Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 31 lipca 2012

563. Kochać inaczej


Wiara, nadzieja, miłość i pewnie jeszcze wiele innych, których wymieniać nie będę, pozostawiając wolną przestrzeń dla wyobraźni - nie da się ich w żaden sposób umieścić w jakichkolwiek ramach, nie da się ich zważyć, zmierzyć, porównać.

Kiedyś napisałam, że czuję, iż Mąż kocha mnie bardziej niż ja jego. Potem powiedziałam mu o tym odczuciu. I zaczęliśmy rozmawiać - jak zwykle. Lubię go słuchać, bo - w przeciwieństwie do mnie - mówi niewiele, ale bardzo mądrze i trafnie. Jednym zdaniem wyrazi więcej niż pewnie ja swoim przydługim wywodem. Zresztą, tego też tak naprawdę się nie da porównać.

Głos Rozsądku na moje pytanie, czy czuje się mniej kochany niż sam kocha mnie, odpowiedział, że nie, bo każdy inaczej okazuje miłość drugiej osobie. Wpływ na to ma choćby schemat relacji pomiędzy rodzicami wyniesiony z domu, który często nieświadomie lub podświadomie powielamy w naszych związkach. Sposób okazywania uczuć - mniej lub bardziej wylewny - wynika właśnie z czasem diametralnie innych doświadczeń życiowych oraz z różnic charakteru i osobowości partnerów.

Kobiety przeważnie kochają za coś - za poczucie bezpieczeństwa, poczucie humoru, wygląd, stan konta, troskę, opiekuńczość i jeszcze tysiąc innych rzeczy. Mężczyźni - za całokształt - za obecność, chociaż pewnie pojawią się też inne głosy.

Każdy okazuje miłość tak, jak umie i jak chce. Panowie dość często podchodzą zadaniowo do sfery uczuciowej. Dlatego kojarzą ją z zapewnieniem bezpieczeństwa materialnego, zabierając swoje panie na zakupy, robiąc im prezenty, czy oddając całą pensję. Niewiasty zajmują się wiciem miłosnego gniazdka, troszcząc się o ciepło domowego ogniska, serwując pyszne dania i krzątając się wokoło.

Nie ma dwóch jednakowych osób. Mogą być tylko bardzo podobne do siebie. Tak samo jak oczekiwania. I tu jest czasem pies pogrzebany. To, że coś komuś daję wcale nie oznacza, że wróci to do mnie w tej samej formie.

Wracając do mnie i do Męża - powiedział mi, że kocha mnie za to, że jestem, a nie jaka jestem. Daje mi z siebie tyle, ile chce. Cieszy go każdy mój gest, czy słowo, które jest ponad moją normę, która jest inna niż jego.

Dyrektor Wykonawczy, odkąd go poznałam, był i jest typem faceta, który nie wstydzi się okazywać uczuć - bez względu na miejsce i czas. Zauważył, że najpierw byłam jak jeż, którego lepiej nie dotykać, bo kłuje. Potem, powoli i stopniowo, zaczęłam się otwierać. Nabrałam zaufania, wiary w siebie, wzrosło moje poczucie wartości i teraz coraz częściej zdarza się, że to ja podchodzę do Męża i go całuję albo przytulam.

Moja niewiara w siebie spowodowała, że zaczęłam myśleć, iż kocham mniej, a tak naprawdę kocham inaczej. Teraz to wiem. 

562. O co tyle hałasu?


Jutro koncert Madonny, na który czekają nie tylko jej fani, lecz także ci, którzy tak głośno krzyczą wszędzie, gdzie się da przeciwko temu wydarzeniu. Osobiście nie przepadam za nią i do stolicy się nie wybieram, ale uważam, że każdy ma prawo do swojego gustu - nie tylko muzycznego i nie musi się on wcale zgadzać z moim.

Ci, którzy się burzą, powołują się na rocznicę Powstania Warszawskiego. Trzy lata temu kiedy Madonna przyleciała do Polski był podobny protest, bo 15 sierpnia jest przecież święto kościelne. I że nie wypada, nie przystoi, nie wolno i nie powinno tak być.

Dziwię się o co tyle hałasu. Każdy może świętować co chce i nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek ma kogokolwiek zmuszać do chodzenia tam, gdzie nie chce. Jest wolność i demokracja, czyż nie? Jak ktoś chce, zawsze sobie znajdzie kolejną czerwoną kartkę w kalendarzu.

Poza tym, pozostaje jeszcze jedna kwestia. Gwiazdy takiego formatu jak Madonna mają kalendarz zapełniony na kilkanaście miesięcy, czy nawet kilka lat do przodu. Nie da się, ot tak, przełożyć wcześniej ustalonego koncertu, bo przeważnie odbywa się on w ramach trasy - europejskiej albo nawet światowej. Nie orientuję się jak to dokładnie jest w przypadku jutrzejszego gościa, więc nie wdaję się w szczegóły.

Wiem jednak jak to jest być fanem i czekać na TEN koncert przez kilka lat. Przeżywałam taką radość oczekiwania już trzy razy w ciągu dwunastu lat i rozumiem uczucia i emocje towarzyszące tym, którzy jutro gorąco powitają na scenie Madonnę.

Wszystkim zagorzałym przeciwnikom wyżej wymienionej pani, zalecam chociaż odrobinę pokory i dystansu, bo - z całym szacunkiem, ale swoim zachowaniem wystawiają Polsce niepochlebne świadectwo w kwestii tolerancji.

561. Reorganizacja


Na najbliższych kilkanaście dni musieliśmy z Mężem przeorganizować trochę nasze życie. Sezon urlopowy w pełni, więc Dyrektor Wykonawczy chodzi do pracy na poranną zmianę. Przez ten fakt mogę nauczyć się pozbywać lenia w sobie, co czynię od poniedziałku.

Codziennie chodzę do sklepu po pieczywo i najpotrzebniejsze produkty, bo dużych zakupów Głos Rozsądku zabrania mi dźwigać. Posty piszę przeważnie do godziny osiemnastej, bo potem Mąż jest w domu i chcę spędzić czas z nim. Kąpać się będziemy wieczorami zamiast jak zwykle rano.

Wczoraj rozmawiałam na Skype z Agatą, a Dyrektor Wykonawczy coś tam znowu udoskonalał oraz instalował na następcy. Dzisiaj mam wolny wieczór, bo moja Druga Połówka idzie po pracy do kina na tego człowieka nietoperza, czy jak mu tam. On uwielbia takie filmy i już od jakiegoś czasu mówił mi, że chce go obejrzeć na dużym ekranie. Przezornie spytałam wtedy: "ale ja nie muszę z Tobą iść?" Nie znoszę bowiem jakichś bajek dla małych i dużych chłopców, horrorów, fantastyki i podobnych obrazów. 

560. Przeczulenie


Zabrzmi to banalnie, ale nie ma nic ważniejszego i cenniejszego od zdrowia. O miłości nie mówię, bo ona jest ponadczasowa, ale jak człowiek się źle czuje, to nieraz nawet nie jest w stanie skupić się na czymś innym.

Jestem przeczulona. Wiem. Zdaję sobie z tego sprawę. Jak coś mnie boli, udaję, że jest dobrze. Idę do lekarza jak już nie mogę wytrzymać. Albo jak się wygadam Mężowi, a on bierze mnie za rękę i do przychodni.

Podchodzę zadaniowo do wielu kwestii. Ból to alarm, że coś jest nie tak z organizmem. Chcę więc jak najszybciej zlokalizować przeciwnika, wycelować do niego z odpowiedniego działa i żyć dalej. Cel, pal, strzel. Jak w wojsku.

Jeśli coś mnie boli, zanim dowiem się co i dlaczego, wstrzymuję się ze wszystkimi działaniami - nie kupię tuszu do rzęs, czy butów, bo po co, skoro może niedługo pożyję. Wiem, że to niedorzeczne, ale tak mam. Próbuję zmieniać swoje myślenie, ale różnie z tym jest.

Wczoraj i przedwczoraj przestraszyłam się nie na żarty. Poszłam do toalety, zrobiłam co trzeba (w szczegóły wdawać się nie będę), a tam krew. I co robi spanikowana Karioka? Od razu wujek Google idzie w obroty. I diagnoza - albo nawet kilka. A potem przypomniałam sobie, że przecież w sobotę na obiad matka dała nam gotowane buraczki...

poniedziałek, 30 lipca 2012

559. Leki 100 %


Popadam ze skrajności w skrajność - od zera do stu - i na dodatek z procentami jeszcze. Tym razem jednak pełnopłatnie i bez rat będzie.

Leków na choroby przewlekłe posiadam trzy - dwa inhalatory znacznie ułatwiające funkcjonowanie z astmą oraz hormon tarczycy - na poprawę kondycji tejże. Z nimi problemów nie ma, bo w każdej aptece ich cena jest jednakowa. Nie ma więc znaczenia gdzie pójdę je wykupić.

Inaczej rzecz się ma ze specyfikami, które można nabyć bez recepty albo na receptę, ale z pełną odpłatnością. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ten sam lek w jednej aptece kosztował 22 złote, a w innej tylko 15. Podobnie było z medykamentami przepisanymi przez doktora Tomasza - cena za oba specyfiki, w dwóch różnych miejscach, oscylowała między 74 a 90 złotych.

Nie jestem jakiś dusigrosz, sknera, czy kutwa (nazewnictwo pokrewne), ale kilkanaście złotych piechotą nie chodzi. Rozumiem złotówka, czy dwa różnicy, ale nie aż tyle. Wiem, że jest wolny rynek, ale mnie takie zachowania kojarzą się raczej z wolną amerykanką.

558. Na bazarku w dzień targowy


"Jak kto nie ma w głowie, to ma w nogach" - powiedzenie w sam raz dla Męża. Wiem, że upał i człowiek nie myśli albo zapomina - takie prawo. Ale zrobić sobie samemu listę zakupów, zabrać ją ze sobą, iść do sklepu i nie kupić dwóch rzeczy, które na niej były, to chyba tylko Dyrektor Wykonawczy potrafi.

