieodłączne choinki. Do "pełni szczęścia" brakowało jedynie 'Last Christmas' z głośników.

Dzisiaj byłam w galerii handlowej. Żeby dostać się do drogerii, musiałam przejść przez prawie cały parter. Na środku stoi ogromnych rozmiarów choinka, dokładnie udekorowana, z prezentami, a nad nią wiszą gwiazdki i bombki. Jakoś nie przemawia do mnie idea świąteczna propagowana już od pierwszej połowy listopada. Stanowczo za wcześnie na takie akcje. Ale pewnie znowu jestem w mniejszości.

752. Przypinki

Po raz pierwszy zauważyłam je przy kasie jak odbierałam zamówioną książkę. Dzisiaj pogrzebałam sobie w słoiku, w którym stoją i wybrałam zaledwie sześć, bo w sumie jest ich wszystkich osiemnaście. Wcale nie jestem pewna czy się nie skuszę na pozostałą dwunastkę, bo są naprawdę świetne i rzucają się w oczy, a o to chodzi. Dla maniaków czytania w sam raz. Zawsze można dołączyć jakąś do książki i prezent pod choinkę gotowy.

czwartek, 15 listopada 2012

751. Namolność

Operator naszej sieci komórkowej od kilku dni nie daje mi spokoju, wydzwaniając po kilka razy dziennie. Metodycznie i konsekwentnie albo nie odbieram, albo odrzucam połączenia. Jak widzę na wyświetlaczu trzy magiczne litery BOA dostaję drgawek.

Mąż, jako ten niespotykanie spokojny człowiek, postanowił ostatnio odciążyć moje nerwy nadszarpnięte wyżej wymienionym widokiem i odebrał któreś tam już połączenie od konsultantki. Słuchał, nie przerywając, po czym stosował metodę zdartej płyty, powtarzając do znudzenia "nie jestem zainteresowany, nie jestem zainteresowany, nie jestem zainteresowany..."

Ucieszyłam się, że problem z głowy. Akurat... Wczoraj, po wyjściu z klubu fitness, przełączyłam komórkę z opcji "milczy" na "ogólny". I co widzę? Tamte trzy magiczne litery. Dzwonili ponownie późnym wieczorem. Odrzuciłam. Gula już mi skakała.

Dzisiaj znowu się zaczęło. Mąż wkroczył do akcji i chyba nawet nieco nakrzyczał na upierdliwą panią po drugiej stronie słuchawki. Potem powiedział mi, że na pewno jeszcze będą dzwonić, bo przecież to ja jestem właścicielem obu naszych numerów.

Niestety, przepowiednia Dyrektora Wykonawczego się sprawdziła. Postanowiłam tym razem odebrać i dać upust swojej złości. Jestem w trakcie PMS, to mi wolno, a co. Kobieta była niezwykle napastliwa i w pretensjach, że nie daję się jej wypowiedzieć. A gdzie jest napisane, że ja mam obowiązek jej słuchać? Szkoda mi czasu na niepotrzebne rozmowy.

"Nie chcę, nie potrzebuję, nie jestem zainteresowana" - kolejna mantra, tym razem w moim wykonaniu. Konsultantka nadal nie odpuszcza. Ona przecież ma dla mnie darmowe minuty w prezencie. "Czy pani nie rozumie po polsku? Mąż już dwukrotnie odmówił. Ja tym bardziej podtrzymuję jego zdanie w tej kwestii". 

Jak grochem o ścianę. W końcu nie wytrzymałam i nacisnęłam czerwoną słuchawkę. Nie cierpię namolnych ludzi, a tych rodzaju żeńskiego w szczególności!