W końcu - w myśl następnego przysłowia - "prosił pan, zrobił sam", ubrałam się (bo to, co miałam na sobie raczej nie nadawało się na ulicę) i - mimo wcześniejszych zakazów Głosu Rozsądku, który zabraniał mi wychodzenia z domu w taką pogodę - wzięłam siatkę oraz pieniądze i poszłam. A Mąż biegiem za mną. Najpierw trzymał się z tyłu. Dopiero po dłuższej chwili odważył się do mnie dołączyć.

Zabrał mi pustą siatkę. Poszliśmy na pobliski bazarek - po te nieszczęsne borówki amerykańskie i maliny, o których zapomniał, a wzięliśmy jeszcze ogórki, pomidory, sałatę i winogrona. No i obwarzanek dla Dyrektora Wykonawczego, bo jak zobaczyłam jego wzrok, to wiedziałam co się święci. Znam to spojrzenie.

Lubię targ, ale nie w dzień targowy, bo duszno, ciasno, gorąco i pełno ludzi. Starsze kobiety z radiowozami, matki z dziećmi w wózkach, rowerzyści i inni - bez swoich dwóch, czy czterech kółek. Trudno - czasem warto się poświęcić, bo wybór warzyw i owoców bez porównania jeśli chodzi o supermarkety, a jest także duża szansa, że mniej sztuczne, a bardziej naturalne. Przynajmniej tak się łudzę, ale dobrze mi w tej iluzji.

Mydło i powidło - chyba wszystko można kupić na bazarze. Od jedzenia począwszy, poprzez bieliznę, ubrania, buty, świecidełka, walizki, torebki, garnki, kwiatki, aż na meblach i dywanach skończywszy. Sprzedaje kto może - Polak, Rumun, Ukrainiec, Wietnamczyk i pewnie jeszcze inne nacje również.

557. Dwie zabawki


Jestem trochę zdezorientowana i zdenerwowana. Od czwartku mam nowy telefon. Podchodzę do niego jak do jeża, ale nie ma się co dziwić - to moja naturalna i normalna reakcja na coś świeżego. Od soboty jesteśmy właścicielami następcy. Jak dla mnie, to o jedną rzecz za dużo w tak krótkim czasie. Stąd moje odczucia.

Ponieważ czytanie wszelakich instrukcji obsługi mnie mierzi, gdyż wolę dojść do wszystkiego metodą prób i błędów, Mąż przez kilka dni miał zabawkę - sam czytał, a potem wprowadzał w czyn wszelkie zmiany.

W poście o dziwactwach powinnam była jeszcze dopisać, że lubię mieć porządek - nie tylko w szafach, ale w układzie i widoku w gadżetach technicznych, czyli przekłada się to na segregację w folderach i plikach telefonu, czy komputera.

Oddanie w ręce Dyrektora Wykonawczego nowego aparatu i laptopa ma swoje plusy i minusy. Do tych pierwszych na pewno zaliczam szybkość, precyzję i spokojne nerwy, bo zdaję się całkowicie na Głos Rozsądku, który tylko pyta mnie co, gdzie i jak chcę mieć zlokalizowane i poukładane. Minusy też są - zbytnie uzależnienie się od wiedzy Męża, co skutkuje moim blondynizmem w postaci "nie umiem, nie wiem, nie znam się, zrób mi".

Dopiero wczoraj wieczorem pozwoliłam Dyrektorowi Wykonawczemu przełożyć kartę SIM do nowego telefonu. Uczę się nawet pisania sms-ów, bo moje złotko ma klawiaturę QWERTY, więc jest inaczej niż normalnie. Ale jestem dzielna, bo dzisiaj już sobie sama grzebię w technicznych wnętrznościach aparatu i patrzę co gdzie jest. A jak nie wiem, dzwonię do Głosu Rozsądku, który służy mi za help desk.

Następca leży odłogiem. Kupiliśmy mu pokrowiec w czarno-białe kropki, żeby się nie porysował. Leży sobie spokojnie w nim i czeka na Męża i jego dalsze działania instalacyjne. Dla mnie kompletną nowością jest kamera, bo dziadek jej nie posiada. No i system operacyjny - z Visty przesiadamy się na Windows 7.

niedziela, 29 lipca 2012

556. Następca


Piątkowy wieczór spędziliśmy w tym reklamowanym sklepie nie dla idiotów. Skusiła nas promocja - raty 0 %. Co robiliśmy? Ano to, co jest naszym udziałem od jakiegoś już czasu - ja macałam, Mąż czytał. Wróciliśmy do domu i zaczął się nasz kolejny, wspólny proces myślowy. Kandydatów było kilku - różnych i różnistych. Poszliśmy spać z niczym. W nocy śniły mi się laptopy, a rano mieliśmy wyłonioną finałową trójkę. Ci, co czytają mnie na Facebooku, dobrze wiedzą o czym mówię, bo tam wkleiłam linki konkretnych modeli.

W sobotę po południu pojechaliśmy raz jeszcze do tego samego sklepu. Kandydat numer trzy odpadł ze względu na ponurą barwę zarówno po jego zamknięciu, jak i otwarciu. Jak sobie pomyślałam, że mam na niego patrzeć i go codziennie używać, zrezygnowałam.

Na placu boju zostały więc dwa egzemplarze. Ostatecznie wygrał numer dwa (i to on został oficjalnym następcą dziadka), bo jest srebrny i aluminiowy - tak, jak chciałam od samego początku. Jedynie klawiaturę ma czarną (poszłam ze sobą na kompromis), podobnie jak touchpad, ale ten ostatni jest za to fajnie podświetlany.

Przez dosłownie kilka dni raty faktycznie wynoszą 0 %, chociaż pobierana jest przez bank dodatkowa opłata w wysokości 3 złotych za każdy miesiąc. Zdecydowaliśmy się na zakup, bo 90 złotych to nie ponad 300, czy 700 jak nam wcześniej proponowali w tym samym miejscu zaledwie kilkanaście dni temu.

Musieliśmy jedynie poczekać na weryfikację, po której dostaliśmy zgodę na kredyt. Mało tego, ponieważ kilkanaście miesięcy wcześniej braliśmy w tym samym sklepie pralkę na raty, jako sumienni kredytobiorcy, zostaliśmy zwolnieni z owej dodatkowej opłaty. Tak więc przez najbliższe trzydzieści miesięcy będziemy spłacać faktyczną wartość laptopa, bez jakichkolwiek odsetek, ubezpieczeń i innych kosztów ukrytych. A, i dostaliśmy jeszcze w gratisie tuner do cyfrowej telewizji naziemnej z pilotem. Następne mecze będę mogła oglądać już bez przeszkód i w dobrej jakości.

Rozpakowałam go dopiero dzisiaj rano i wiecie co zauważyłam? Zdziwicie się, ale jak wyjmowałam go z pudełka, styropianu i folii, włączył mi się zmysł węchu i wychwycił piękny zapach...

Mąż właśnie siedzi i instaluje co tam trzeba na nowym sprzęcie, bo jako blondynka, nie znam się na szczegółach technicznych, a ja - wciąż na dziadku nadrabiam zaległości w pisaniu.

555. Świnka


Tym razem siedząc w kolejce do mojego ulubionego lekarza rodzinnego dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy - dlaczego trzeźwy się połamie, a pijany nie; co się robi z niegrzecznymi dziećmi; jak można podrasować stary motor i co kolekcjonuje doktor Tomasz.

Ekipa pacjentów była różnorodna, a czas oczekiwania minął niepostrzeżenie. Lubię fajnych ludzi w poczekalni, a ci z piątku byli jedyni w swoim rodzaju. Było wesoło i śmiesznie, a wiadomo, że radości i uśmiechu nigdy za wiele.

Jakbym miała mało, dostałam receptę na kolejne dwa leki, gdyż, jak to określił lekarz "będziemy poprawiać pani perystaltykę jelit". Nie wnikam co to oznacza, ale czuję - używając hydraulicznych porównań - że trzeba mnie przepchać jak te rury odpływowe. Spytał jak się miewa piłeczka w moim brzuchu, więc mogłam mu tylko powiedzieć to, co zeznał Głos Rozsądku - że jest mniejsza.

A teraz zagadka - jeden z medykamentów nazywa się dokładnie tak, jak pewien król w mitologii greckiej i zawiera enzymy z trzustek wieprzowych (moja własna ponoć ich wydziela zbyt mało, więc muszę się posiłkować świńskimi).

Mąż mnie obserwuje czy nie zaczynam przypadkiem kwiczeć albo czy nie rośnie mi zakręcony ogonek, bo jeśli tak się stanie, koniecznie musi owe fakty uwiecznić dla potomności. Na razie nic się nie dzieje - ku jego ogromnemu rozczarowaniu.

Przedmiotem drwinek Dyrektora Wykonawczego jest także sposób zażywania w sumie już trzech lekarstw - jedna pastylka na dziesięć minut przed, druga w trakcie, a dwie następne po posiłku. Skojarzenia ma jednoznaczne, ale wiadomo "głodnemu chleb na myśli", a jak się ma od dzisiaj opryszczkę, to o seksie można zapomnieć.

554. Problem


Często wystarczy porozmawiać z drugim człowiekiem, żeby popatrzeć na siebie z dystansu. Potrzebna jest do tego odrobina empatii, pokory i zdrowy rozsądek. Pewnie jeszcze coś, ale wymienione są chyba najważniejsze.

Mam na myśli konkretną osobę, którą poznałam zaledwie kilka dni temu - wirtualnie. Przeklikaliśmy kilka godzin w piątkowe przedpołudnie i popołudnie też. Szczerze i osobiście, bez tematów tabu i uciekania od odpowiedzi.

Nie mogę powstrzymać się od zacytowania zaledwie dwóch, spośród wielu jakże mądrych zdań, które napisał do mnie, mając nadzieję, że nie naruszam tym cytatem tajemnicy naszej korespondencji.

"Problemy są nieporównywalne, dla jednego brak rąk i nóg będzie mniejszym problemem niż dla innego odstające uszy. Nieważna jest skala problemu, a to jak sobie z nim potrafimy radzić".

sobota, 28 lipca 2012

553. Przełożona obietnica


I nie wywiążę się już z danej wczoraj obietnicy, ale "co się odwlecze, to nie uciecze", więc będę mieć o czym pisać jutro. Dzisiaj bowiem zrobiliśmy sobie z Mężem swoisty maraton, a teraz padamy jak kawki. Spokojnej (i chłodnej) nocy.

piątek, 27 lipca 2012

552. Najkrócej


Upał mnie wykończył. Głowa mnie boli. Mąż mi marudzi. Odhaczam się tylko, że jestem cała i zdrowa, a pisać szczegółowo będę jutro. Ochłodźcie się w nocy, bo sobota ma być gorąca.

czwartek, 26 lipca 2012

551. Pan Kotek i złoty telefon


Przerywnikiem pomiędzy jednym a drugim dzisiejszym badaniem okazał się być telefon z salonu mojego operatora komórkowego z jakże dobrą nowiną, że kurier dostarczył tam złoty egzemplarz, który czeka na mnie w pudełku. Z rozradowaną miną oznajmiłam, że niedługo przyjadę obejrzeć go na własne oczy.

Szybko zadzwoniłam do Męża, żeby skonsultować o co mam pytać w kwestii funkcji nowego aparatu, pognałam na przystanek i pojechałam do galerii handlowej. Tam ujrzałam uśmiechniętego sprzedawcę, który na mój widok wyciągnął oba pudełka - ze złotą i grafitową zawartością. Jeden rzut oka i jeden dotyk wystarczył, bym podjęła decyzję. Biorę złotko.

Zmieniliśmy taryfę i wreszcie mogę wykorzystywać swoje 240 darmowe minuty na wszystkie numery. Miły pan (blondyn z niebieskimi oczami, przystojny bardzo) zasugerował jeszcze 2000 minut do Dyrektora Wykonawczego i z powrotem do mnie, podpisałam papiery, zapłaciłam złotówkę, wzięłam podarowaną mi reklamówkę i podziękowałam.

Wiecie, że lubię koty, ale jak zobaczyłam już w sobotę, że wspomniany przeze mnie sprzedawca, jest jednym z nich z racji swojego nazwiska, które było wydrukowane na plakietce przypiętej do firmowej koszuli, nie mogłam nie poczuć do niego mięty przez rumianek.

Spytałam do kogo mogę na niego złożyć "donos" z podziękowaniem od wielce zadowolonej klientki, żeby mógł na tym skorzystać i dostać jakąś odznakę wyróżniającego się pracownika albo inny bonus. Pan się naprawdę postarał, a wcale nie musiał. Mógł powiedzieć, że nie ma i nie będzie koloru, jaki chciałam. Zrobił coś, co warte jest docenienia. Powiedziałam mu o tym. Ucieszył się, uśmiechnął i podziękował. A ja pożyczyłam jemu i jego koledze miłego dnia i miłej pracy. Klient zadowolony i sprzedawca też. Można? Można - wystarczy trochę dobrych chęci.

550. Nic z tych rzeczy


Nieraz, jak trafi się fajna ekipa w poczekalni do lekarza, czas mija jak z bicza strzelił. I pisząc "fajna" nie mam na myśli narzekaczy, maruderów, malkontentów i opowiadaczy historii chorobowych. Było wesoło i śmiesznie, a tak najbardziej lubię.

Dwa USG, w dwóch różnych gabinetach, na dwóch końcach miasta - ja to sobie umiejętnie potrafię dawkować emocje. Zawsze idę na całość. Strach miał wielkie oczy, bo wyniki są dobre. Nie mam żadnego guza grejpfrutowego jak sobie uroiłam (no bo niby skąd ten brzuch jak piłka?) i innych równie owocowych elementów (te umiejscowiłam na jajniku).

Co ciekawe - obaj panowie powiedzieli mi to samo co mój ukochany doktor Tomasz podejrzewał we wtorek. Jutro, za ciosem, zamelduję się pod gabinetem tego ostatniego z dzisiejszymi wynikami. Zobaczymy co zezna. Ale na gastroskopię i kolonoskopię nie pójdę dobrowolnie.   

środa, 25 lipca 2012

549. KaRIOczka dziwaczka


Jak Wam się wydaje, że nie jesteście dziwakami, zobaczymy co powiecie po przeczytaniu tego postu. Może coś zobaczycie albo sobie uświadomicie to, o czym jeszcze nie wiecie? Jak ja kiedyś.

Dziwactw mam do dyspozycji wiele i korzystam z nich chętnie i często. Zacznijmy od jedzenia. Nie lubię go dotykać palcami. Najchętniej WSZYSTKO jadłabym nożem, widelcem, łyżką lub łyżeczką. Nie znoszę jak mi się lepią ręce, czy jak sok cieknie po brodzie. Dlatego z kuchni uciekam jak najdalej. Dlatego doceniam każdego, kto mi zrobi jeść.

Unikam czarnego koloru - w ubraniu, butach, torebkach, wszelakich sprzętach domowych, gadżetach, dodatkach, czy nawet opakowaniach czegokolwiek, czego wyrzucić się nie da. Toleruję go tylko jeśli chodzi o bieliznę i tusz do rzęs. Podobnie z różem, którego nienawidzę, choć blondynką jestem.

Jeśli chodzi o kosmetyki i ich "szatę graficzną" - wybieram te w pudełkach, a nie w słoikach, czy z pompką. Dopuszczam czasem tubki. Najlepiej, żeby wszystkie opakowania były przezroczyste, bo lubię widzieć ile zużyłam, a ile jeszcze zostało. Zawartość kremów, balsamów, mydła, pasty do zębów, czy szamponów powinna być bezbarwna lub biała, a na pewno nie perłowa, czy kolorowa. No i zapach - najchętniej neutralny, mydlany. Nic, co jest intensywne.

Wolę przedmioty prostokątne i kwadratowe niż okrągłe. Bardzo krótko obcinam paznokcie, bo nie znoszę jak mi wystają poza opuszki. Nie toleruję sznurowanego obuwia. Jak sobie coś jeszcze przypomnę, dopiszę w komentarzach. Teraz czas na Wasze dziwactwa.

548. Jaskinia


Facet jak ma problem, często chowa się do swojej jaskini i tam siedzi aż nie znajdzie rozwiązania. Lepiej go wtedy nie niepokoić i nie przeszkadzać. Czasem jestem takim facetem i robię dokładnie to samo. Milczę. W ciszy. Sama z myślami.

Sporo we mnie lęku, paniki, strachu, przewrażliwienia i przeczulenia. Mam swoje powody. Widzę kruchość życia i ulotność chwil. Myślę o śmierci. Nie jako o końcu, ale o początku. Kto wierzy w Boga, ten rozumie o co chodzi. Życie jako etap przejściowy. Pamiętam jak kiedyś Trzecia spytała mnie, czy wierzę, że jest coś po, a ja bez wahania odpowiedziałam, że tak. "Zazdroszczę ci" - usłyszałam.

Po tamtej stronie są moi Dziadkowie, dwóch Wujków, Brat cioteczny, moja Przyjaciółka i Przyjaciel oraz nasz Synek. Ze świadomością, że ktoś na mnie czeka, jest łatwiej. Powiedziałam kiedyś Mężowi, że chciałabym umrzeć nad morzem. Takie mam marzenie. Wiem - nie mam i nie będę mieć nad śmiercią kontroli i niczego sobie nie zaplanuję. Ona przyjdzie wtedy, kiedy moja świeczka się wypali.

Nie znoszę lekarzy, szpitali, przychodni, aptek. Nie cierpię badań. Boję się. Zawsze odczuwam ogromny strach, że usłyszę jedno słowo. Moja Babcia zmarła na raka, mój Wujek zmarł na raka, mój Przyjaciel zmarł na raka, moja matka miała raka - wtedy jej się udało.

Niepokoi mnie każdy ból, który odczuwam. Udaję, że go nie zauważam. Przyznaję się do niego dopiero wtedy jak już nie mogę wytrzymać. Boję się czwartku i obu USG. Nie lubię chodzić sama, ale pójdę tam. Dam radę. Tylko ja wiem ile mnie kosztuje żartowanie ze spraw poważnych i czarny humor, którym raczę Męża. Dlatego czasem chowam się w jaskini.

547. Dzień po


Nie spiłam się, nie przejadłam, głupstw żadnych nie popełniłam. Nagrody żadnej nie dostałam, czerwonego dywanu i orkiestry dętej też nie było. Tak a propos wczorajszej rocznicy - jakby ktoś się nie domyślił.

Pamiętam 23 lipca 2011 bardzo dokładnie. Sobota. Mąż wyjątkowo był wtedy w pracy. Nagle i spontanicznie wykonałam kilka kliknięć i założyłam blog. Szablon z kubkami od razu wpadł mi w oko i mimo że oglądałam inne w liczbie 198, żaden nie był w stanie go przebić. Intuicja, ot co.

Jak blondynka z dowcipów pomstowałam, że nie wiem o co chodzi. Stąd pierwszy post napisałam dopiero dzień później. Dyrektor Wykonawczy poświęcił się do tego stopnia, że założył sobie swój blog na Onecie, z tym samym szablonem, żeby za mnie i dla mnie posprawdzać możliwości portalu. Ciemna magia wtedy to była.

Powoli, jak ślimak, żółw, czy mucha w smole - co kto woli - dochodziłam co do czego i po co jest. Pytałam, męczyłam, nękałam aż osiągnęłam to, co chciałam, czyli wygląd i interesujące mnie opcje. Ale co się napsioczyłam, to moje i Męża.

Nie jestem chyba dobra w podsumowaniach. Wolę pisać normalnie, a nie szczególnie. Może jak wytrzymam do postu nr 1000, zrobię wyjątek i coś wyprodukuję? Sama nie wiem co się stanie, więc niech czas sobie płynie, Karioka pisze, a kto chce, ten czyta... 

wtorek, 24 lipca 2012

546. Torcik


Rok temu punktualnie o godzinie 20:13 opublikowałam na onetowym blogu swój pierwszy post. Kto chce zobaczyć o czym był, zapraszam do archiwum. Ale normalnie klasyczna blondynka.

Moim pierwszym czytelnikiem był oczywiście nie kto inny, jak osobisty Mąż. Swoją drogą, ciekawa jestem czy ktoś z Was śledził moje wpisy od samego początku. Albo w którym momencie dołączyliście do ekipy zaglądających. Chętnie przeczytam od kiedy mi towarzyszycie i jak tu trafiliście.

O licznikach onetowych się nie wypowiadam, bo wystarczy porównać z innymi, znacznie młodszymi i zauważyć różnice. Zresztą, to tylko cyferki. One się codziennie zmieniają. Zawsze w górę.

Podziwiam tych wszystkich, którzy przekopują się teraz przez całe archiwum. Pół tysiąca postów to materiał na książkę. Czasem Was podglądam - skąd jesteście; jak długo sobie siedzicie u mnie; jakie posty czytacie; z jakich IP, przeglądarek oraz systemów operacyjnych korzystacie i jeszcze parę innych informacji. Wielu z Was rozpoznaję bezbłędnie po lokalizacji.

Zostawiam Wam wirtualny torcik urodzinowy i kawę do niego. Częstujcie się śmiało. Dziękuję za Waszą obecność, bo bez niej pisanie bloga nie miałoby sensu. Jeśli coś Was tu bawi, śmieszy, smuci, raduje, zmusza do myślenia, zastanawia, złości, czy wywołuje jeszcze inne reakcje, oznacza to jedno - że moje słowa są w stanie wzbudzić w Was emocje, a czymże byłoby życie ich pozbawione?

Dziękuję, że jesteście... Jutro napiszę coś więcej. Jak zawsze.

545. Solidarność jajników


Wczoraj wieczorem spotkałam się z Trzecią. Przyjechała po mnie samochodem, dzięki któremu przemieściłyśmy się szybko nad wodę i mogłyśmy obejrzeć piękny zachód słońca. Potem zobaczyłam jak wygląda nasz deptak w godzinach nocnych. Aż byłam zdziwiona, że tyle ludzi siedziało w ogródkach na zewnątrz knajpek. Normalnie jak nie na prowincji.

Po naszym spotkaniu, jak już leżeliśmy razem z Mężem w łóżku, doszłam do wniosku, że Trzecia jest jedną z niewielu kobiet, która dostraja się do mojej częstotliwości emocjonalnej. Bo tak już jakoś jest, że ja wychwytuję fale innych, ale oni niekoniecznie odbierają moją. Od samego początku naszej znajomości tak się działo. Nie musiałam jej nic tłumaczyć, bo ona w lot pojmowała o co mi chodzi i kończyła za mnie zdanie albo wręcz czytała mi w myślach. Kiedyś pewnie napiszę jak się poznałyśmy, bo to fajna historia.

My jesteśmy w wielu kwestiach podobne do siebie, a wczoraj - po raz kolejny - potwierdziłyśmy, że nasi mężowie też mają wiele cech wspólnych. Ot, choćby ten słynny już brak inicjatywy, który obu nam tak bardzo przeszkadza w naszych facetach. Dwie zaradne babeczki przyciągnęły dwóch raczej biernych panów.

Jak typowe i stereotypowe baby porozumiałyśmy się i w temacie zaangażowania w związek, jednogłośnie stwierdzając, że lepiej jak mężczyzna kocha bardziej niż kobieta. Przyznałyśmy się, że my kochamy mniej nasze drugie połówki niż oni nas, ale właśnie dlatego jest dobrze. Potem, już z Mężem, uściśliłam sobie za co kochają faceci. No i wyszło, że za całokształt. Trzecia i ja kochamy za konkretne cechy i zachowania. I nie ma nic gorszego dla związku jak kobieta kocha za bardzo, a mężczyzna wcale. Bo ona cierpi, a on ucieka z domu. Ot, takie nasze wspólne przemyślenia.

O mały włos zostałabym obdarowana koszulką 'I'm natural blond, so speak to me slowly' ("jestem naturalną blondynką, więc mów do mnie powoli"). Ten zamiar przypomniał mi moje macanie laptopów i oczywiście nie mogłam o tym nie opowiedzieć Trzeciej. Uśmiałyśmy się jak zawsze.

Świadomość, że istnieje solidarność jajników jest czymś nie do opisania. A propos jajnika właśnie, okazało się, że w razie potrzeby - mogę liczyć na pomoc Trzeciej w przyspieszeniu terminu USG, bo sprawdzony radiolog jest ojcem jej dobrego kolegi, a także bliskim znajomym jej przyjaciółki. Jaki ten świat mały - i w tym konkretnym przypadku naprawdę kręci się wokół jajnika.

544. Donosiciel w gabinecie


Mąż pogonił mnie dzisiaj do mojego ulubionego lekarza rodzinnego, o którym już niejednokrotnie wspominałam. Nie dość, że pojechał ze mną do przychodni, to i do gabinetu się wpakował, bo stwierdził, że znowu coś pokręcę i nie powiem mu wszystkiego, a on woli wiedzieć jak się sprawy mają.

Doktor Tomasz jest przekochanym człowiekiem. Spytał jak tam nasze rodzicielskie plany, więc pokazałam mu wynik USG sprzed trzech miesięcy z pytaniem co mam robić i czy mam się martwić. Obejrzał, popatrzył i stwierdził, że jestem nerwus - za szybko wszystko robię - chodzę, jem, mówię i odbija się to na moim samopoczuciu.

Znowu zaliczyłam bycie ugniataną jak ciasto, bo Mąż mnie wsypał i doniósł, że wciąż boli mnie brzuch i lewy jajnik. Tak to jest jak się idzie z konfidentem do gabinetu. No i dostałam skierowanie na USG jamy brzusznej i zalecenie powtórzenia USG przezpochwowego plus Espumisan do zażywania po każdym posiłku. Wyglądam jakbym połknęła piłkę i tak się czuję, a Głos Rozsądku dogryza mi, że za dużo jem. A to nie z jedzenia, tylko z nerwów, bo łykam za dużo powietrza i stąd ten balon w brzuchu.

Uwielbiam doktora Tomasza za jego fachowe podejście do pacjenta, za celne diagnozy, za świetne poczucie humoru i za mądrość życiową. Uspokoił mnie i kazał się pokazać z wynikami USG. Jak się uda, w czwartek zaliczę oba badania i w piątek będę mogła spotkać się z moim ulubionym lekarzem raz jeszcze.

poniedziałek, 23 lipca 2012

543. Zrozumieć


Pierwsza milczy już ponad miesiąc. Znowu nie reaguje na moje sms-y. Nie odbiera telefonu. "Mam doła" - tak brzmiała ostatnia wiadomość, jaką od niej otrzymałam. W ubiegłym tygodniu przechodziliśmy razem z Mężem w pobliżu miejsca jej pracy. Nie zdecydowałam się jednak tam wejść, bo nie chciałam jej stawiać w niezręcznej sytuacji.

Z moją inną znajomą nie widziałam się już rok. Nie licząc dwóch przypadkowych spotkań na ulicy. Podczas każdego z nich obiecywała, że się do mnie niebawem odezwie. I nic. Cisza. Za każdym razem kończy się tylko na obiecankach.

Jedną znam od ośmiu, a drugą od dwunastu lat. Nie jestem specjalistą. Widzę tylko pewne rzeczy. Obserwuję. Słucham. Łączę w całość różne elementy. Rozmawiam z Mężem. On też je przecież zna. Przypuszczam, że obie mają depresję. Nie radzą sobie w kontaktach z ludźmi. Unikają ich jak mogą, bo czyjaś obecność je męczy.

Jako człowieka boli mnie ich brak zainteresowania moim życiem. Żadna z nich - pomimo osobistych zaproszeń - nie pojawiła się na naszym ślubie, a obie były wtedy w mieście. Było mi bardzo przykro. Teraz też żadna nie spyta co u mnie, co słychać, jak się czuję.

Jedna jest po trzydziestce, a druga po czterdziestce. Obie mieszkają z rodzicami. Nie mają własnych rodzin. Nie wychodzą z domu jak nie muszą. Ich też nikt nie odwiedza. Biją się z myślami w samotności. Jak im pomóc?

Sama wpadam w dołki. Nie tylko te płytkie, ale w wielkim dole też siedziałam. Znam problem z autopsji. Wiem jak ciężko potrafi być na duszy. Nie potrafię tylko zrozumieć dlaczego żadna z nich nie poprosi o pomoc specjalistów. Rozmawiałam i z jedną, i z drugą wielokrotnie. Jedna twierdzi, że problem nie istnieje. Druga, że nikt jej nie pomoże. Jak mam to zrozumieć?  

542. O przebudzeniu


Wszystkie stany "pomiędzy" jakoś szczególnie mnie frapują. Pomiędzy nocą a świtem, jasnością a ciemnością, snem a jawą. O tym ostatnim napiszę.

Od jakiegoś czasu sypiam w zatyczkach do uszu. Mąż jest raczej typem skowronka, a ja sowy, więc to on budzi się pierwszy. Nieraz nawet przed ustawionym przez siebie samego budzikiem w komórce. Rzadko zdarza się, że ja przed nim otwieram oczy i czekam aż on zrobi to samo.

Dyrektor Wykonawczy najczęściej czeka spokojnie aż się obudzę. Leży i patrzy się na mnie. To chyba jedyny moment w ciągu dnia kiedy jestem spokojna i nic nie gadam. No chyba, że mu się bardzo nudzi, albo pora dość późna. Wtedy zaczyna działać. Ma swoje sposoby, żebym zaczęła żyć na jawie - dość osobliwe nawet.

Rano przeważnie różne części ciała wystają mi spod kołdry. Ku uciesze Męża. A to łokieć, a to kolano, a to stopa. No i twarz oczywiście. Głos Rozsądku ma świetną zabawę, bo sobie dmucha na wybrany przez siebie element składowy mnie i obserwuje moją reakcję - przecież wciąż śpię. Przeważnie się zakrywam albo odwracam na drugi bok. Ostatnio spytałam go w półśnie: "co ja gorąca zupa jestem, żeby na mnie dmuchać?"

Drugim sposobem są pocałunki - w te same wystające części ciała. Jak już wyczerpią się wszystkie możliwości, a ja nadal śpię, pozostaje łaskotanie mnie pod stopami, ale żeby to zrobić, Mąż musi wstać, a on leniwy jest, więc najczęściej czeka jak się przewrócę na lewy bok, bo wtedy może się do mnie przytulić. Pobudka gwarantowana.

niedziela, 22 lipca 2012

541. Ping pong


Lubię robić coś, czego nigdy przedtem nie miałam jeszcze okazji doświadczyć. Nieraz nawet za cenę ogromnego strachu (jak przy spływie kajakowym), a czasem przełamując swoje poczucie wstydu (jak choćby wizyta na placu zabaw). Najbardziej lubię jak mogę robić coś po raz pierwszy z Mężem.

Dzisiaj zaproponował mi grę w ping ponga. Najpierw się opierałam, ale potem poszłam na jego warunki. I było fajnie. Nie graliśmy na punkty, ale dla zabawy. Dawno, dawno temu (będzie ze 20 lat wstecz) miałam rakietkę w ręce. Tego się jednak nie zapomina. Śmiałam się, że mogę grać oburącz, bo - co prawda - wolę używać lewej kończyny górnej, ale i prawa daje radę.

Sposób na mnie jest jeden - dać mi jeść i pić, zapewnić dostęp do toalety, zmęczyć fizycznie i urozmaicać zajęcia, bo szybko się nudzę. Dyrektor Wykonawczy stanął na wysokości zadania. Narzekać więc nie będę.

sobota, 21 lipca 2012

540. Romantyzm w czystej postaci


I gdzie ta słynna solidarność jajników? No gdzie? Zamiast trzymać moją stronę, prawie wszystkie stanęłyście w obronie uciśnionego i uciemiężonego biednego Męża. Ładnie to tak? A teraz pewnie czekacie aż się będę kajać i przepraszać, a na koniec opiszę tę jakże fantastycznie zaplanowaną przez Dyrektora Wykonawczego sobotę.

Mieliśmy wyjść z domu o 9:30, żeby zdążyć na autobus. Na "mieliśmy" się skończyło. Głos Rozsądku spał, a potem leżał. Jak wstał, było za późno. Nie dziwcie się - jak się mieszka na prowincji, problemem jest rozkład MPK, bo w weekendy ktoś tak mądrze poustalał, że odstępy pomiędzy kursami są prawie godzinne.

Ponoć "jak się dzień dobrze zaczyna, to źle kończy" albo na odwrót. Akurat. Pojechaliśmy autobusem po dziesiątej. Po moją komórkę. Od razu mówiłam, żeby jechać do głównego salonu, ale Mąż się upierał, że nie ma sensu, bo przecież w galerii, w której w końcu wylądowaliśmy, jest i punkt naszego operatora, i supermarket, w którym musieliśmy zrobić cotygodniowe zakupy jedzeniowe.

Telefon jest, a jakże. Tyle, że grafitowy, a ja chciałam obejrzeć złoty. Na "chciałam" się skończyło. Na rynku dostępnych jest pięć kolorów tego konkretnego modelu, ale u naszego operatora są tylko dwa - z czego jeden wyłącznie w sprzedaży przez Internet. "Na oko" i przez kuriera telefonu kupować nie będę. Pan z obsługi był na tyle miły, że widząc (i słysząc) moją desperację w głosie, sprawdził, że w żadnym innym punkcie w mieście nie ma na stanie interesującego mnie koloru, po czym napisał jeszcze mail do centrali, wziął ode mnie numer telefonu i obiecał zadzwonić po niedzieli z informacją, czy jest szansa na sprowadzenie specjalnie dla mnie tego złotego cuda. Obiecałam sobie, że nawet jak go nie będzie, wrócę do tego człowieka i wezmę ten nieszczęsny grafit, a pana zgłoszę do nagrody na pracownika miesiąca albo roku. Zapamiętałam sobie jego imię i nazwisko, więc wiem na kogo głosować. Dobrych i pomocnych ludzi trzeba chwalić - tak już mam i korzystam z takiej opcji jak można.

Wyszliśmy z saloniku i udaliśmy się do marketu. Przed wejściem pan idący przede mną z takim impetem wyciągał wózek, że stanął mi swoim buciorem na moją stopę obutą jedynie w balerinki. Ciśnienie znowu mi skoczyło. Potem jeszcze dwa razy ten sam człowiek usiłował staranować mnie swoim przeładowanym puszkami z piwem wózkiem - raz przed kasami i raz przed schodami ruchomymi. Uszłam jednak z życiem i całymi nogami.

Z marketu wracamy autobusem, bo daleko mamy do domu, więc Mąż sprawdził na swoim magicznym rozkładzie w telefonie, że nasz numer odjeżdża za siedem minut. Super! Siedzimy na przystanku, autobusu nie widać. I co się okazało? Dyrektor Wykonawczy dodał sobie jedną godzinę, choć czasu przecież nie zmienialiśmy w nocy. Skończyło się na wędrówce na kolejny przystanek i czekaniu na inny numer.

W domu chwila wytchnienia - kawa, obiad - jednym słowem proza życia. Mąż wymyślił wczoraj trasę spaceru - przesłał mi ją mailem (tak się porozumiewają małżeństwa w XXI wieku), z zaznaczoną drogą oraz odległością - ani w prawo, ani w lewo skręcić nie mogę, bo zburzę jego plan. Przed wyjściem matka wręczyła nam worek ze śmieciami. Dyrektor Wykonawczy miał jeszcze zabrać parasol, bo zbierało się na deszcz.

Zeszliśmy już na dół. Szłam pierwsza i odruchowo się obróciłam, pytając czy wziął parasol. Mąż postawił śmieci dokładnie tam, gdzie sam stał i poszedł na górę. Wzięłam worek, wyrzuciłam go do śmietnika i poszłam sobie, wcześniej oczywiście wyłączyłam telefon, bo przecież w takich sytuacjach mogę spodziewać się nękania. Głos Rozsądku dogonił mnie na końcu osiedla, bo wcześniej szukał mnie w klatkach schodowych innych bloków, myśląc że bawię się z nim w chowanego.

Przepychanki słowne odbywały się na ulicy, po czym poszłam tam, gdzie zamierzałam iść wczoraj, ale siły nie miałam, czyli kupić sobie broszkę z flauszu. Tym razem nie usłyszałam: "żona, a potrzebne ci to?" Mogłam wykorzystać sytuację i wziąć dziesięć różnych kwiatków, ale nie byłam taka. Wystarczył jeden.

Dałam się namówić na ten zaplanowany spacer. Od końca, bo trasa opracowana przez Męża miała zaczynać się gdzie indziej. Zaprowadził mnie do kamieniołomu - chyba chciał pokazać mi gdzie moje miejsce i skąd się wywodzę - w myśl powiedzenia, które gdzieś przeczytałam - że jak starsza kobieta wiąże się z młodszym mężczyzną, taki związek nazywa się antykwariat - bo ona antyk, a on wariat. Do muzeum też mnie zaciągnął. I na plac zabaw - no tak - dziecku trzeba dać się wyszaleć. Nieważne, że wielkie i stare, ale wciąż dziecko. Zabrał mnie nawet w podróż w czasie - pewnie chciał,  żebym już tam została, a tu zonk.

Głodna, spragniona, z obolałymi stopami (wciąż w balerinkach, a po kamieniach średnio się w nich chodzi) i kręgosłupem musiałam jeszcze wrócić. Byliśmy na totalnym zadupiu - ani sklepu, ani baru - nic. Doczłapałam się jakoś do przystanku, wsiedliśmy do autobusu, a potem Mąż wynalazł najbliższy bar, z którego uciekłam zaraz jak tylko do niego weszłam, bo wystraszył mnie klimat poprzedniej epoki i ludzie zza stołu, przypominający upiory przeszłości. Tej niechlubnej.

Chciałam pierogi. Dostałam je gdzie indziej. Było przyjemnie - nikogo w lokalu, poza nami i paniami z obsługi. Do czasu jak nie przyszły trzy młode mamusie z wózkami i piątką dzieci, które darły się jak opętane. Kobiety zażyczyły sobie podgrzewanych w mikrofali soczków dla swoich pociech. Najgorsze dopiero miało nadejść. W pewnym momencie jedno z dzieci zaczęło wymiotować na samym środku sali. Też bym pewnie tak się zachowała, gdyby ktoś mnie trzymał w pół i uciskał na żołądek. W pośpiechu zbieraliśmy bluzy, torebkę i parasol, gdyż toaleta znajdowała się za naszym stolikiem, a mamusia już zmierzała w jej kierunku.

Czar prysł i szybko ewakuowaliśmy się z miejsca wątpliwych doznań. Mąż wymyślił, że pójdziemy na lody świderki. Nigdy tam nie było kolejki, ale dzisiaj oczywiście stał tam dziki tłum poprzebieranych dzieciaków z jakiegoś festynu. Jakoś przetrwałam po drugiej stronie ulicy, zostawiając Dyrektora Wykonawczego z bandą młodocianych.

Chwila konsumpcji na ławce oraz spacer powrotny do domu były kwintesencją dnia. Ledwo weszliśmy do mieszkania, Mąż radośnie obwieścił mi, że osrał go ptak. Faktycznie - czyściutka i świeżutka bluza prosto z szafy, która miała swoją premierę tej soboty prezentowała okazały biało-czarny rzucik na plecach.

Jak więc widzicie, spędziliśmy wielce romantyczny czas w miłej atmosferze.

Najpiękniejsza pamiątka tej soboty na tle dziadka, ale idealnego kolorystycznie, laptopa

piątek, 20 lipca 2012

539. Po najmniejszej linii oporu


Od ostatniej niedzieli aż się boję tego (i każdego następnego) weekendu. Mąż obiecał poprawę w przejawianiu inicjatywy w kwestii organizowania naszego czasu wolnego. I co? Ciśnie mi się na usta jedno zdanie - chciał dobrze, a wyszło jak zawsze.

Na komunikatorze zostawił mi wiadomość z trzema propozycjami spędzenia soboty i niedzieli. Żywcem skopiowane z jakiegoś informatora miejskiego. Po najmniejszej linii oporu. Żeby jeszcze coś ciekawego, ale dał popis, nie ma co.

Możemy pooglądać występy dzieci na jakimś festynie. Gdybym miała ze trzydzieści lat mniej, pewnie bym się ucieszyła. Możemy posłuchać koncertu jednego pana. Gdyby nie fakt, iż kiedyś się z nim spotykałam i zakończyłam tę znajomość (Mąż wie o wszystkim), byłoby nieźle. Możemy iść na zorganizowany rajd pieszy. Gdyby nie to, że trzeba się zrywać skoro świt w niedzielę i zasuwać kilkanaście kilometrów, czemu nie?

W zeszłym roku spędziliśmy ponad dwa tygodnie nad morzem. Pomysł miałam ja. Podróż, noclegi, jedzenie, zwiedzanie, spotkania ze znajomymi, - zaplanowałam ja. I tak jest zawsze odkąd pamiętam. Czy naprawdę tak trudno jest ruszyć głową i pomyśleć? Szczególnie jeśli zna się upodobania drugiej osoby? Kwestia braku inicjatywy ze strony Męża jest najbardziej palącym problemem w naszym związku. Nawet mi się nie chce myśleć o jutrze.

538. Nie zmuszaj bliźniego do oglądania zdjęć swoich


Mało kto nie robi teraz zdjęć - jak nie sobie, to innym. Na wakacjach, ślubach, weselach, czy podczas innych imprez lub bez żadnej okazji. Na pamiątkę mile spędzonych chwil.

Pamiętam jak jeszcze kilkanaście lat temu ogromnym zbytkiem było wypstrykanie czterech filmów (na każdym po 36 zdjęć) w ciągu kilku dni jakiegoś wyjazdu. Teraz, mając dostęp do fotografii cyfrowej, tamta liczba wydaje się śmieszna.

Zawsze lubiłam zdjęcia. Wolałam na nich być, niż stać po drugiej stronie. Obecnie wybieram tę drugą opcję. Fotografuję co mi wpadnie w oko. Szczególnie jak jestem w jakimś nowym miejscu. Ale nie tylko.

Rzadko kiedy rozstaję się z aparatem. Pstrykam, zgrywam, oglądam, wybieram, wrzucam na Facebook, wypalam płytkę i chowam. Tak jest najczęściej. Są oczywiście wyjątki. Jak choćby zdjęcia z obu naszych ślubów. Wywołane, ułożone ładnie w albumach. Stoją na półce.

Jest jeden zwyczaj i jedna rzecz, której nie znoszę u innych - zmuszania mnie do oglądania ich zdjęć - czy to z wakacji, czy ze ślubów, a takie sytuacje zdarzają się nagminnie. Przychodzimy do kogoś, po czym dostajemy kilka albumów z całą masą fotek obcych ludzi w przedziwnych pozach i wysłuchujemy historii kto jest kim. Oczywiście nic z tego nie pamiętamy, bo nawet nie jesteśmy w stanie przyswoić sobie tych informacji. Odmówić niegrzecznie, a wyboru nie mieliśmy, bo nikt nas nie spytał czy chcemy i czy mamy ochotę.

Prym w takich procedurach wiodą nowożeńcy oraz urlopowicze po powrocie z wojaży - szczególnie zagranicznych, lecz nie tylko. Ci pierwsi, serwują jeszcze bonus w postaci płytki DVD ze ślubu i wesela. To dopiero jest trauma. Siedzi człowiek i patrzy jak banda podpitych i spoconych ciał podskakuje w rytm (albo i nie) muzyki, świetnie się przy tym bawiąc - w przeciwieństwie do mnie i Męża, którzy musimy na to patrzeć.

Mam znajomą, która jadąc na wakacje, robi całą masę zdjęć, a potem zaprasza mnie do siebie do domu na ich oglądanie. Gdybym mogła przekartkować te albumy, nie robiłabym żadnego problemu, ale to nie takie proste. Ona obowiązkowo musi opowiedzieć mi całą historię poszczególnych fotografii, więc trwa to w nieskończoność.

Często zapominamy, że to, co jest ważne, ciekawe i warte wspomnień dla nas, nie musi (i najczęściej nie jest) tak samo postrzegane przez innych. Zamiast więc męczyć swoich gości opowieściami o wujku Stasiu, cioci Basi albo o kolorze sukienki świadkowej, spytajmy czy mają ochotę na taki pokaz i nie obrażajmy się jeśli odmówią.

Moja znajoma, o której już wspomniałam, zadzwoniła do mnie kilka dni temu, komunikując mi, że ma już zdjęcia ze swojego urlopu. Macie jakiś pomysł jak powiedzieć jej (oczywiście delikatnie, ale stanowczo), że nie jestem nimi zainteresowana?

537. Lepsze wrogiem dobrego


Przyzwyczajam się do ludzi, miejsc i rzeczy. Jestem trochę staroświecka i staromodna. Niedzisiejsza. Niektóre zmiany lubię bardzo, ale inne budzą mój lęk i niepewność, więc czasem ich unikam. Albo przynajmniej się staram. Ludzi i miejsca zostawię dzisiaj w spokoju, ale z rzeczami czas zrobić porządek.

Laptopa jak nie było, tak nie ma. Znaczy jest ich bez liku - w sklepach. W domu wciąż mamy starego dziadka. Raty 0 % to ściema - sprawdzaliśmy z Mężem w trzech dużych sieciach. Wszędzie są jakieś ukryte płatności - a to obowiązkowe ubezpieczenie kredytu, a to dodatkowe koszty, których nijak się nie da obejść. Nic na siłę. Dopóki ten, z którego korzystamy działa, dobrze jest. Martwić będziemy się dopiero jak padnie trupem.

Operator mojej sieci komórkowej przypomina mi, że już czas przedłużyć umowę abonamentową. W końcu się zdecydowałam na konkretny model telefonu - znowu w zastępstwie za ten, którego już nie sprzedają, a na który się nastawiłam psychicznie dużo wcześniej.

Tak już mam, że jak sobie coś upatrzę i wiem, że to jest to, a potem okazuje się, że z jakichś przyczyn tej rzeczy nie ma, powstaje problem. Nie inaczej jest właśnie teraz. Wierna jestem jednej marce - od pierwszego swojego aparatu. Wyjątki zrobiłam dwa i one tylko potwierdziły słuszność mojej stałości w uczuciach.

Obecny telefon przywiozłam jeszcze z Anglii. Lubię go bardzo, bo się przywiązuję, o czym wspomniałam już na początku. Co prawda ludzie się na mnie dziwnie patrzą jak go wyciągam, ale do starocia Autostopowicza mu jeszcze daleko. Nawiasem mówiąc ten, którego nagminnie używa Nasz Przyjaciel, był moim drugim aparatem w historii. To dopiero antyk!

Dotykowe wyświetlacze mnie nie ruszają, nie powodują szybszego bicia serca i nie wzbudzają pragnienia ich posiadania. Musi być klasyczna klawiatura. Tak naprawdę nie mam potrzeby wymiany aparatu, ale wypadałoby to zrobić, bo jak ten, co skończył pięć lat, mi padnie, nie będzie miał następcy, a kolejna możliwość wymiany dopiero za dwa lata.

Korzystając z okazji, że jutro sobota i Mąż ma wolne, pójdę z siłą fachową do salonu i może wrócimy do domu z nowym aparatem. Dobrze, że ten, na który się zdecydowałam kosztuje złotówkę - i na pewno nie ma tu żadnych ukrytych płatności.

czwartek, 19 lipca 2012

536. W zielone gramy


Pstryk i z żółtego zrobiło się zielone. Nagle. Bez uprzedzenia. Dzisiaj. Kto spostrzegawczy, ten zauważył natychmiast.

Zmiany były zapowiadane już dawno. Jedna awaria, potem druga... Zresztą, chyba powoli wszyscy tracili rachubę. I cierpliwość, zabierając swoje zabawki i przenosząc się na inne podwórka.

Lubię zwiedzać i poznawać nowe miejsca. Od kilku dni testuję zielone. Zarezerwowałam sobie tam cztery adresy - w razie czego, bo "przezorny zawsze ubezpieczony". Ale powiem Wam, że i tak wolę pomarańczowe.

środa, 18 lipca 2012

535. O trzech policjantach


Trzy kobiety, które znam osobiście - Hanka, Agnieszka i Żaneta. Żony trzech różnych policjantów. Matki ich dzieci.

Mąż Hanki pracował w drogówce. Piastował wysokie stanowisko. Poważany, szanowany, doceniany, koleżeński. W domu - tyran stosujący przemoc fizyczną, psychiczną oraz finansową. Całkowicie uzależnił Hankę od siebie, zmuszając ją do przeprowadzki do obcego miasta, zabraniając pójścia do pracy, wydzielając jej pieniądze na utrzymanie domu, poniżając ją na każdym kroku, bijąc ją i dzieci. Hance udało się uciec do rodziców razem z córkami. Znalazła pracę i odżyła. Nie rozwiodła się z mężem, ale nadal mieszkają oddzielnie.

Mąż Agnieszki pracował w wydziale kryminalnym. Przystojny, szarmancki i opiekuńczy. Wpatrzony w żonę i córkę jak w obrazek. Do czasu jak nie wyszło na jaw jego podwójne życie - inna kobieta, z którą miał dziecko. Kilka lat udało mu się ukrywać swoje drugie ja. Agnieszka, kiedy się o wszystkim dowiedziała, wystawiła mu walizki za drzwi. Wniosła pozew o rozwód. Została sama z córką. Długo nie mogła dojść do siebie po wszystkim.

Mąż Żanety pracował w dochodzeniówce. Spokojny, cichy, dobry człowiek. Długo starał się o względy kobiety, by została jego żoną. Urodziło im się dwoje dzieci. Kupili dom, samochód i zaczęli żyć na wysokim poziomie. Mąż na jednym z wyjazdów służbowych tak bardzo "zaprzyjaźnił się" z koleżanką z branży, że zdecydował się odejść od własnej rodziny i założyć nową.

Trzy historie, których klamrą spinającą jest ten sam zawód mężczyzn w nich występujących. Może to przypadek, a może coś w tym jest, że ci, którzy sprawują władzę tak bardzo się od niej uzależniają, że potem gubią się w tym, co ważne?

wtorek, 17 lipca 2012

534. Wiarygodność blogera


Dzisiaj weszliśmy z Mężem na pewien blog. Co post, to reklama czegoś innego. Dyrektor Wykonawczy się zniesmaczył i stwierdził, że "jakby zapłacili autorowi, to i kupę by sprzedał". Ponoć wszystko można kupić. Kwestia ceny. Tylko czy warto?

Od początku mojego pisania sukcesywnie dodawałam na blogu różne linki, które gorąco polecam i wspieram. Z potrzeby serca i podzielenia się z Wami. Nikt mi za nie nie zapłacił. Zrobiłam to, bo tak chciałam.

Raz jedyny skusiłam się na kosmetyki do testowania - tylko dlatego, że lubię tamtą firmę i używam ich produktów. Nie piszę o tym wszystkim bez powodu. Ostatnimi czasy dostaję maile z propozycją współpracy. Coś za coś. Zawsze się zastanawiam czy skórka jest warta wyprawki. I nie chodzi tu o pieniądze - tych JESZCZE nikt mi nie zaproponował, a myślę, że tak byłoby uczciwiej.

Wiarygodność jest dla mnie niesłychanie ważna. Staram się nie wymieniać nazw, żeby nikomu nie robić reklamy. Czasem odstępuję od reguły - jak choćby w przypadku postu o ratach 0 %.

Jestem osobą niezależną i wierną sobie, pewnie idealistką, ale jakoś źle bym się czuła gdybym miała się sprzedać za próbkę serka do smarowania, czy plasterek wędliny. To tylko przykłady wymyślone przeze mnie, bo w sumie nawet nie chcę zdradzać treści maili z propozycją współpracy.

Chodzi mi po głowie napisanie specjalnej odezwy do ewentualnych potencjalnych chętnych z pewną netykietą i kodeksem zasad. Jak coś mi się wykluje, wystukam na klawiaturze i zamieszczę.

Na koniec chciałabym Was zapytać o zdanie - czym dla Was jako Czytelników, jest wiarygodność blogera? Czego nie powinien robić, a na co może się zgodzić? Będę wdzięczna za Wasze opinie, za które już teraz dziękuję.

533. Odechciewa mi się


Po raz pierwszy w życiu zamiast podekscytowania i radości towarzyszy mi niechęć i obawa. Wiecie jak nie lubię chodzić do sklepów, a nie ma wyjścia - żeby coś obejrzeć i dotknąć, trzeba tam wejść. Obrazki w sieci niczego nie zastąpią, bo pomacać nie można.

Czarne i plastikowe albo dziuniowe i plastikowe - oto plon poszukiwań następcy tego, który ledwo zipie, ale jeszcze dycha. O parametrach technicznych się nie wypowiadam - od tego w naszym związku jest Mąż, ale też ponoć słabe - przynajmniej tak zeznawał za każdym razem jak coś mi wpadło w oko i pomyślnie przeszło test dotykowy. No i ceny - zaporowe jak dla nas.

Nic to, Dyrektor Wykonawczy znowu coś zarezerwował przez stronę internetową. Oczywiście 20 rat x 0 %. Bez kuponu rabatowego. Okaże się w sobotę ile to zero faktycznie wynosi. Już mi się odechciewa tego laptopa.  

poniedziałek, 16 lipca 2012

532. Wieża


Kiedyś już pisałam, że podziwiam i chylę czoła przed kobietami, które chodzą w szpilkach i są zadowolone, uśmiechnięte i szczęśliwe.

Ostatnio dałam się Mężowi namówić na przymierzenie takiego obuwia. Przechodziłam wzdłuż regału i wzięłam do ręki pierwszy lepszy stojący tam but. Nawet ładny - beżowy, zamszowy, wysoki. Rozmiar 40. Pasuje na wielkość.

Wsadziłam go na prawą stopę i od razu chciałam zdjąć, ale Dyrektor Wykonawczy zrobił minę proszącego psiaka i nie mogłam mu odmówić. Wyjęłam z pudełka lewy but. Założyłam. No i usłyszałam prośbę, żebym się przeszła do lustra. Dobrze, że blisko było.

Najboleśniej i najdotkliwiej zmianę wysokości odczuł mój kręgosłup, który gwałtownie zaprotestował. Stopy były tuż za nim. Zrobiłam kilka kroków, nawet obejrzałam swoje odbicie. Wyglądałam jak ciocia wieża - głowa wystawała mi zza regału.

Zdjęłam buty, schowałam do pudełka i z niekłamaną ulgą powiedziałam na głos: "Panie Boże, dziękuję Ci, że dałeś mi taki wzrost. Przynajmniej nie muszę chodzić w szpilkach".

531. Grzech zaniechania


Najpierw pojawia się rysa - ledwo widoczna i prawie niedostrzegalna. Bardziej ją wyczuwasz, niż widzisz. Potem staje się ona wyraźniejsza i wtedy już nie da się samej siebie oszukać. Mimo wszystko można z nią jeszcze żyć.

Pewnego dnia coś pęka i odpryskuje, ale uszczerbek jest na tyle niewielki, że zostaje przyklejony. Widać ślad, ale znowu udajesz, że go nie ma. W końcu spory kawałek odpada. I nic już nie jest tak samo.

Ile można prosić, mówić i tłumaczyć? Jak długo można dawać drugą, piątą, dziesiątą szansę? Słowa odbijają się jak groch od ściany. I za każdym razem to samo: "przepraszam". I pytanie: "wybaczysz mi?"

Brak inicjatywy jest dla mnie grzechem zaniechania. Komunikujesz jasno i wyraźnie swoje potrzeby, a zachowanie drugiego człowieka nie ulega zmianie. Jest tak, jak było. Kolejna niedziela spędzona oddzielnie.     

sobota, 14 lipca 2012

530. Raty 0 %


Generalnie unikam robienia komuś koło pióra, jak potocznie nazywa się antyreklamę, ale dzisiaj zrobię wyjątek, żeby nikt z Was nie dał się nabić w przysłowiową butelkę.

W ubiegłym tygodniu Mąż zamówił przez stronę internetową RTV EURO AGD (z dostawą do wskazanego sklepu) mój przyszły laptop, którego cena wynosi 2 099,00 zł. Po skorzystaniu z kuponu promocyjnego, ogólnodostępnego dla wszystkich, cena po rabacie opiewa na kwotę 1 899,00 zł. Na wydruku potwierdzenia rezerwacji widnieje następująca klauzula: "Dla produktów zakupionych z kodem rabatowym, oferta ratalna może być różna od oferty przedstawionej przy produkcie przed skorzystaniem z kuponu. Ostateczna oferta ratalna zostanie przedstawiona na stoisku ratalnym w sklepie".

Udaliśmy się więc do wskazanego przez Męża sklepu. Od konsultanta do spraw ratalnych dowiedzieliśmy się, że zamówiony laptop jest dostępny tylko w jednej ofercie - "dobre raty" - 10 rat (0 %) po 226 zł, co w sumie daje kwotę łączną - 2 260 zł. Podsumowując - musielibyśmy zapłacić 2 260 zł za produkt, który zamówiliśmy za 1 899 zł, czyli mamy dopłacić jeszcze 361 zł. Tak właśnie w RTV EURO AGD wyglądają raty 0 %.

Nie dajcie się nabrać. Oczywiście nie muszę chyba pisać, że wobec powyższego, zrezygnowaliśmy ze złożonego zamówienia i nie sądzę, byśmy do tego sklepu wrócili.

piątek, 13 lipca 2012

529. Czerpanie przyjemności


Niedawno musiałam przymknąć okno. Było mi chłodno, uwierzycie? Po tylu dniach męczących upałów jest fantastycznie - kropi deszczyk, a słońce chowa się za chmurami. Z czegoś tak oczywistego, ale na tamten moment nierealnego, mogę wreszcie czerpać przyjemność. Jest mi zimno i cieszę się z takiego stanu. Mogę oddychać bez problemu, a ubranie nie lepi się już do ciała.

Zrobiłam sobie dziś drugą oszukaną kawę mrożoną. Przed południem wypiłam tę, którą przygotował Mąż. Ta sama kawa, cukier, mleko, woda, shaker i szklanka, a smak zupełnie inny. Tak mam, ale od zawsze nawet zwykła herbata zrobiona przez kogoś, smakuje mi o wiele lepiej. Małe rzeczy, a tak ważne. Niezwykle łatwo jest obłaskawić mnie jedzeniem i piciem. Najzwyklejszym i najprostszym.

528. Zazdrość


Pomiędzy partnerami - chorobliwa, toksyczna i wyniszczająca. W rodzeństwie - o ciągłe faworyzowanie jednego kosztem innych. W szkole - o lepsze stopnie. W pracy - o awans, podwyżkę lub sympatię szefostwa. Zazdrościć można dosłownie wszystkiego i wszystkim. Zawsze i wszędzie.

Chyba nikt nie jest wolny od tego stanu. Ja tym bardziej. Jako dojrzała kobieta z zazdrością spoglądam na młode dziewczyny, choć zdaję sobie sprawę, że to bez sensu, bo czas płynie nieubłaganie i na wiele kwestii nie mam żadnego wpływu. Zupełnie jakbym chciała mieć nieuzasadnione pretensje, że nie jestem niską, filigranową brunetką o kręconych włosach, śniadej cerze i piwnych oczach.

Przedmioty będą tylko przedmiotami - można je nabyć, można je stracić. Najbardziej zazdroszczę innym tego, czego za żadne pieniądze nie da się kupić - zdolności, talentu, pasji, czy wiedzy w dziedzinach, o których nie mam nawet bladego pojęcia. To jest taka zazdrość przechodząca w olbrzymi podziw.

Podobnie rzecz się ma z pewnymi cechami charakteru, czy osobowością. Nad tym jednak mogę już popracować. Przynajmniej mam szansę się postarać, żeby coś zmienić. Skromność, pokora, dystans do siebie, spokój wewnętrzny, czy cierpliwość - ich zazdroszczę innym.

A u Was jak się sprawy mają?

527. Poplamiony pechowy piątek


Przesądna nie jestem. Trzynasty mnie nie rusza. W konfiguracji z piątkiem też nie. Ale chyba zmienię zdanie po dzisiejszym. Bo "co za dużo, to niezdrowo".

Wczoraj miałam zamiar wstawić pościel i koc do prania, ale że chmurzyło się, a potem nawet kropiło, zmieniłam zdanie, bo na balkonie nijak by nie wyschło. Dzisiaj świeciło słońce, więc mogłam zrealizować swój plan. Podczas wieszania okazało się, że na poszwie zostały podejrzane czarne plamki. Jak znam życie, pewnie po moim tuszu do rzęs, który niedokładnie zmyłam przed snem. Humor na "dzień dobry" miałam więc świetny. Oliwy od ognia dolał jeszcze Mąż, który stwierdził, że za dużo wsadu było w pralce. Nie wiem czy koc polarowy, jedna poszwa, jedna poszewka oraz prześcieradło to za dużo jeśli do środka bębna wchodzi 6 kg? Nic to - przy następnym praniu użyję odplamiacza.

Zdecydowałam się wreszcie wyjść na dwór. Założyłam spodnie, a że nie miałam ich na sobie od poniedziałkowej wizyty u fryzjerki, to zdziwiłam się, że na jednej nogawce mam cztery jasnożółte plamki. Chyba nawet wiem od czego - winowajcą jest na 100 % farba rozjaśniająca do włosów. Jakby ktoś miał wątpliwości - oczywiście, że miałam na sobie pelerynkę i folię zabezpieczającą, ale - jak widać - moje zdolności brudzenia się i takie przeszkody są w stanie pokonać.

I jak tu nie wierzyć w pechową piątkową trzynastkę?

526. Kura domowa


Ilonę poznałam kilka lat temu. Drobna brunetka, typ bardziej kumpeli niż wampa. Szybciej można ją było spotkać w klubie, ubraną w dżinsy i sączącą piwo z przyjaciółkami, niż w mini i szpilkach w centrum miasta.

Rodzice sprezentowali jej urządzone dwupokojowe mieszkanie w świetnej lokalizacji, kupili samochód, a także, po obronie pracy magisterskiej, załatwili stabilną i dobrze płatną posadkę w firmie, w której pracował ojciec Ilony.

Zawsze słyszałam o domówkach, jakie u siebie urządzała, głównie w babskim towarzystwie podobnych do siebie wyluzowanych i nowoczesnych singielek intelektualistek, nie jakichś tam dziuń z tipsami, czy po solarce. To z nimi jeździła przynajmniej raz do roku na zagraniczny urlop.

Ilona nie miała szczęścia do facetów chociaż była już po trzydziestce. Owszem, przewijali się jacyś panowie, ale były to raczej niezobowiązujące spotkania na kilka nocy. Może była dla nich zbyt inteligentna, zbyt bogata, za bardzo wymagająca i niezależna albo za mało atrakcyjna fizycznie? To tylko pytania bez odpowiedzi. Przypuszczenia i domysły.

Pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd, gruchnęła wieść, że Ilona bierze ślub. Bez uprzedzenia, organizowany naprędce oraz w ogromnym pośpiechu. I w ciąży. Okazało się, że dziecko jest przypadkowym owocem jednej z takich znajomości łóżkowych. Nie wiem czy naciski rodziny, czy może jeszcze coś innego było powodem nagłej zmiany stanu cywilnego kobiety.

Bartka, jej męża, poznałam dopiero kiedy mała przyszła na świat. Sympatyczny, luzacki, bezproblemowy człowiek. Ilona w niczym nie przypominała osoby, którą pamiętałam. Zaniedbana, z trudem odnajdywała się w roli żony i matki. Powiedziała mi o tym dopiero później, kiedy spotkałyśmy się tylko we dwie, bez jej męża.

Bartek wprowadził się do niej i tak naprawdę był bardziej chłopcem i kumplem, niż głową rodziny oraz partnerem. Wciąż wolał swoje dawne kawalerskie życie - spotkania z kolegami przy piwie, a nie spędzanie czasu w domu - z żoną i dzieckiem. Szybko postarał się, żeby ona miała jeszcze więcej zajęć - wkrótce bowiem na świat przyszło ich drugie dziecko.

Podczas naszego ostatniego spotkania ciężko mi było ze świadomością tego, co usłyszałam. Dla Ilony takie życie stało się więzieniem i pułapką bez wyjścia. Z dwoma maluchami, mężem - dużym chłopcem, brakiem imprez z dawnymi przyjaciółkami, niemożnością wyjechania na urlop, a także intelektualnym zastojem, czuła się jak kura domowa, a przecież od takiej roli zawsze chciała uciec jak najdalej.

czwartek, 12 lipca 2012

525. W cuglach


Niektórzy twierdzą, iż "nie ma miłości bez zazdrości", bo jedna z drugą są tak ściśle i nierozerwalnie związane, że kwestia ta nie podlega żadnej dyskusji i nijak nie można jej poddawać w wątpliwość.

Metody inwigilacji bywają różne - od najstarszych i najprostszych (jak choćby sprawdzanie zawartości kieszeni, poszukiwania śladów szminki lub zapachu obcych perfum na męskiej koszuli) do tych bardziej współczesnych (kontrolowanie komunikatorów, portali społecznościowych, poczty elektronicznej, czy sms-ów oraz połączeń w telefonach komórkowych). O GPS na palcu, jakim winna być małżeńska obrączka nie wspomnę.

Ludzie od lat bawili się w podchody, czy też w chowanego - nie tylko jako dzieci. Będąc dorosłymi udoskonalili te zabawy i doprowadzili niemal do perfekcji. Chociaż ponoć "na każdego mocnego znajdzie się jeszcze mocniejszy". W tej kwestii tym bardziej.

Z czego wynika owa potrzeba kontrolowania, niejednokrotnie usprawiedliwiana stosowaniem zasady ograniczonego zaufania - w myśl przysłowia, że "lepiej dmuchać na zimne"? Według mnie kryje się za nią bardzo niskie poczucie własnej wartości, ogromne kompleksy, niewiara w siebie, schemat pewnych zachowań wyniesiony z domu rodzinnego, podszepty "dobrych" koleżanek, czy kolegów i wiele, wiele innych czynników.

Czasem tak jest, że im bardziej jedna strona kontroluje, tym bardziej ta druga staje okoniem - z premedytacją, bo człowiek bywa istotą przekorną - zupełnie jak na arenie - kiedy bykowi macha się przed oczami czerwoną płachtą.

Parafrazując początkowe sformułowanie, napiszę, iż dla mnie nie ma miłości bez wolności; a nie ma wolności bez zaufania. W takiej konfiguracji miejsce zazdrości pozostaje w cuglach, które to my poluzowujemy.     

524. Nie lubię!


Kto nie mieszka w blokowisku, ten ma sen błogi i niezmącony wszelkimi hałasami dobiegającymi zza okna. No bo jak tu spać spokojnie rano kiedy zawsze ktoś przeprowadza jakiś remont, więc w ruch idzie kucie tynków, wybijanie ścian, czy wiercenie otworów. Panowie koszą trawę, a robią przy tym tyle rejwachu, że aż głowa puchnie. Kierowcy lansują się w swoich samochodach, więc zapamiętale używają klaksonów, żeby popędzić swoje drugie połówki, które są jeszcze w domu.

Fauna jest nie lepsza. Gołębie siadają na parapecie i gruchają do siebie w najlepsze, nie bacząc na to, że jest piąta rano. Osy, muchy i inne fruwające paskudztwa bez zaproszenia wlatują do mieszkania i bzyczą, oznajmiając usiłującym spać, lokatorom. Psy szczekają jak oszalałe - zaczyna jeden, a potem, jak domino, kolejne i tak do ostatniego stworzenia.

Nie lubię lata - nie tylko z wyżej wymienionych powodów, ale za całokształt działalności twórczej tej konkretnej pory roku.

523. Pomarudzę sobie


Jak się źle czuję fizycznie, od razu przekłada mi się to na psychikę. Ostatnio dokładnie tak było. Nie dość, że upał, brak wiatru i deszczu, a co za tym idzie - świeżego powietrza, to jeszcze doszły do tego różne dolegliwości cielesne i nie były to bynajmniej żadne uciechy.

Ciepłota ciała powyżej 37 stopni, ból głowy, nadwrażliwość na różne zapachy, problemy z zaśnięciem w nocy, a potem nadmierna senność w ciągu dnia; bóle brzucha, zmęczenie i ociężałość, drażliwość i wybuchowość - oto piorunująca mieszanka skutecznie uprzykrzająca życie - nie tylko moje, ale i Męża.

Dzisiaj, może za sprawą zmiany pogody (ochłodziło się odrobinę, kropi deszczyk i wieje lekki wiaterek) jest już o niebo lepiej. I niech tak będzie jak najdłużej.